środa, 23 października 2024

Od Lizzie CD Danieli — „Serce Nowego Jorku”

Poprzednie opowiadanie

Dzień, w którym w pracy nie wydarzyłoby się nic dziwnego bądź abstrakcyjnego byłby zdecydowanie złym omenem, stwierdziła Lizzie, patrząc na pandemonium, które się właśnie przed nią rozgrywało. Jak na razie utrzymywali dobry wynik. Odkąd została zatrudniona, a klamka zapadła osiem miesięcy, sześć godzin i dwanaście minut temu, półbogini nie doświadczyła w pracy ani jednego spokojnego czy też nie daj Boże nudnego dnia. Na tę chwilę Lizzie była pewna, że jeśli kiedykolwiek dotrwa do momentu, kiedy uda im się przepracować cały dzień - od otwarcia do zamknięcia salonu - bez żadnego dziwnego wypadku, będzie to znak, że pora zwijać interes. Najdziwniejsze przypadki stały się swego rodzaju wizytówką lokalu, jego znakiem rozpoznawczym - choć co prawda głównie dla pracowników, bo ci starannie próbowali utrzymać wszelkie niezrozumiałe dla zwyczajnych ludzi nieścisłości z dala od wścibskich oczu większości ich klientów, przeważnie z raczej pozytywnym skutkiem. Kto by pomyślał, że salon prowadzony przez samych półbogów i półboginie, ale w centrum ludzkiego świata, mógłby przysporzyć im jakichkolwiek kłopotów, prawda?
…Prawda?
Zegar niemiłosiernie dobijał do godziny, o której Lizzie powinna przyjąć następną klientkę, ale półbogini stała na zapleczu, z największym zaciekawieniem oglądając rozgrywającą się przed nią scenę. Lepki, zielony płyn uciekający z rozbitych fiolek z prędkością światła właśnie dotarł do czubków jej wielkich, czarnych butów. Jak dobrze, że dziś zdecydowała się założyć swoje najwyższe i najbardziej rozbudowane, sięgające kolan glany. Z tyłu głowy krążyła jej myśl o tym, jak zabójcza jest zawartość niektórych z tych specyfików. Jej współpracownica, a prywatnie dobra przyjaciółka słynęła z zamiłowania do nie do końca legalnych eksperymentów, którymi zajmowała się gdzieś po kątach, by uniknąć problemów ze strony ich świata. Oficjalnie Lizzie nie wiedziała, skąd Yasmine miała swoje składniki i z jakich środków musiała skorzystać, by rozkręcić małe laboratorium, które bardzo nieoficjalnie prowadziła na tyłach salonu. Wyglądało na to, że jedna z jej najnowszych prac postanowiła ugryźć ją w tyłek i z tego powodu ich zaplecze wyglądało, jakby przeszło przez nie małe tornado. Sytuacja na pewno nie należała do najbezpieczniejszych, zważywszy na to, jak toksyczne wywary właśnie unosiły się w powietrzu, a sama Yasmine miała czarne ślady jakiegoś specyfiku na twarzy, nienaturalnie postawione na sztorc spuszone włosy i dziki błysk w oku. Nie wyglądała jednak na szczególnie zaniepokojoną - wręcz przeciwnie, Lizzie odniosła wrażenie, że jej ekstrawagancka przyjaciółka była zachwycona faktem, że jej magiczne zabawki zbuntowały się przeciwko niej. Kątem oka dostrzegła Rhysa, kolejnego półboga z ich zespołu, który zbliżał się do miejsca zbrodni ze skrzynką pełną przedmiotów, w których przeznaczenie Lizzie niekoniecznie chciała się teraz zagłębiać. Biżuteria, którą kruczoczarny syn Palajmona był obwieszony dzwoniła złowrogo, jakby zapowiadając jeszcze gorszą katastrofę, która miała dopiero nadejść. W tym samym momencie na zegarze wybiła pełna godzina.
„Nie mam na to czasu” pomyślała Lizzie, obracając się na pięcie i kierując do głównej części salonu. Pokładała wielkie nadzieje w tym, że jej koledzy pozbędą się problemu, zanim urośnie on do większych rozmiarów. Nie skończyłoby się to zbyt dobrze, gdyby jakiś człowiek natknął się na ich małe piekiełko hodowane na tyle salonu piękności. Pomimo ogólnej nierozwagi, jaką było zajmowanie się sprawami półbogów tuż przed ludzkim nosem, byli na tyle rozsądni, by wiedzieć, jak nie zostać złapanym przez nikogo, kto mógłby sprowadzić na nich poważniejsze problemy. Lizzie nie miała zbyt wiele wspólnego z hobbystycznymi zajęciami swoich współpracowników, ale sama nie należała do świętoszków, więc dobrze się wszyscy uzupełniali. Kryli się nawzajem od pierwszego dnia, gdy tylko zorientowali się, kim naprawdę są (co samo w sobie było zabawną i specyficzną historią, ale lepiej byłoby ją odłożyć na następny raz) i z tego urodziła się dziwaczna przyjaźń, która na ten moment wydawała się nierozerwalna. Ich nonszalancja i oryginalność jako jednostek spajała ich znajomość, którą odczuwali jak najnaturalniejszą rzecz na świecie. Zarówno ładowali nawzajem swoje baterie, jak i wyciszali się wzajemnie, gdy było to konieczne.
Gdy Lizzie przekroczyła próg głównej przestrzeni ich salonu, w powietrzu wybrzmiał odgłos dzwonka. Szybko dała susa na fotel przy swoim stanowisku, w najlepsze udając, jakoby była profesjonalistką i czekała na swoją klientkę w pełnej gotowości od co najmniej pięciu minut (tak jak powinna, ale kto powiedział, że stylistka nie może być odrobinę nieogarnięta? Nikt). Chociaż co jak co, ale mimo pozytywnej i roztrzepanej aury Lizzie, nie można było nazwać jej nieprofesjonalną. Nawet jeśli czasem działała z poślizgiem, swoją pracę wykonywała na najwyższym poziomie. Żadna klientka nie wyszła od niej niezadowolona. Lizzie specjalizowała się w niekonwencjonalnych, bardzo rozbudowanych i oryginalnych stylizacjach paznokci i śmiało można było nazwać ją jedną z najlepszych specjalistek w mieście. Pomimo swojej renomy i rzeszy klientek, które oblegały salon specjalnie dla niej, praca w branży beauty nie była szczytem jej marzeń, nigdy nie było to nawet jej planem. Smykałkę do robienia paznokci odkryła całkiem przypadkiem, miała wprawną rękę i bardzo szybko doszła do całkowitej perfekcji w tym, co robi, ale nigdy nie było to jej pasją. Traktowała pracę stylistki jak najnormalniejszą etatową pracę, tak samo jak inni ludzie patrzyli na pracę sprzątaczki czy kasjerki w spożywczaku. Mimo to jej posada miała wiele plusów, przede wszystkim kontakt z ludźmi - Lizzie należała do ekstrawertyczek i była niesamowitą gadułą, która zawsze dawała radę rozkręcić nawet najcichsze szare myszki. Poza tym salon dawał jej dużo luzu i wolną rękę w kwestii ustalania godzin pracy czy całości jej grafiku. Największą zaletą była jednak oczywiście współpraca z innymi półbogami - i ich kreatywny zakątek na zapleczu.
Do salonu weszła młoda dziewczyna o fioletowych włosach i wesołym błysku w oku, przerywając natłok myśli Lizzie. Przywitała się i usiadła na krześle tuż przed półboginią, która przybrała postawę pod tytułem „nie-dzieje-się-tu-nic-nielegalnego”, posyłając klientce swój najszerszy uśmiech.
— Cześć, witamy w salonie urody „Le Brillant”. Nazywam się Lizzie i stworzę dzisiaj z twoich paznokci prawdziwe dzieło sztuki. Jaką stylizacją mogę cię uszczęśliwić?
I Lizzie udowodniła jej, dlaczego nazywają ją artystką. Gdy skończyła swoje dzieło, ze starannie namalowanymi wzorkami i doklejonymi ozdobami, sama była z siebie dumna, a jej klientka, bardzo sympatyczna dziewczyna imieniem Daniela, z zachwytu nie mogła oderwać wzroku od swoich dłoni.
Wychodząc późnym wieczorem, a właściwie to już nocą, Lizzie sama musiała zamknąć cały salon, bo była ostatnią żywą duszą w promieniu kilkudziesięciu metrów. Dzisiaj została tam wyjątkowo długo, bo jedna z klientek ubłagała ją o nocną wizytę, z racji dziwnych godzin swojej pracy. Na zewnątrz było już tak ciemno, że aż czarno, a o autobusie do domu półbogini mogła o tej porze jedynie pomarzyć. Podrygując z zimna, ruszyła na pieszą wycieczkę, w tym momencie wyjątkowo wdzięczna za to, że jutro miała zacząć pracę dopiero późnym popołudniem.
Nie uszła jednak daleko, nim usłyszała zduszony okrzyk, poprzedzony głuchym odgłosem ciała uderzającego w ścianę. Podążając za niepokojącymi odgłosami, zdążyła tylko wejść w ciemny zaułek, a pierwszym co rzuciło jej się w oczy, była jej klientka sprzed kilku godzin, fioletowo włosa Daniela. A drugim - potwór szykujący się do ataku.

Daniela
──── 
[1112 słów: Lizzie otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz