Dzień, w którym w pracy nie wydarzyłoby się nic dziwnego bądź
abstrakcyjnego byłby zdecydowanie złym omenem, stwierdziła Lizzie, patrząc na
pandemonium, które się właśnie przed nią rozgrywało. Jak na razie utrzymywali
dobry wynik. Odkąd została zatrudniona, a klamka zapadła osiem miesięcy, sześć
godzin i dwanaście minut temu, półbogini nie doświadczyła w pracy ani jednego
spokojnego czy też nie daj Boże nudnego dnia. Na tę chwilę Lizzie była pewna, że
jeśli kiedykolwiek dotrwa do momentu, kiedy uda im się przepracować cały dzień -
od otwarcia do zamknięcia salonu - bez żadnego dziwnego wypadku, będzie to
znak, że pora zwijać interes. Najdziwniejsze przypadki stały się swego rodzaju
wizytówką lokalu, jego znakiem rozpoznawczym - choć co prawda głównie dla
pracowników, bo ci starannie próbowali utrzymać wszelkie niezrozumiałe dla
zwyczajnych ludzi nieścisłości z dala od wścibskich oczu większości ich klientów,
przeważnie z raczej pozytywnym skutkiem. Kto by pomyślał, że salon prowadzony
przez samych półbogów i półboginie, ale w centrum ludzkiego świata, mógłby
przysporzyć im jakichkolwiek kłopotów, prawda?
…Prawda?
Zegar niemiłosiernie dobijał do godziny, o której Lizzie powinna przyjąć
następną klientkę, ale półbogini stała na zapleczu, z największym zaciekawieniem
oglądając rozgrywającą się przed nią scenę. Lepki, zielony płyn uciekający z
rozbitych fiolek z prędkością światła właśnie dotarł do czubków jej wielkich,
czarnych butów. Jak dobrze, że dziś zdecydowała się założyć swoje najwyższe i
najbardziej rozbudowane, sięgające kolan glany. Z tyłu głowy krążyła jej myśl o
tym, jak zabójcza jest zawartość niektórych z tych specyfików. Jej
współpracownica, a prywatnie dobra przyjaciółka słynęła z zamiłowania do nie do
końca legalnych eksperymentów, którymi zajmowała się gdzieś po kątach, by
uniknąć problemów ze strony ich świata. Oficjalnie Lizzie nie wiedziała, skąd
Yasmine miała swoje składniki i z jakich środków musiała skorzystać, by rozkręcić
małe laboratorium, które bardzo nieoficjalnie prowadziła na tyłach salonu.
Wyglądało na to, że jedna z jej najnowszych prac postanowiła ugryźć ją w tyłek i z
tego powodu ich zaplecze wyglądało, jakby przeszło przez nie małe tornado.
Sytuacja na pewno nie należała do najbezpieczniejszych, zważywszy na to, jak
toksyczne wywary właśnie unosiły się w powietrzu, a sama Yasmine miała czarne
ślady jakiegoś specyfiku na twarzy, nienaturalnie postawione na sztorc spuszone
włosy i dziki błysk w oku. Nie wyglądała jednak na szczególnie zaniepokojoną -
wręcz przeciwnie, Lizzie odniosła wrażenie, że jej ekstrawagancka przyjaciółka
była zachwycona faktem, że jej magiczne zabawki zbuntowały się przeciwko niej.
Kątem oka dostrzegła Rhysa, kolejnego półboga z ich zespołu, który zbliżał się do
miejsca zbrodni ze skrzynką pełną przedmiotów, w których przeznaczenie Lizzie
niekoniecznie chciała się teraz zagłębiać. Biżuteria, którą kruczoczarny syn
Palajmona był obwieszony dzwoniła złowrogo, jakby zapowiadając jeszcze gorszą
katastrofę, która miała dopiero nadejść. W tym samym momencie na zegarze
wybiła pełna godzina.
„Nie mam na to czasu” pomyślała Lizzie, obracając się na pięcie i kierując do
głównej części salonu. Pokładała wielkie nadzieje w tym, że jej koledzy pozbędą się
problemu, zanim urośnie on do większych rozmiarów. Nie skończyłoby się to zbyt
dobrze, gdyby jakiś człowiek natknął się na ich małe piekiełko hodowane na tyle
salonu piękności. Pomimo ogólnej nierozwagi, jaką było zajmowanie się sprawami
półbogów tuż przed ludzkim nosem, byli na tyle rozsądni, by wiedzieć, jak nie
zostać złapanym przez nikogo, kto mógłby sprowadzić na nich poważniejsze
problemy. Lizzie nie miała zbyt wiele wspólnego z hobbystycznymi zajęciami
swoich współpracowników, ale sama nie należała do świętoszków, więc dobrze się
wszyscy uzupełniali. Kryli się nawzajem od pierwszego dnia, gdy tylko zorientowali
się, kim naprawdę są (co samo w sobie było zabawną i specyficzną historią, ale
lepiej byłoby ją odłożyć na następny raz) i z tego urodziła się dziwaczna przyjaźń,
która na ten moment wydawała się nierozerwalna. Ich nonszalancja i
oryginalność jako jednostek spajała ich znajomość, którą odczuwali jak
najnaturalniejszą rzecz na świecie. Zarówno ładowali nawzajem swoje baterie, jak i
wyciszali się wzajemnie, gdy było to konieczne.
Gdy Lizzie przekroczyła próg głównej przestrzeni ich salonu, w powietrzu
wybrzmiał odgłos dzwonka. Szybko dała susa na fotel przy swoim stanowisku, w
najlepsze udając, jakoby była profesjonalistką i czekała na swoją klientkę w pełnej
gotowości od co najmniej pięciu minut (tak jak powinna, ale kto powiedział, że
stylistka nie może być odrobinę nieogarnięta? Nikt). Chociaż co jak co, ale mimo
pozytywnej i roztrzepanej aury Lizzie, nie można było nazwać jej nieprofesjonalną.
Nawet jeśli czasem działała z poślizgiem, swoją pracę wykonywała na najwyższym
poziomie. Żadna klientka nie wyszła od niej niezadowolona. Lizzie specjalizowała
się w niekonwencjonalnych, bardzo rozbudowanych i oryginalnych stylizacjach
paznokci i śmiało można było nazwać ją jedną z najlepszych specjalistek w
mieście. Pomimo swojej renomy i rzeszy klientek, które oblegały salon specjalnie
dla niej, praca w branży beauty nie była szczytem jej marzeń, nigdy nie było to
nawet jej planem. Smykałkę do robienia paznokci odkryła całkiem przypadkiem,
miała wprawną rękę i bardzo szybko doszła do całkowitej perfekcji w tym, co robi,
ale nigdy nie było to jej pasją. Traktowała pracę stylistki jak najnormalniejszą
etatową pracę, tak samo jak inni ludzie patrzyli na pracę sprzątaczki czy kasjerki w
spożywczaku. Mimo to jej posada miała wiele plusów, przede wszystkim kontakt z
ludźmi - Lizzie należała do ekstrawertyczek i była niesamowitą gadułą, która
zawsze dawała radę rozkręcić nawet najcichsze szare myszki. Poza tym salon
dawał jej dużo luzu i wolną rękę w kwestii ustalania godzin pracy czy całości jej
grafiku. Największą zaletą była jednak oczywiście współpraca z innymi półbogami
- i ich kreatywny zakątek na zapleczu.
Do salonu weszła młoda dziewczyna o fioletowych włosach i wesołym błysku
w oku, przerywając natłok myśli Lizzie. Przywitała się i usiadła na krześle tuż przed
półboginią, która przybrała postawę pod tytułem „nie-dzieje-się-tu-nic-nielegalnego”, posyłając klientce swój najszerszy uśmiech.
— Cześć, witamy w salonie urody „Le Brillant”. Nazywam się Lizzie i stworzę
dzisiaj z twoich paznokci prawdziwe dzieło sztuki. Jaką stylizacją mogę cię
uszczęśliwić?
I Lizzie udowodniła jej, dlaczego nazywają ją artystką. Gdy skończyła swoje
dzieło, ze starannie namalowanymi wzorkami i doklejonymi ozdobami, sama była z
siebie dumna, a jej klientka, bardzo sympatyczna dziewczyna imieniem Daniela, z
zachwytu nie mogła oderwać wzroku od swoich dłoni.
Wychodząc późnym wieczorem, a właściwie to już nocą, Lizzie sama musiała
zamknąć cały salon, bo była ostatnią żywą duszą w promieniu kilkudziesięciu
metrów. Dzisiaj została tam wyjątkowo długo, bo jedna z klientek ubłagała ją o
nocną wizytę, z racji dziwnych godzin swojej pracy. Na zewnątrz było już tak
ciemno, że aż czarno, a o autobusie do domu półbogini mogła o tej porze jedynie
pomarzyć. Podrygując z zimna, ruszyła na pieszą wycieczkę, w tym momencie
wyjątkowo wdzięczna za to, że jutro miała zacząć pracę dopiero późnym
popołudniem.
Nie uszła jednak daleko, nim usłyszała zduszony okrzyk, poprzedzony
głuchym odgłosem ciała uderzającego w ścianę. Podążając za niepokojącymi
odgłosami, zdążyła tylko wejść w ciemny zaułek, a pierwszym co rzuciło jej się w
oczy, była jej klientka sprzed kilku godzin, fioletowo włosa Daniela. A drugim -
potwór szykujący się do ataku.
Daniela?
────
[1112 słów: Lizzie otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz