wtorek, 30 kwietnia 2024

Zmiana pory roku — lato

Lato
zmiana pory roku
Najdziwniejsza rzecz, która opóźniła zmianę pory roku?
Urodziny Kazue Yagami.
Proszę, nie pytajcie.
W każdym razie dzisiaj jest 25°C, więc i mogę otworzyć nową porę roku na blogu — lato III, ze spokojną głową, że nie będę musiał opisywać w opowiadaniach pikników, kiedy na przystanku autobusowym odmarzają mi cztery litery.
Tradycyjnie komunikaty:
★ wątki możecie kontynuować w czasie przeszłym; jak zwykle prosimy o informację, w jakiej porze dzieje się akcja opowiadania na jego początku i jak nie zaczniecie faktycznie tego info dodawać, to w końcu będę odejmować wam -5 PD za każde opko bez tego /hj, but you'll never know. Spis obecnie trwających wątków i ich pór roku znajdziecie pod tym linkiem.
★ część wątków została ZAMKNIĘTA przez długą nieaktywność. Są to: „Drzewa to najlepsi terapeuci”, „I don’t wanna hear the drama”, „So that’s how I’m going to die”, „Wojna o żelki”, „Ludzie powinni być jak pingwiny”, „Autostopem po przygody”, „Samoczytająca gazela”, „Podróżowanie stylem holandzkiego przemytnika”, „Gwiazdy błyszczą też na scenie”, „Pożegnanie z Obozem Herosów”, „Omijamy domek Dionizosa”. Zamknięte zostały też wątki, w których jedna z postaci przeszła NPC lub umarła (lol): „A kim ty jesteś?”, „Drinking vodka”, „Ryby i gracze Ligi głosu nie mają”, „Strzała i biały placek”, „Sylwestrowy hangover”.
★ niezamknięte wątki prosimy timeskipować do lata III albo skończą tak samo. Upsi...
Następna zmiana pory roku zaplanowana jest na 1 lipca, ale wy już znacie swoją administrację. xoxo

BLOGOWE WIEŚCI

W Obozie Jupiter nieustannie panuje napięta atmosfera. Począwszy od niezadowolonych napomknięć, że Vergil Halston nadal nie wybrał drugiego pretora, przez Izana Kinga, ambasadora Marsa, który podważa pretorskie kompetencje i sam zamierza ubiegać się o wspomnianą pozycję. Konfliktowi nie ujmuje tajemnicza śmierć centurionki Drugiej Kohorty, Sylwii Kowalskiej, oraz fakt, że Pierwsza i Druga Kohorta zdają się ze sobą rywalizować i obwiniać o każdy problem w Obozie.
W San Francisco niesie się wieść o mglistych morderstwach. Dosłownie Mglistych, bo zdają się mieć niebezpieczne powiązanie z rzymską mitologią... tylko dlaczego zamordowano niepowiązanych ze sobą księdza i centurionkę Obozu Jupiter?

x

Od Kazue CD Ezry — „To twój miecz?”

Poprzednie opowiadanie

Wiedziała, że Ezra nie był na tyle silny (w sensie mentalnym, znaczy, fizycznym też, ale nie o to chodzi), żeby umieć pozbawić kogoś jego życia. Zamierzała nękać go przez resztę swojego pobytu w Obozie Herosów przez to, ale… boże, nie wyobrażała sobie, że Chejron i Pan D. przyłapią go na próbie morderstwa. To dopiero beka. Najchętniej pokazałaby mu język i kazała sobie possać, ale jednak przy bogu nie wypada. Przynajmniej nie otwarcie, bo zrobiła to subtelnymi gestami dłoni, kiedy musieli iść za dwójką opiekunów do „kliniki” dla herosów. Syn Tanatosa, który nie potrafi zabić. Ciekawe, co myśli sobie jego tatko.

***

– Od czego się zaczęło? – spytał spokojnie Chejron, patrząc na obu herosów, którzy mieli twarze obłożone lodem. Nie, żeby Kazue jakoś specjalnie tego potrzebowała (albo tak sobie wmawiała), ale jednak tak mogła trochę ochłonąć i nie czuć się, jakby miała dosłownie stanąć w ogniu.
– Wszystko zaczęło się kilka tysięcy lat temu, kiedy narodził się Ares… – zaczęła opowiadać półżartem Kazue, ale szybko zostało jej przerwane, z czego widocznie nie była zadowolona.
– Tak, tak, może powiesz o tej części, w której złamałaś mi nos? – fuknął szesnastolatek, przyciskając mocniej lodowy opatrunek do twarzy.
– A może ty się pochwalisz tym, jak powiedziałeś, że mnie zabijesz, hm? – syknęła, odwracając głowę w kierunku chłopaka i nieco ją nachylając.
– Spokój. – przerwał głośno, choć spokojnie i bez irytacji centaur, który zaczął krążyć przez cały pokój, najwidoczniej starający się przeanalizować całą sytuację. – Powoli, dlaczego się pokłóciliście?
– Przywłaszczył sobie mój miecz. I udawał, że nie. Poza tym to nie była kłótnia, tylko bójka. A to różnica. – prychnęła, opierając się na krześle. Na chwilę odłożyła okład lodowy na bok, przecierając twarz chusteczką i zerkając na siebie w małym lusterku, które dostała. Wyglądała tak zajebiście, jak zawsze. No, może oprócz kilku małych przecięć (które szczerze, nie miała pojęcia, w jaki sposób znalazły się na jej twarzy, nie przypominało się jej, aby dostała cierniami w twarz albo pazurami kota) i tworzących się mniejszych, mniej widocznych siniaków. Właściwie, dla niej takie coś to codzienność. Tym bardziej że nie starała się pobić Ezry bardziej. A mogłaby.
– Ale to nie był twój miecz!
– Ja znam swój miecz lepiej i wiem, jak wygląda.
– Dobrze. – znowu przerwał im opiekun, zerkając na Dionizosa, który wydawał się obojętny na to wszystko. Był bardziej zajęty tasowaniem kart. – Ezra, następnym razem spróbuj upewnić się, że broń, jaką bierzesz, nie należy do nikogo. Szczególnie nie groź nikomu zabiciem ich. Kazue, spróbuj zacząć panować nad swoimi emocjami. I postaraj się nie wszczynać „bójek” przez miecz. Oboje, mogę wam zaproponować zajęcia, książki i herbaty, które powinny wam pomóc z emocjami.
– Doskonale sobie radzę z emocjami. – oboje herosów zaprotestowali, niemal w całkowitej synchronizacji.
Chejron westchnął.
– Widzicie, macie już coś wspólnego. Uważacie, że panujecie nad sobą, kiedy tak nie jest. – wymruczał z rezygnacją Centaur, odwracając wzrok na swoje własne kopyta.
– Ale to przez nią się zdenerwowałem! – krzyknął pełnym emocji głosem Ezra.
– Nuh-uh. – wtrąciła się córka Aresa, opierając się na krześle.
– Jak kurwa nuh-uh?
– No tak to.
Chejron najwidoczniej się poddał, bo wysłał ich, żeby dzieci Apollina im (a raczej, Ezrze) się ogarnąć. Niby mogli dostać ambrozję, ale pewnie stwierdzili, że nie warto marnować napój bogów na jakichś wkurwiających szczylów, jeśli śmierć im raczej nie zagraża. Mimo tego czuła się, jakby szła do przychodni jak za karę. Nie potrzebowała żadnej pomocy, jak się okazało.

***

Upokorzenie. Prawdziwe upokorzenie. Nie dość, że jedno z nich upierało się, żeby przyjrzeć się ranom Kazue, to jeszcze ponaklejało jej po całej twarzy jakieś głupie plastry. Bez wzorków, chociaż tyle, ale i tak czuła się debilnie. Ale debilniej pewnie czuł się Ezra z całym opatrzonym nosem. Nie zazdrościła mu. Jeszcze nigdy nie złamała żadnej kości, a to aż dziwne. Dzięki tato, za to, że mogę dostać kilkukrotnie w mordę i wyjść z kilkoma siniakami, a jednocześnie móc komuś przypierdolić, nawet nie celnie, ale tak, żeby być w stanie złamać nos. To bardzo użyteczna moc.
– To co, dogrywka? – zaśmiała się, odwracając wzrok w stronę wkurwionego syna Tanatosa. Spotkała się z krwiożerczym blaskiem w ciemnych oczach. Woops. – No co? – uniosła brew, reagując na ciszę z drugiej strony. – Jezu, no weź. – prychnęła, przewracając oczami i odwracając głowę, akurat w stronę biegnącego do nich syna Demeter, niosącego obydwa miecze. Uśmiechnęła się, machając energicznie ręką w stronę Gaspara i zabierając swoją spathę w obie ręce.
– No, i to jest mój miecz. – wyszczerzyła zęby, oglądając lśniącą broń. Jednocześnie, Ezra również dostał ten drugi miecz, który siedemnastolatka sama sobie wzięła. – Widzisz, teraz możemy bić się mieczami. Więcej emocji.
– Ej, chwila, co? – przerwał jej Szwed, którego szybko zdołała przegonić dłonią. To sprawa między wojną a śmiercią, którą sami między sobą rozwiążą. Nie potrzebują dodatkowo roślinek.


Ezra?
────
[764 słowa: Kazue otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara CD Heather — „My kayak is calling and I need to go”

Poprzednie opowiadanie

Nienawidził kajaków. Naprawdę, naprawdę bardzo i z całego serca. To chyba oczywiste, że Hermes nijak się z wodą nie łączył, prędzej z powietrzem i ziemią, więc tak samo, na wzór swojego ojca i trochę stereotypowo, Arnar nienawidził wody. Co za tym idzie, nie potrafił pływać i gdy słyszał słowo „jezioro” automatycznie zaczynał się topić. Tym bardziej nie posiadał ważnej na spływach umiejętności sterowania kajakiem, bo na każdych zajęciach wykazywał się wręcz niemożliwie ogromnym leserstwem i albo w ogóle unikał tych przeklętych łódek zagłady, albo spokojnie dryfował po jeziorze, próbując wyglądać tak, jakby naprawdę coś robił, podczas gdy tak naprawdę próbował się opalać.
Tym razem nie wywinął się od tego parszywego spływu, bo powoli już mu się kończyły wymówki. I jeszcze znalazł się w parze z dziewczyną, z którą przez cały swój obozowy staż nie porozmawiał chyba ani razu, oprócz zgromadzeń grupowych. Ale to szczegół, bo grupowi i tak czasem wykazują się cudowną zdolnością niekojarzenia innych grupowych, ale nie można ich za to winić. Niektórzy są tak głupi, że nikt nie chciałby ich kojarzyć.
Z uwagą spojrzał na kajak. Przyjrzał się mu jeszcze dokładniej w poszukiwaniu żab i innych niechcianych stworzeń, które z obrzydzeniem wyrzuciłby za burtę przy pierwszej możliwej okazji. Chyba był w miarę czysty, co i tak było dużym osiągnięciem, patrząc na ogólnodostępne kajaki w Obozie Herosów. I, co najważniejsze, nie dziurawy, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
— Kto siada gdzie? — spytał, przyglądając się tym idiotycznym i bardzo niewygodnym plastikowym siedzeniom, które nagrzewały się od słońca tak bardzo, że czasem można było sobie dupę poparzyć, gdy się na nich siadało.
— Ty z tyłu — odparła Heather, jakby to była oczywista oczywistość albo podstawowa zasada, na której zbudowano wszechświat. — Bo jesteś wyższy — dodała, a Arnar zrobił minę, która miała znaczyć: „Ależ ja pamiętam, wypraszam sobie”.
— Rzeczywiście. Tak — rzucił, starając się brzmieć na takiego, który to od samego początku wiedział, ale na chwilę zapomniał. — Czekaj, ten z tyłu to steruje, nie?
W odpowiedzi dostał spojrzenie, które mówiło: „A ty z drzewa spadłeś, czy jak?”. Zaśmiał się nerwowo, jakby to miał być żart.
Problem w tym, że nie był.
Arnar nie miał pojęcia, jak się tym sterowało. Wszystkie wspomnienia z zajęć, które miały go nauczyć obsługi kajaka, wyrzucił z głowy sekundę po ściągnięciu kapoka, albo nawet i wcześniej, nie pamiętał. Ale wiosłowanie nie może być takie trudne, prawda? Coś w stylu „prawa, lewa, prawa, lewa i do przodu”, nie?
Wcisnął się do kajaka (ale tam jest tak mało miejsca na nogi…), ostrożnie sprawdzając, czy da radę normalnie usiąść na siedzonku. Jeszcze nie było tak źle, było zwyczajnie ciepłe. Jak na razie.
Przez chwilę siedzieli w ciszy i bezruchu.
— No weź nas popchnij — warknęła Heather.
Arnar wywrócił oczami i odepchnął kajak od brzegu, wkładając w to całą swoją siłę i o mało co nie gubiąc wiosła.
— No to, ten, startujemy — mruknął wielce entuzjastycznie.
Poszło im całkiem nieźle. Tak, cudownie wręcz. Po paru minutach bezsilnego i pełnego irytacji szamotania się z wiosłami, bo Arnar musiał sobie przypomnieć, co i kiedy macza się w wodzie, dotarli na linię startową. (Warto zauważyć, że przez nieporadną obsługę kajaka już byli cali mokrzy, chociaż spływ w sumie się jeszcze nie zaczął).

Do wioseł, gotowi i… ruszyli!
Niektórzy z impetem, jakby kajaki im wybuchły (co u niektórych mogło być prawdą), inni od razu zostali wciągnięci w szuwary albo ich kajaki odwróciły się tyłem na przód.
Jeszcze nikt nie utopił kajaka, a to był dobry znak.
Arnar i Heather musieli zgrać wiosła („Kurwa, ty wiesz, która to jest prawa strona w ogóle?!”), a potem niepewnie popłynęli do przodu.
Bardzo niepewnie. I chwiejnie.
Prąd rzeki pchał ich do przodu, ale z tyłu głowy pozostawał strach przed Aresiakami i innymi idiotami, którzy podczas takiego spływu mogli zabić wszystkich dookoła i przy okazji siebie, jakby ich dostatecznie zdenerwować.
— UWAŻAJCIE!
Piskliwy wrzask nadleciał do nich z tyłu i Arnar zdążył tylko się odwrócić, otworzyć oczy z przerażeniem i wydać z siebie jęk rozpaczy (ucięty mniej więcej w połowie), gdy dwa małe Hefajstosiątka (może miały trzynaście lat, choć Arnar nieco w to wątpił) uderzyły w ich kajak z głośnym BUMMMM.
I ŁUBUDUBU.
I jeszcze BADAMMMMMMM.
Oraz, co bardzo istotne, bardzo nieprzyjemnym i głośnym PLUSK.
(Tutaj można wstawić fontannę albo inny słup wody i te sprawy, dodać jeszcze parę małych plusków i prysków i takie tam, jak kto woli).


Heather?
────
[711 słów: Arnar otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Claude'a CD Kurta — „God is gay”

Poprzednie opowiadanie

— Możesz mi wyjaśnić co to, kurwa, miało być?
Nawet gdybym wtedy wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie, nie ważyłbym się wydusić z siebie żadnego odgłosu. Szczerze mówiąc, przez kilka chwil po całym zajściu byłem przekonany, że mój mózg zaczął się buntować i zamiast mi pomóc w otrząśnięciu się, zaczął płatać mi figle i tworzyć niestworzone obrazy przed moimi oczami. Dopiero w momencie, kiedy stojący przede mną rudzielec szarpnął mnie mocniej za prawy bark, dotarło do mnie, że wchodzące mi w pole widzenia szare płaty kurzu nie są czarnymi plamami, które pojawiają się zwykle tuż przed tym, jak mam zemdleć oraz że dobiegające z zewnątrz odgłosy policyjnych syren nie są jedynie piszczeniem w uszach, a realnym, już następnym zagrożeniem. Chociaż tak naprawdę wtedy mogłem uznać to za wybawienie — na posterunku dostałbym przynajmniej miejsce do spania, które nie byłoby kawałkiem obsikanego chodnika, mieszczącego się na rogu ulicy.
— Musimy spadać, kretynie — wymamrotał pod nosem, tym razem mniej wzburzony całym zajściem. Wpatrywał się wtedy jeszcze w pojawiające się kolejne białe radiowozy, prawdopodobnie próbując obmyślić plan ucieczki. Rozejrzałem się wtedy po miejscu, które jeszcze dziesięć minut temu znane było jako typowy osiedlowy sklepik, poszukując z niecierpliwością tylnego wyjścia. Ten budynek z pewnością musiał takowe mieć; prawie każda starsza kamienica w tej okolicy została przecież zaprojektowana w ten sam sposób. Wszystkie posiadały zazwyczaj osobne wyjście, żeby mieć dostęp do osobistego śmietnika, nawet jeśli nie mieścił się w nich żaden lokal, który był restauracją. Dlatego też bez zbędnego zastanawiania się, złapałem chłopaka za nadgarstek i pociągnąłem za sobą. Popchnąłem jedyne stojące przed nami drzwi, mając nadzieję, że to właśnie one zaprowadzą nas do wyjścia. Zdążyłem jeszcze odetchnąć z ulgą, ponieważ wraz z ich zamknięciem usłyszeliśmy krzyki policjantów, którzy wtargnęli do sklepu. Przebiegliśmy wtedy przez mały składzik, w którym roiło się od panikujących ze strachu myszy. Na ich widok lekko się wzdrygnąłem, chociaż nasz kontakt wzrokowy trwał jakiś ułamek sekundy. Pociągnąłem chłopaka wtedy mocniej za rękę, żeby wiedział, że nie musi się ich bać. Tuż po chwili jednak znaleźliśmy się w wąskiej alejce, która oddzielała dwa budynki, a zarazem prowadziła do następnej ulicy, gdzie nie było już takiego zgiełku. Rudzielec zatrzasnął wtedy niebieskie drzwi, opierając się o nie plecami. Oboje dyszeliśmy, chociaż nie było to spowodowane zmęczeniem a stresem. Chociaż po części przywykłem do nagłego skoku adrenaliny, na widok takiej bestii chyba nigdy bym się nie przygotował.
— Kim ty w ogóle… jesteś? — wystękał, opierając dłonie na zgiętych kolanach. — Masz w ogóle pojęcie, co się przed chwilą wydarzyło?
Skrzyżowałem wtedy ręce na piersi, opierając się o ścianę budynku. Nie mogłem wtedy za bardzo już określić, czy bardziej przesycał mnie strach, czy też zdziwienie całą sytuacją, albo w ogóle tym, że prawdziwy, żyjący człowiek mówił mi właśnie, że widział to obrzydlistwo razem ze mną, a nawet, że sam próbował z tym walczyć. On sam jest jakiś podejrzany, a zachowuje się, jakbym się urwał z psychiatryka!
— Skąd mam wiedzieć?... Nigdy nie widziałem czegoś tak potwornego — odpowiedziałem, wpatrując się w jego oczy. — No, może poza nią
— Poza kim? O czym ty gadasz? — westchnął, wkładając dłoń we włosy. — Słuchaj, chodziłeś kiedyś do szkoły? Wiesz co to „mi-to-lo-gia”?
Chłopak przesylabował wyraz jak najgorsze przekleństwo. Patrzył się też przez chwilę na moją twarz, zapewne oczekując na reakcję mówiącą „OLŚNIENIE!” wielkimi literami, jednak zamiast tego otworzyłem usta i zmarszczyłem brwi, żeby dać mu do zrozumienia, że jego słowa nie były dla mnie aż tak oczywiste, jak dla niego. W chwili irytacji towarzysz prychnął gardząco spuścił głowę, po czym pokręcił nią przecząco. Z jego ust wydał się syk frustracji, spowodowany brakiem odwzajemnienia jego głupiego poczucia humoru, chociaż to właśnie jego reakcja rozśmieszyła mnie najbardziej.
— Słuchaj, wychodzi na to, że też jesteś jakiś specjalny, skoro nie tylko widzisz te potwory, ale i też… — tu urwał, jakby zastanawiał się, czy warto jest dokańczać swoją myśl. — W każdym razie, jest takie miejsce, gdzie mieszkają matoły podobne do ciebie. Pewnie powinieneś tam iść.
Pamiętam, że zrobiło mi się wtedy nad wyraz ciepło, jednak nie w taki sposób, który jest uciążliwy. Pierwszy raz od dawna poczułem się, jakby ktoś zauważył mnie spośród tłumu — dawno nie miałem szansy, żeby porozmawiać z kimś chociaż przez dłuższą chwilę i to na temat, który nie był zbliżony do kradzieży jedzenia, czy też próby wyrzucenia mnie spod czyjejś restauracji. Nawet jeśli ten rudzielec nie wydawał się zbytnio zainteresowany przebywaniem ze mną, dla mnie była to wtedy miła odmiana od codzienności.
Patrzyliśmy się na siebie przez kilka chwil, jak takie dwa kocopoły, ponieważ żadne z nas nie chciało odezwać się pierwsze. Ja jednak czekałem aż ten sam z siebie powie mi dokąd właściwie mam się udać, jednak chłopak wyglądał na bardziej zainteresowanego wbijaniem sobie paznokci w skórki, niż dalszym pociągnięciem rozmowy.
— No to spa-
— Gdzie jest to miejsce? — przerwałem mu, podchodząc do niego bliżej. Chłopak widocznie się speszył, dlatego zaczął stawiać kroki w kierunku głównej ulicy.
— Jakoś się tam odnajdziesz — wymamrotał, wkładając ręce do kieszeni. — Idę już, nara.
Gdy tylko odwrócił się do mnie plecami, ponownie złapałem go za rękę. Szarpnąłem go lekko, by odwrócił się do mnie twarzą, jednak mina, którą mnie przywitał, nie była zbyt ładna.
— Co ty, kurna, robisz? Weź mnie puść! — syknął, wyrywając nadgarstek.
— Macie tam jedzenie? — zapytałem pośpiesznie, łapiąc go za oba barki. Spotkaliśmy się wtedy wzrokiem w połowie drogi.
— Tak, ale…
— Zaprowadź mnie tam — nakazałem, wpatrując się mu głęboko w ślepia. Dobrze wiedziałem, jak zirytowany musi być, jego emocje były wyraźnie wypisane na całej jego twarzy. Jednak tak wyraźnie czułem, że to może być moja jedyna szansa, nie tylko na odnalezienie jakiegoś, chociażby tymczasowego schronienia, lecz w ogóle na zdobycie pozornie normalnego życia. Doskonale zdawałem sobie też sprawę z tego, że mogę go jedynie tylko bardziej wkurzyć swoim zachowaniem, ale będąc w tak przegranej pozycji, nie mogłem odpuścić.
Gdy tak patrzyłem wprost na niego, przyglądałem się po kolei każdemu szczegółowi jego twarzy; zapamiętałem, w których miejscach na tęczówce ma czarne kropki i gdzie jasna barwa oczu miesza się z ciemniejszą. Przyglądałem się temu, jak lekko drżały jego gałki oczne, za którymi najpewniej toczył ciężką rozprawę o tym, czy chce mu się mnie targać ze sobą przez całe miasto. Ale to nie do niego wtedy należał wybór, bo i tak miałem zamiar się do niego przyczepić.
— Nie mów mi co mam robić — warknął, odpychając moje dłonie. — Nigdzie cię nie zaprowadzę, znajdź sobie własne bagno.
Ścisnąłem go wtedy nieco mocniej, jednocześnie dalej nie spuszczając oczu z jego twarzy. Chłopak już nie tyle, co irytacją, lecz teraz przeciekał już zażenowaniem, a nawet speszeniem. Jego reakcja sama przez siebie świadczyła o tym, że nikt go w taki sposób wcześniej do niczego nie przymuszał. Mógłbym nawet przysiąc, że widziałem, jak lekko zarumienił się przez moje idiotyczne zapędy, na co ja uśmiechnąłem się głupawo.
— Pokażę ci, gdzie to jest, i już nigdy więcej nie wejdziesz mi w drogę — odburknął, odwracając głowę na bok. Przy okazji zdążył chyba jeszcze ze dwa razy przewrócić oczami w tę i wewtę, jednak nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Tym samym uznałem to za niewielkie zwycięstwo, dlatego też zabrałem dłonie z jego ramion i odsunąłem się na bezpieczną odległość. W końcu typ dalej był podejrzany. Co, jeśli tak naprawdę oboje mamy schizofrenię?
Chłopak zaczął wtedy prowadzić, idąc bokiem głównej ulicy. Staraliśmy się jak najmniej wychylać się poza tłum, by przypadkiem nie wpaść na kogoś, kto mógł widzieć nas wtedy w tym sklepie. Mimo to nie czułem większej presji; bardziej cieszyłem się tym, że wciąż miałem schowaną w kieszeni jedną z bułek, które wtedy zwinąłem. Z niezwykłą prędkością wysunąłem po nią rękę, by następnie wgryźć się w nią ze smakiem. Może to przez doskwierający mi ogromny głód, ale miałem wrażenie, że lepszego kawałka chleba nie trzymałem w rękach od lat. Poczułem też wtedy wzrok rudego chłopaka na sobie, jednak nie planowałem psuć sobie tej pięknej chwili pytaniem go o to, czy może odczepić się ode mnie i mojej bułki, choć na chwilę.
— Słuchaj, śmierdzielu, a jak ty się w ogóle nazywasz?...

***

Stanęliśmy wtedy przed kamiennym domem, którego ściany wyglądały, jakby zaraz miały się pod sobą zapaść. Po jego kantach wspinały się pnącza winobluszczu, który zamiast rozrastać się na wszystkie strony, był jednak skromnie przycięty, sprawiając, że na pozór miejsce wyglądało na nieco zadbane. Niepewnie spojrzałem wtedy na towarzysza, który podpierał się ręką o biodro; nie wyglądał wcale na przejętego, lecz znudzonego całą tą sytuacją, niemniej jednak nie myślałem o tym, żeby powiedzieć mu, że może sobie iść, wręcz przeciwnie, chciałem, żeby tu został i wytłumaczył mi, co robimy tak daleko od centrum miasta.
— Wejdziesz tam teraz i będziesz robił to, co ci powiedzą. Nie będę tu na ciebie czekał, bo chyba masz uszy i rozumiesz, co się do ciebie mówi — wyjaśnił, krzyżując ręce na piersi. — Aha, no i może nie chwal się tym, co nas dzisiaj spotkało. Wolę nie mieć przez ciebie kłopotów.
Postanowiłem wtedy zignorować część jego wypowiedzi, odpowiadając mu jedynie poirytowanym spojrzeniem. Obróciłem się wtedy na stopie i zbliżyłem do szerokich drzwi. Chyba nigdy nie miałem prawdziwszego snu niż wtedy.

***

Szczerze mówiąc to, co wtedy zobaczyłem, zwaliło mnie z nóg. I to dosłownie zwaliło mnie z nóg! Tuż przy progu upadłem na ziemię, przypadkowo uderzając też w ażurowy stolik. Ten spadając, pociągnął za sobą inny stojący nieopodal mebel, co skończyło się rozbrzmieniem głośnego hałasu. Nie to było jednak rzeczą, która zaprzątała mi wtedy myśli; tuż przed moim nosem stała wtedy postać, której w życiu bym się nie spodziewał w takim miejscu. Był to ogromny wilk, którego sierść była ciemniejsza niż moje włosy. W połączeniu z niewielkim oświetleniem padającym z okien wydawała się wyglądać przeraźliwie groźnie, do tego z początku byłem przekonany, że jest to dziki pies, należący do właściciela domu. Dopiero kiedy zwierzę przemówiło do mnie ludzkim głosem, coś się we mnie poruszyło.
— Nazywam się Lupa. Przyszedłeś tu, więc stałeś się moim uczniem, a ja twoją mentorką. Dziś zobaczymy, na co cię stać.
Przywitałem jej słowa ogromnym zdziwieniem, które na mojej twarzy objawiało się jako nerwowy uśmiech połączony ze skaczącą powieką prawego oka.
— Nie garb się — powiedziała stanowczo, okrążając mnie. — Stojąc w ten sposób podczas walki, już dawno byś zginął.
Jakiej, kurna, walki?
— Podnieś głowę, nie możesz patrzeć na swoje nogi, tylko na przeciwnika — skarciła mnie, przyglądając się mojej posturze.
Jakiego, kurna, przeciwnika?!
— A teraz weź któreś do ręki — nakazała, wskazując na szereg rozłożonych drewnianych broni. — Spróbuj każdą po kolei.
Pomimo tego, że dała mi czas na dokonanie wyboru, chciałem dobrze trafić za pierwszym razem, jednak żadna z nich nie wyglądała jak coś, czego byłbym w stanie używać na co dzień. Nigdy nie miałem w ręce czegoś, co nie było scyzorykiem… No właśnie, sztylet!
Złapałem wtedy za krótką broń; najpierw próbowałem dobrze ułożyć ją w dłoni, a następnie wykonałem kilka ruchów. Uśmiechnąłem się wtedy pod nosem, ponieważ ręka jakby sama z siebie wiedziała, w jaki sposób posługiwać się takim narzędziem. Gdy miałem odwrócić się do Lupy, by powiadomić ją o moim wyborze, ona uprzedziła mnie swoją dezaprobatą.
— Nie, to nie to. Spróbuj coś innego.
Resztki ekscytacji zaczęły ze mnie schodzić. Poczułem się wtedy nieco zawiedziony, ponieważ czułem się niemal pewien, że to właśnie sztylet pasuje do mnie najbardziej. Po raz kolejny popatrzyłem na wszystko, co było przygotowane; miecze, włócznie, łuki… Łuki? Nigdy nie trzymałem łuku.
Gdy tylko podniosłem go ze stołu, od razu poczułem, jak świetnie ułożył mi się w ręce. Obejrzałem go dokładnie, przyglądając się rysom drewna, z którego był wykonany. Na jego uchwycie widoczne były nawet wycięte zdobienia w kształcie zawijasów, które razem tworzyły pewną harmonię.
Lupa poinstruowała mnie, w jaki sposób należy naciągnąć linkę oraz jak nałożyć na nią strzałę. Każdy ruch związany z tą bronią był dla mnie naturalny i płynny, jakbym wraz z nią wyszedł z łona matki. Po kilku wystrzelonych strzałach wilczyca uznała, że może jednak nie jestem aż tak do niczego, jak mogło się to na początku jej wydawać.
Niemniej jednak minęło jeszcze kilka dłuższych tygodni, zanim wyszedłem z jej domu. Bogini opowiedziała mi co nieco o tym, co tak naprawdę mnie czeka oraz odpowiedziała na pytania na temat tego, co mnie spotkało, ponieważ tak, postanowiłem powiedzieć jej o zajściu pomimo zakazu rudzielca. Tuż przed samym wyjściem przeprosiłem ją też za wywrócenie tamtego stolika oraz za samo przyjęcie mnie do siebie. Ona natomiast odpowiedziała mi słowami, których nigdy bym nie chciał zapomnieć.
„Mam nadzieję, że odnajdziesz się wśród nas, Claude”.


Kurt?
────
[2029 słów: Claude otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Od Vergila CD Theodore'a — „Szklane domy”

Poprzednie opowiadanie

Pluszowy tygrys nie pożył długo.
Chaos się nie zawahał. Wystarczyło, że Theo palcem wskazał mu misia, a augur brutalnym — nieco zbyt brutalnym jak na gust Vergila — gestem przeciął go w pół.
Kłaczki wysypały się na ołtarz poświęcony Jupiterowi. Chaos zdjął materiał i rzucił nim w Vergila. Złapał pozostałości po pluszaku, jakby machinalnie, nie zwracając uwagi na mamrotane do pluszowych wnętrzności słowa przez augura. Był bardziej zainteresowany smutnym pyszczkiem wybebeszonego pluszowego tygryska, z którym przecież tak cudownie by się spało.
Kiedy powieki stały się takie ciężkie?
Jeszcze piętnaście minut z tym dzieciakiem i zapadnie w śpiączkę.
— Tygrysek–... znaczy, bogowie mówią, że możesz zostać przyjęty do legionu. Gratulacje! — Chaos uśmiechnął się do Theo, odkładając nóż na ołtarz. — Vergil, masz moją zgodę. Możemy go przydzielić do którejś z kohort.
Skinął głową. Od wschodu zawiał wiatr i przyciągnął ze sobą drobne, różowe kwiatki z pobliskiego drzewa, które osiadły się we włosach wszystkich zgromadzonych. Purpurowa peleryna Vergila powiewała, tańcząc razem z wiatrem.
Widok był całkiem ładny. Szczęśliwy wręcz. Pyłki pozostawione na stosie pluszaków, różowe kwiaty w blond włosach Chaosa, zachód słońca majaczący nad Nowym Rzymem, Theo, który próbował wstrzymywać oddech, żeby powstrzymać kichnięcie…
Theo, który próbował wstrzymywać oddech?
Były to sekundy przed tragedią. Kichnięcie tak zabójcze, że było w stanie pokonać dwie dorosłe osoby — ostatnie, co zobaczył Vergil, walcząc z nagłą i nieokiełznaną już sennością, był Chaos, który zachwiał się i upadł twarzą w stos pluszaków.
A potem Vergil radośnie zemdlał.

***


— Ale ich nie zabiłem, prawda?
Jęknął. Bolała go głowa, nie wiedział, czy od zbyt długiego snu, czy od tego, że się w nią uderzył przy upadku. Nadal trzymała się go błoga senność i najchętniej wróciłby do spania, gdyby nie irytująco głośna rozmowa, która toczyła się nieopodal niego.
Leniwym wzrokiem spojrzał w bok. Obok, na kolejnym łóżku, spał Chaos, nadal w purpurowej todze, leżąc na plecach i przytulając do policzka pluszowego pieska. Blond loki rozsypane były w zupełnym bezładzie, częściowo rozwalone na poduszce, częściowo przyklejone do twarzy.
Przetarł powieki i włożył dłoń we włosy. Jeszcze chwilę. Pięć minutek i wstanie. Jego palce dotknęły grubego, siateczkowatego materiału i… chwila, czy to był bandaż?
Był w ambulatorium, zdał sobie sprawę z przerażeniem. Gdzie był Theo? Bogowie, przecież musiał przerazić tego dzieciaka na śmierć. Jaki był w ogóle dzień tygodnia? Ile przespał? Czy Theo został przydzielony do swojej kohorty? Wybrali nowego pretora? Co, jeśli to Izan?
— Nie, nie zabiłeś ich. Spokojnie. Nie pierwszy raz trafiła tutaj osoba poszkodowana przez dzieci Somnusa. Jak nie obudzą się za pół godziny, to spróbujemy przedstawić im dziecko Menfitis albo podsuniemy amoniak. To nie twoja wina, okej?
Podniósł się z łóżka tak gwałtownie, że niechcący nogą kopnął stolik z medycznymi przyrządami. Odgłos brzęczącego metalu zwrócił na siebie uwagę.
— Hej, hej, hej, spokojnie, śpiąca królewno.
Głos go uspokoił. Znał ten głos. Zza drzwi wychyliła się Cherry, wprowadzając ze sobą Theo, nieco bledszego niż zawsze, ale wyraźnie próbującego zachować spokój.
W ręce trzymał pozostałości po pluszowym tygrysie niczym wojenną pamiątkę. Poza tym był, cóż, czystszy. Ktoś musiał przedstawić mu rzymskie łaźnie i dać czystą koszulkę Obozu Jupiter, bo obszarpane ciuchy zostały wymienione na nowe, wpasowujące się w tutejszy kanon piękna.
— Bogowie, Theo, przepraszam, to nie powinno się wydarzyć — wybąkał Vergil nieco chaotycznie na dzień dobry.
— Przepraszasz za coś, na co nie miałeś wpływu? — mruknęła do niego Cherry, zdejmując mu z głowy bandaż. — Drobne draśnięcie. Niestety, nie wymaga L4.
W jego ręce wylądował baton z ambrozją.
— Nie chciałem go wystraszyć…
— Zoe go znalazła. No i… was. Friedrich poprowadził wieczorną musztrę, a Rodion przyjął go do swojej kohorty. Wszystko jest pod kontrolą, przysięgam. Czy teraz grzecznie wrócisz do swojego baraku i pójdziesz spać?
Uspokoił się nieco. Theo przyjęli do Trójki. Świat się nie zawalił. Wyglądając przez okno ambulatorium, mógł zauważyć, że całkiem już ściemniało, ale zegar na ścianie nie wskazywał nawet północy.
A może właśnie na tym polegał problem. Rzym nie upadł bez jego chwilowej nieobecności. Legioniści przejęli jego obowiązki, bo nie był do nich niezbędny.
Ale może faktycznie, troszkę, ciut! był zmęczony. Może trochę nie radził sobie jako jedyny pretor w obozie. Kto w ogóle spodziewałby się, że nieprzeszkolony piętnastolatek jest w stanie uśpić pretora jednym kichnięciem? Nie powinien sobie na to pozwolić i pewnie by nie pozwolił, gdyby nie czuł się z tym wszystkim tak cholernie samotny.
Cherry unikała jego spojrzenia. Emanowała spokojem, jak zawsze, ale jej mowa ciała i zmartwiony błysk w błękitnych oczach mówiły same za siebie.
Spojrzał na Theo, speszonym wzrokiem, zupełnie jakby zamienili się miejscami i szukał teraz jego poparcia.
— Nie szkodzi — powiedział w końcu chłopak. — Każdemu zdarza się… czasem… usnąć.
— Odprowadzę cię — rzucił Vergil, bez czasu na dyskusje, podnosząc się na proste nogi z łóżka. — Nadal nie skończyłem ci mówić o Obozie Jupiter.
— Idę z wami. — Cherry zajrzała do drugiego pokoju. — Hej, Eileen, obudzisz Chaosa? Jessie powinien być gdzieś w pobliżu, powiedz mu, żeby się jeszcze nie mył po treningu. Amoniak jest w szafce z napisem „ŚMIERDZI”, gdyby nie dał rady.

***


Siłował się z opakowaniem batonika, dopóki nie postanowił rozerwać go zębami.
Rozmowy Cherry i Theo były prowadzone przyciszonymi głosami i dobiegało do niego co drugie słowo. Nadal był śpiący i zastanawiał się jakim cudem Cherry nie pada przy synu Somnusa z nóg, zwłaszcza że doskonale wiedział, że dziewczyna ma problemy ze snem. Tymczasem opowiadała nowemu o miejscach w Obozie Jupiter tak, jakby dopiero co wypiła dwie kawy.
Poza tym oddała Theo swoją bluzę, co musiało być dla niego wyjątkowo niezręczne, ale zapewniła go milion razy, że jako dziecko Apolla ciepło rzadko ją opuszcza i ogólnie rzecz biorąc, nie przyjęła odmowy.
— Tę tabliczkę — postukała palcem w ołowianą tarczę zawieszoną na jego szyi — będziesz nosić przez rok, chyba że wykażesz się czymś specjalnym. Wtedy dostaniesz tatuaż związany z twoim ojcem. — Podniosła rękę, żeby mógł zobaczyć symbol harfy.
— A te kreski?
— Są za liczbę lat spędzonych w legionie.
— 5 lat. To całkiem sporo.
Zaśmiała się lekko.
— Gil jest w Obozie Jupiter już 9 lat — skwitowała.
— Prawie — dodał z buzią pełną batonika — to słowo klucz. W legionie powinieneś zostać przynajmniej dziesięć lat. Tak mówią zasady.
— Czyli… został ci… ostatni rok?
Batonik prawie stanął mu w gardle.
To było jak kolejne przypomnienie, jakby już nie myślał o tym codziennie. Ostatni rok w Obozie Jupiter? Czy on w ogóle chciał tutaj zostawać? Ojciec — Leonard, nie Mars, znaczy się — chciał, żeby studiował w Nowym Rzymie, najlepiej założył tutaj rodzinę i wychował kolejne pokolenie młodych żołnierzy. Najlepiej, żeby po jego śmierci postawili mu posąg za całość swojej służby dla obozu — bo tak się właśnie czuł, jakby całe swoje życie poświęcił czemuś, co narzucili mu inni. Pod posągiem pojawiłyby się inskrypty, jakoby był najwierniejszym mężem Rzymu, ale tak naprawdę myślami był daleko, gdzieś, gdzie nigdy nie urodził się synem Marsa i nie otrzymał tego głupiego przekleństwa.
Rzadko myślał o tym, co chce robić. Patrzył na Cherry i wiedział, że chce być u jej boku, że ona akurat doskonale wie, co chce robić i cały czas do tego dąży. Gdy był mały, chciał zostać nauczycielem historii, a potem wręczono mu broń i powiedziano, kim ma zostać, a przecież dorośli ludzie są mądrzejsi i powinni wskazywać mu drogę.
Teraz sam był dorosły i nie wiedział, co robić.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedział w końcu. — Hej, dopiero się tu pojawiłeś, a już chcesz się mnie pozbyć? — Widząc, jak Theo zrzedła mina, zaśmiał się i dał mu kuksańca w ramię. — No już, żartuję, dzieciaku.


Dzieciak? („• ֊ •„)੭
────
[1213 słów: Vergil otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Od Gabriela CD Kuźmy — „Punk's not dead”

Poprzednie opowiadanie

Każdy musi czasem się bawić, a herosi nie są wyjątkiem. Dlatego, między obowiązkami studenta, obowiązkami kelnera i obowiązkami ambasadora Bachusa znalazł czas, aby pójść na koncert jednego z punkowych zespołów, z jakimi się spotkał podczas swojego mieszkania w Ameryce. Może i nie wygląda, ale wszelkie gatunki punku są jego ulubionym rodzajem muzyki. Pomijając pop punk. O tym nie mówimy.
Zbierał na to kilka miesięcy, a i tak potem musiał prosić mamę o kilkanaście dolców (żenujące, ale nie miał pojęcia, na co innego miałby wykorzystać wolny dzień, który grzał sobie przez prawie rok). Wolał nie iść do Nowego Rzymu ani do Obozu Jupiter. Po pierwsze, pewnie od niektórych z nich dostałby krzywe spojrzenie „ha, nie dokończył swojego stażu w Obozie”, ale naprawdę, można go winić, że chciał skupić się na nauce? Niektórym by się to przydało. Po drugie, nie miał ochoty na kontakty z większą liczbą herosów i właściwie z czymkolwiek, co było związane z mitologią. Zostałoby mu chodzenie po San Francisco z otwartym piwem w ręce i unikanie policji, która twierdzi, że „spożywanie alkoholu w miejscu publicznym jest zabronione”. A to nie jest wymarzony dzień wolny, przynajmniej dla niego.
Świeżo po wypłacie, starając się ignorować nadchodzące terminy ze studiów, znalazł się na koncercie. Oczywiście, spóźniony, ale sądząc po dźwiękach dobiegających ze środka, nie zaczęli jeszcze grać. To znaczyło, że miał czas kupić sobie koszulkę, przypinkę ORAZ naszywkę. Nie chciał szpanować, ale jeśli to nie było bogactwo, to nie wiedział, co nim było.
Nie szedł pod scenę. Przynajmniej nie miał zamiaru. Wszystko było dobrze słychać nawet poza miejscem koncertu, jedynie pod jego murami (po co w ogóle płacił za bilet?). Poza tym ściskało się tam o wiele za dużo ludzi. Może nie był szczególnie zagrożony byciem zdeptanym przez umięśnionych, owłosionych mężczyzn, ale jednak wolał ominąć takiego spotkania. Normalnie był w stanie kazać im spierdalać i zagrozić wysadzeniem ich w powietrze czy sprawieniem, że winorośle wyrosną im w dupie. Często nie działało, dopóki nie pokazało się na małej skali, że potrafi tak zrobić, czyli działało, ale na koncercie tego nie zrobi. Jeszcze ktoś nagra, jak nagle pnącza wyrastają na scenie. A wolał uniknąć takich rzeczy na większą skalę. Podsumowując, miejsce zaraz pod sceną to złe miejsce.
Za to, bar. Tam się potrafił odnaleźć. Właściwie, bar, barem tego nazwać nie można, bo to budka z jak mogłoby się wydawać, nieograniczonym zasobem piwa. A właściwie, kilkoma rodzajami piwa. I nic oprócz tego. No, pomijając budkę obok, w której sprzedawali fast fooda i colę.
Kupił frytki, piwo i colę. Zmieszał piwo i colę. Maczał w tym wywarze frytki. Niektórzy patrzyli na niego jak na psychopatę, ale on wiedział lepiej. Nie przeszkadzało mu, że sól miesza się z napojem. To tylko sprawia, że będzie smaczniejszy. Cieszył się kwestionującym wzrokiem, spokojnie słuchając niezbyt spokojnej muzyki, jaką grano na scenę. Podśpiewywał teksty, przegryzając namoczone frytki. Chyba odkrył nową ambrozję.
Zamierzał się tak delektować, dopóki nie usłyszał głośnego i soczystego „kurwa” w pobliżu. Już myślał, że spotka miłego Polaka, a to się okazało, że jakiś dzieciak się wywalił. Czuł się, jakby jakiś aniołek nagle usiadł mu na ramieniu i kazał zająć się młodocianym punkiem. Nie mógł się powstrzymać. Wsypał frytki do piwo-coli, po czym pomógł wstać młodej dziewczynce, wyprowadzając ją dalej od sceny, gdzie nie było nikogo, kto chciałby zdeptać biedne dziecko. Dopiero po upewnieniu się, że dziecko żyje, postanowił się nim dalej zająć. Szkoda, że nigdy nie słuchał, kiedy mówiono mu jak się zająć samotnym dzieckiem.
Podał herosce kubek z frytkami przesiąkniętymi podejrzanym napojem, oczywiście, pozbywając się z niego jakiegokolwiek alkoholu przed tym. Jak miał tyle lat co ona, to raczej robił odwrotność tego, ale jednak tym razem woli nie demoralizować dzieci. Tym bardziej że na jej szyi wisiała plakietka in probatio. Chciał ominąć mitologię jak najbardziej, a i tak kończy w ten sposób.
– …Ja nie piję. – usłyszał jako pierwsze w odpowiedzi, na co jedynie złapał się za głowę. Dobra, może trochę jebało mu z mordy jego wspaniałym wynalazkiem, ale kubek już nie pachniał alkoholem. Był również pewien, że problemem nie był sam alkohol, a kawałki pieczonego ziemniaka pływające w ciemnym płynie.
– Tam nie ma alkoholu, zmieniłem wszystko na bezprocentowe i bezpromilowe. Zero przecinek zero zero. – dodał, klepiąc legionistę po ramieniu. – Uch, jestem Gabriel, ambasador Bachusa. – wytłumaczył się, starając się mówić tak, aby nikt oprócz ciemnowłosej przed nim nie usłyszał tej ostatniej części. Mimo tego i tak spotkał się z krwiożerczym wzrokiem. Bądź co bądź, zaczął się nieco bać tego dziecka. – Poza tym, wiesz, że nie musisz nosić plakietki poza obozem, nie? – uniósł brew, jednocześnie grzebiąc po kieszeniach, w końcu podając pogniecione opakowanie chusteczek.
Mózg legionisty przed nim chyba się przegrzał z nadmiaru informacji. Wziął głęboki oddech.
– Ja Gabriel, mój ojciec Bachus, ty legionista, kubek nie alkohol. Kubek cola, piwo zero, frytki. Ja mówić za Bachus. Plakietka nie musieć. To chusteczki. – powiedział ostrożnie słowo po słowie, starając się ignorować większy niepokój promieniujący z niemal całkowicie zakrytych, nieco przerażających, oczu. Nie pomogło. Zmrużył oczy, starając się wytłumaczyć to tak, aby nikt nie wziął go za dziwaka za mówienie o jakichś frytkach Dionizosa. – Kupić ci jedzenie? – zaoferował, jako ostatnią deskę ratunku. Może po zjedzeniu burgera trzynastolatkowie są bardziej rozumni i rozmowni.


Kuźma?
────
[852 słowa: Gabriel otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Ezry CD Emiliano — „Na ratunek”

Poprzednie opowiadanie

TW: dyskusja tematów używek i śmierci

Przerzut raka.
Upadek z wysokości.
Pikanie i brzęczenie wielkich maszyn, stały, drżący dywan szumu ekranów.
Bip-bip, bip, bip, pierwsze piętro?
To na pewno było pierwsze piętro. To przynajmniej obiecywała tablica, widniejąca na ścianie.
W pokoju obok rodzice żegnali się ze swoim dzieckiem.
Obok każdych drzwi – mała plakietka, na niej numer.
Dłoń Ezry podążała wzdłuż ściany, prowadząc go korytarzem obok kolejnych, rosnących numerów. Minął sto sześćdziesiąty, potem sto sześćdziesiąty czwarty pokój, minął parę lekarzy, dyskutujących zniżonym głosem nad plikiem kartek, podążając w przeciwną stronę szybkim, niecierpliwym krokiem. Nawet nie zauważyli Ezry – uznali ich za coś, co trzeba uprzejmie wyminąć na drodze do ważniejszych rzeczy – takich jak ratowanie żyć, albo leczenie chorób, albo cokolwiek, co robią lekarze. Ezra właściwie nigdy nie wiedziało, czym wszystkim faktycznie zajmują się lekarze.

Drzwi do pokoju numer sto sześćdziesiąt siedem były białe – jak wszystkie drzwi na tym piętrze. Białe, śliskie, dość szerokie, o metalowej klamce, która wydawała się łypać na Ezrę z uśmiechem pełnym ostrych kłów.
Boisz się, mówiła.
Boję się, przyznał Ezra w myślach.

Mimo tego oparł mokrą od potu dłoń na klamce, zakrył jej szydzący blask i nacisnął, równocześnie opierając swój ciężar na niej. Drzwi otworzyły się z cichym jękiem.

Mama Ezry leżała na samym środku łóżka. Biała pościel kłębiła się wokół niej, otaczała ją chmurą, która wydawała się ją połykać. Wątłe ramiona, pokryte siatkami błękitnych żył i siniakami – okrągłe krwiaki na bladej skórze. Małe, czerwono-brązowe ślady igieł. Ciemne włosy, rozrzucone na poduszce. Gdy je rozpuszczała, jak teraz, wszyscy powtarzali, jak bardzo podobna była do Ezry. Ten sam nos, ten sam połysk włosów, ten sam łuk wygiętych smutkiem ust.

Spała. To potwierdzało miarowe pikanie monitora po jej lewej stronie. Kilkanaście kolorowych linii, liczb i wykresów migało na matowym ekranie. Wszystkie wydawały się w porządku – a przynajmniej żadna z nich nie biła na alarm.
Ezra odłożyło pudełko czekoladek na mały stolik pod oknem. Tuż obok magazynu mody, zapiętych wokół siebie kolczyków i w połowie pustej butelki dietetycznej coli.

W drodze do szpitala ułożył wiele przemów. O tym, czy wiedziała, jak czuł się, będąc wyciągany z lekcji. Z jakim sztucznie słodziutkim współczuciem patrzyła się na niego nauczycielka historii. O tym, dlaczego nie mogła być odpowiedzialna. Przecież ona była rodzicem, a dzieci nie powinny się opiekować rodzicami. Nie w wieku szesnastu lat. Chciał zapytać się o to, czy wie, że połowa jego wypłaty zejdzie na płacenie gór rachunków ze szpitala. Czy jest świadoma tego, że jeśli straci swoją pracę, straci też ubezpieczenie zdrowotne i zatonie w rachunkach, dziesiątkach tysięcy milionów dolarów, których będzie żądał szpital. Czy wie, jak głupie jest to, że nie może poradzić sobie ze swoim życiem. Jak żałosna jest. Jak bardzo jest mu jej żal. Jak bardzo jest mu żal siebie samego.

Końcowo, Ezra nie powiedziało ani słowa.
Widok własnej matki, przytulonej do szorstkiej poszewki poduszki, oświetlonej promykami słońca, wpadającymi do wnętrza przez zasłony, tak spokojnej, tak zmęczonej zgasił w nim całą złość.
Była krucha. Była porcelanową laleczką, leżącą na łożu waty.
Była słaba. A żadne dziecko nie chciało widzieć rodziców słabych. Każdy chciał móc spojrzeć do góry i widzieć wsparcie, ochronę, kogoś silnego. Nie kogoś tak wątłego i poturbowanego, że przywodził na myśl mleczne szkło.

Zatrucie szalejem.
Wypadek samochodowy.
Ezra zacisnął dłoń na oparciu krzesła, dostawionego do stolika.
Echo syren odbijało się w jejgo głowie, świadomość kilkorga dzieci, trafiających do szpitala piętro niżej targała jego sercem. Małe, dziecięce dusze, tańczące na ostrzu noża, granicy życia i śmierci.

— Przepraszam, mamo — wydyszało głosem niedalekim płaczu i wybiegło z pokoju, nie oglądając się za kruchym ciałem rodzicielki i jej nieprzytomnym uśmiechem.
Ezra usiadł na jednym z niebieskich siedzeń, tych samych, na których leżał piętro niżej, oddychając ciepłym powietrzem i zapachem gumowych podłóg i dezynfekcji i drżąc, trzęsąc się strachem i stresem i nienawiścią do ojca. Teraz również się trzęsło, tym razem bezradnością. Nie mógł zrobić nic, nic, nic a nic. Nie mógł pomóc, naprawić matki. Obojętnie czego by nie powiedział, czego by nie zrobił – nie był w stanie cofnąć czasu.
Para turkusowych crocsów stanęła przed jego zamglonymi oczami. Ezra podniósł głowę, by ujrzeć granatowy medyczny kasak, złotą grzywkę, parę podkrążonych oczu i parujący kubek spoczywający w dłoni, wyciągniętej w jejgo stronę.
— Co to? — Zapytał, od razu żałując otwarcia ust. Jego głos załamał się na najprostszym pytaniu.
— Gorąca czekolada.
Ezra oplótł papierowy kubek wiotkimi palcami, które mimowolnie spoczęły między tymi, należącymi do blondyna. Trwały splecione na gorącym, szorstkim kartonie przez moment, następnie uwolniły się – Emiliano wypuścił napój, upewniwszy się, że nie obleje nim Ezry. I że Ezra nie obleje nim siebie samego.
Szatyn chciał podziękować. Zamiast tego objął czekoladę obiema dłońmi i pochylił nos nad słodką, parującą cieczą. Upił mały łyk, natychmiast parząc swój język i podniebienie. Potem wziął jeszcze jeden.
Ezra chciał też zapytać się, dlaczego? Dlaczego po paru latach– dwóch, trzech? wzajemnego mijania się w Obozie, zbliżania się do siebie jedynie w kolejce po purée ziemniaczane i uznawania swojej obecności płytkimi skinieniami głowy, dlaczego teraz czuł potrzebę zlitowania się nad Ezrą. Czy było mu ich żal? Czy miał dług za tamto popołudnie – Ezra mierzyło ów pusty wieszak podejrzliwym wzrokiem do momentu, w którym wróciło do Obozu na ferie i upewniło się, że syn Apollina na pewno trafił bezpiecznie do domu – i chciał ów dług spłacić? Czy to była ta szczytna motywacja, pchająca go do pomocy wszystkim? Dlaczego uznał, że poświęci czas Ezrze, ze wszystkich innych ludzi, znajdujących się w jego obrębie?

Emiliano usiadł na siedzeniu po prawej stronie Ezry, zostawiając między nimi jedno krzesełko odległości.
Ezra był wdzięczny za jego milczenie. Za to, że nie zadawał głupich pytań. Nie wparował do pokoju jejgo matki, nie narzucał swojego współczucia.
— Na pewno nie chcesz tu zostać? — I oto padło głupie pytanie.
— Nie. — Słowo to wystrzeliło z ust Ezry, zanim ostatnia głoska pytania blondyna wybrzmiała do końca.
— Na–
— Przestań. — Ezra oparł czoło na dłoniach. — Wiem, że wyglądam chujowo, ale nie mogę tu zostać.
Emiliano przeniósł wzrok na szatyna, zadając milczące pytanie.
— To miejsce — zachłysnęło się powietrzem. — Nawet nie wiesz– nie wiesz ile tutaj jest śmierci. Czuję każdego pacjenta, który tu zmarł, każdy sposób, w jaki może odejść osoba za drzwiami, patrzę na ręce lekarzy i widzę, ile żeber musieli złamać, zanim poddali się i ogłosili czas zgonu. Czuję rodziny w żałobie, wiem, ile martwych dzieci przyszło tu na świat — Ezra zakrył usta dłonią, by powstrzymać się przed zwróceniem zawartości żołądka. Przed wyrzuceniem z siebie kolejnych słów, których pożałuje.
Syn Apollina złożył dłonie w geście, przypominającym niedowierzającą modlitwę do niebios. Próbę ułożenia usłyszanych słów w całość.
Che cazzo
— Co?

Stukot obcasów rozległ się po korytarzu. Gianna przemierzała go równym, spiesznym krokiem. Kaszlnęła w zgięcie łokcia, zanim podniosła wzrok znad ekranu telefonu, a jej spojrzenie skrzyżowało się z tym łzawych oczu Ezry, które teraz wywiercały dziurę w wielkim bukiecie, spoczywającym pod ramieniem kobiety.
Ezra wstrzymał oddech. Może jeśli nie spojrzy na kwiaty, nie umrą. Może jeśli skuli się w sobie, spróbuje zniknąć w kącie, nie zrobi nikomu krzywdy.

— Hej, Misiek — wyćwierkała Gianna, przemierzywszy ostatnie metry, dzielące ją od drzwi. Ezra zawsze zastanawiał się, jak jej głęboki, melodyjny głos wspinał się o tyle dźwięcznych oktaw, gdy się z kimś witała.
Nie odpowiedział. Pochylił jedynie głowę, gdy jej ozdobiona co najmniej tuzinem pierścionków dłoń zatopiła się w jejgo włosach, mierzwiąc je. Nadal nie mówił nic. Milczenie zatykało jejgo przełyk ciężką, lepką gulą w gardle.
— Jest tu w środku, tak? — Zapytała partnerka matki Ezry, sama potykając się o własne słowa, gubiąc pewność siebie i uśmiech gdzieś w drodze między pierwszym a trzecim słowem.
Dziecko Tanatosa przytaknęło, nie zrywając kontaktu wzrokowego z różami. Nie ważyło się wypuścić powietrza z płuc. Siorbnęło jedynie nadal gorącą czekoladą.
— Trzymaj, — odchrząknęła Gianna i wręczyła Ezrze kawałek papieru, nie większy od pocztówki. — Widzimy się w domu, tak?
Ezra odetchnął dopiero, gdy białe, szorstkie drzwi ze srebrną klamką zamknęły się za kobietą.

Dopiero wtedy spojrzał na kartkę. Kolorowe litery tańczyły przed jejgo oczami, rozmyte łzami i stresem. Musiał mrugnąć kilkukrotnie, zanim ułożyły się w całość – miał w dłoni kupon na lody dla dwojga w lokalnej lodziarni.
Heros musiał kilkukrotnie mrugnąć. Usilnie próbował zastanowić się, dlaczego właściwie miał w dłoni kupon na lody dla dwojga, i co miał z nim zrobić.
— Masz — odchrząknął końcowo, wyciągając dłoń w stronę blondyna. — I tak go nie wykorzystam.


Emiliano?
────
[1354 słowa: Ezra otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Od Vex CD Rodiona — „Na łąkach nie ma tylko kwiatków”

Poprzednie opowiadanie

Spojrzało na Rodiona, chociaż musiało do tego nieco zadrzeć głowę. Mimo tego zrobiło to z jak największą dumą, na jaką potrafiło się zdobyć. A nie było jej zbyt dużo. Bądź co bądź, przed chwilą zdeptało Magellana, co chyba będzie musiało dopisać do listy swoich największych błędów w życiu.
Jak można aż tak przejmować się głupią roślinką? Dziecko czy nie dziecko, przecież to nawet ci… Nie, nieważne. Co ono się będzie pierdolić z wariatem? Trzeba było tych dzieci nie płodzić pod nogami, to może by miały dłuższe, szczęśliwsze życie. To on był nierozważnym ojcem zostawiającym swoje pociechy na pastwę losu.
— Okej! — powiedziało tonem, którym rodzice wypominają ci wszystkie twoje porażki, o których usłyszeli na wywiadówce szkolnej. — Miłego pierdolenia z roślinkami — dodało z nieszczerym uśmiechem.
— Miłego — rzucił Rodion, chociaż wyglądał trochę, jakby chciał powiedzieć coś więcej. Zamiast tego zajął się tym swoim Magellanem.
Spokoju w tym obozie nie było. Albo ci każą robić miliony rzeczy na raz, albo nadepniesz roślinie na listek i robią ci taki problem, jakbyś zabiło im matkę. Czasem zastanawiało się, czy to na pewno dobry obóz, a nie jakiś psychiatryk. Chociaż pewnie w szpitalu psychiatrycznym znalazłoby normalniejszych ludzi niż niektórzy z obozowiczów, tak po zastanowieniu. Jak ktoś ma zwidy, to przynajmniej wiesz, że nie możesz nic zrobić Anieli, która co noc siedzi na czyjejś szafie. Gdy ktoś nie ma zwidów, to jak najbardziej mogłobyś coś zrobić tej Anieli, ale wtedy jej istnienie byłoby już niepokojące.
Rzuciło Rodionowi ostatnie spojrzenie i potuptało w stronę obozu, starając się tupać na tyle głośno, żeby przestraszyć całe to zielsko przez korzenie, czy coś w tym stylu. Może czują wibracje ziemi. Nie znało się na roślinach na tyle, żeby to wiedzieć.
Może gdyby był zwykłym obozowiczem, to by tam zostało, żeby mu uprzykrzać życie i jeszcze trochę się podroczyć, ale nawet jak na dziecko Marsa nie miało w sobie aż tyle śmiałości, żeby to zrobić z powodu zdeptania jakiejś trawy. Nie zirytował jejgo aż tak, żeby puściły jejmu wszystkie hamulce.
Nie powstrzymało jejgo to od wystawienia mu środkowego palca, gdy odeszło na parę kroków.
Może widział.
Może nie.
Miało to gdzieś. Zbyt jągo to wykończyło, żeby się jeszcze przejmować taką błahostką, no doprawdy. W obozie będzie mogło zdenerwować się na kogoś innego i przełożyć swoje problemy albo na tę osobę, albo na ścianę. Ścianom w Obozie Jupiter już nic nie pomoże, bo przyjęły na siebie tyle ciosów, że kilku kolejnych pewnie nawet nie poczują.
Nie bije się centurionów — powtarzało sobie w głowie, gdy pomyślało, że może jednak tam wróci. — Nie bije się jebanych wariatów. Znaczy, czasem tak, ale tylko wtedy, gdy nie wie się, że ktoś jest wariatem. Albo gdy zagraża komuś innemu.
Po drodze zdeptało jak najwięcej innych roślin.
Przyłapało się na tym, że zastanawia się, jak mogły mieć na imię.
Iwan Okrutny? Albo, albo… Stalin?
Znało za mało postaci historycznych, żeby zdobyć się na więcej propozycji. Rośliny ani jejmu nie odpowiedziały, ani nie wyglądały szczególnie zadowolone. Może dlatego, że przed chwilą zostały przydeptane do ziemi, a może dlatego, że już któraś inna się tak nazywała. W końcu może być tylko jeden Stalin na całej łące.


Rodion?
────
[514 słów: Vex otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 28 kwietnia 2024

Od Sony — ,,Podróż za jeden uśmiech"

Zadzwonili do Rin, robiąc to jak najszybciej, bo telefon już im się rozładowywał. Czasem potrafił przeżyć naprawdę długo na jednym procencie, ale Sony nie mieli pewności, czy da radę przetrwać całą rozmowę. Pozostawało mieć nadzieję, którą po prawdzie rzadko tracili.
Pierwszy sygnał.
Drugi sygnał.
Sony zaczęli niecierpliwie chodzić w kółko. Przygryźli przy tym dolną wargę, bo choć zazwyczaj są w stanie się szybko uspokoić, to tym razem… No, w gruncie rzeczy nie było najlepiej.
Trzeci sygnał.
— Noooo? — Usłyszeli zmęczony głos Rin. Pewnie go obudzili, ale akurat to nie miało dla nich większego znaczenia.
— Jesteś w stanie załatwić mi podwózkę? — zapytali z największą nadzieją, jaką potrafili z siebie w tamtym momencie wycisnąć.
Chwila ciszy.
— Co?
— Czy możesz mnie podwieźć? — powtórzyli z ogromnym naciskiem na ,,możesz” i ,,podwieźć”, a z trochę mniejszym na pozostałe dwa słowa.
— Śpię. — Dostali krótką odpowiedź i już wiedzieli, że przekonanie Rina do ruszenia się z łóżka będzie prawie niemożliwe.
Sony mieli ochotę się rozłączyć, wykonać jakieś szybkie ćwiczenie oddechowe i zadzwonić ponownie, ale nigdy nie ma się pewności, że Rin odbierze i że do tego momentu telefon będzie zdolny do wykonywania podstawowych czynności, do których został stworzony. Woleli nie ryzykować, więc po prostu odetchnęli głęboko i policzyli do pięciu, bo do dziesięciu im się nie chciało. I trwałoby to zbyt długo.
— Możesz się łaskawie obudzić? Serio, ja naprawdę cię teraz potrzebuję.
— Gdzie ty niby chcesz jechać. — Rin brzmiał, jakby miał szczerą ochotę zakończyć rozmowę i naprawdę iść spać, uprzednio wyłączywszy telefon, żeby Sony znowu mu nie przeszkodzili. — Jest po dobranocce.
— No, właśnie w tym problem, że…
— Nie, przepraszam, dzieciaku, ale nie podwiozę cię na żaden nielegalny wypad. Nie mam na to siły. A jak masz ze sobą jakiegoś pijanego koleżkę, to tym bardziej — wymruczał Rin, przyjmując ton głosu, który Sony rozpoznawali jako: ,,Nieważne co teraz powiesz, i tak ci nie uwierzę, że masz inne intencje”. Nie należeli jednak do osób, które poddają się aż tak łatwo.
— Słuchaj, nie mam pieniędzy na pociąg, a autobus o tej godzinie… nie znam nocnego rozkładu. — Jedną rękę złożyli jak do modlitwy i dołożyliby drugą, gdyby nie upuściliby przy tym telefonu. Co z tego, że Rin i tak nie mógł zobaczyć tego błagalnego gestu. Przynajmniej mógł usłyszeć ton głosu. — Wyślę ci lokalizację i… Ty chuju — przeklęli, gdy zdali sobie sprawę, że Rin nie mógł nawet usłyszeć ich błagań, bo telefon Sony ostatnimi siłami zdobył się na rozłączenie się z nim, wysłanie błagalnego komunikatu o treści: ,,Podłącz ładowarkę”, po czym się wyłączył.
Sony ponieśli zakończoną oczywistą porażką próbę włączenia urządzenia ponownie. Tak się kończy niebranie powerbanka na takie wypady. Wrzucili telefon gdzieś między inne rzeczy, żałując, że chcieli ukryć całą sprawę przed rodzicami i zamiast dzwonić do nich, zadzwonili do Rina. Bali się konsekwencji jak każde dziecko, to jasne. W końcu mieli jak normalny człowiek wrócić do domu pociągiem, ale problem w tym, że pociąg odwołano. Wiadomość do pasażerów rozesłano dzień wcześniej, ale Sony nie mieli włączonych powiadomień z maila (jak zresztą z większości aplikacji, bo nie lubili, jak telefon wibrował im co chwilę i ich rozpraszał). Dowiedzieli się dopiero wtedy, gdy pociąg spóźniał się o pół godziny i nigdzie nie było o nim informacji.
Szybko podsumowali sobie to wszystko w głowie.
Nie mają do kogo zadzwonić, bo ich telefon postanowił popełnić zjawiskowe samobójstwo.
Byli w Waszyngtonie i nikt nie wiedział o tym, że wcale nie siedzą w cieplutkim pociągu i właśnie jadą do domu. Ktoś wyruszy im na ratunek dopiero za jakieś cztery godziny, a to zdecydowanie za długo na siedzenie na dworcu.
Nie mieli pieniędzy na inny pociąg.
Czyli było okropnie, ale Sony mieli naturalny talent do nieprzyznawania przed sobą, że jest okropnie. W tej sytuacji i tak znajdzie się jakieś wyjście, prawda? W każdej się znajduje. Prędzej czy później.
Zebrali się w sobie, poprawili torbę na ramieniu i raźnym krokiem wyszli z dworca. W ich oczach nie widać było łez, raczej wyglądali na całkiem radosnych. Na tyle radosnych, na ile radosny może być człowiek zostawiony sam sobie w nocy 370 kilometrów od miasta, w którym mieszka.
Ulice nie świeciły pustkami, chociaż tego by się człowiek spodziewał, gdy północ zbliża się wielkimi krokami i, jak powiedział Rin, jest już po dobranocce. Sony nie mieli najmniejszego pojęcia na temat nocnego życia w Waszyngtonie, ale nie mogli powiedzieć, że się nie cieszą. Łatwiej złapią stopa. O ile w ogóle złapią. W tych czasach nigdy nie wiadomo, czy ktokolwiek się zatrzyma. Sony najczęściej widywali ludzi, którzy stali na poboczach godzinami, zanim znaleźli jakikolwiek środek transportu, ale może mieli za mało szczęścia i może od razu wyszli z założenia, że nikt się nie zatrzyma. Takiego błędu Sony nie zamierzali popełniać.
Stanęli na chodniku, tak, żeby nie przeszkadzać innym przechodniom, i wyciągnęli rękę z kciukiem uniesionym w górę do samochodów. Każdego przejeżdżającego witali i żegnali z uśmiechem, aż rozbolała ich ręka i musieli wystawiać drugą.
Przy czym ani razu przez ich głowę nie przeszła żadna myśl o treści ,,Prędzej miną te cztery godziny, niż ktoś się zatrzyma”, bo skutecznie zbudowali dla nich tamę. Właściwie to patrząc na Sony, którzy właśnie łapali stopa w Waszyngtonie, każdy mógłby powiedzieć jedno. Stanowczo nie wyglądali na osobę, przez której głowę przechodzą jakiekolwiek myśli.
Przechodnie doznali szoku, gdy ktoś się zatrzymał. Może niektórzy byli wtedy na skraju zawału serca, bo stwierdzili, że na pewno przenieśli się do innego wymiaru, zapadli w śpiączkę lub nadal nie wybudzili się ze snu, z którego myśleli, że uwolnili się tego ranka.
— Hej! — zawołali Sony, gdy kierowca odsunął szybę. — Jedziesz może do Nowego Jorku albo gdzieś w tę stronę, albo ogólnie jakkolwiek jesteś w stanie mnie tam podwieźć?

Ktoś?
────
[922 słowa: Sony otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Sony Lyndhurst

OCENIA SIĘ, ŻE NA DOWOLNEJ PLANECIE ISTNIEJE TYLKO PIĘCIUSET PRAWDZIWYCH LUDZI, I WŁAŚNIE DLATEGO PRZEZ CAŁY CZAS NIESPODZIEWANIE NA SIEBIE WPADAJĄ.

zdjecieSony LyndhurstWSZYSTKIE — 14 LAT — PÓŁBOŻE — AMERYKAŃCZE — 0 PD — 0 PU — 100 PZj.ajko

DZIECKO APOLLA

sobota, 27 kwietnia 2024

Od Kuźmy — ,,Punk's not dead"

Co mnie do tego podkusiło? — zapytała samą siebie, gdy ochroniarz ją przeszukiwał. Zrobiła to ponownie, gdy zostawiała płaszcz w szatni (za opłatą w wysokości dwóch dolarów, co nieco wytrąciło ją z dobrego nastroju, bo jako typowa trzynastolatka nie miała wiele pieniędzy). I znowu, gdy spojrzała tęsknym wzrokiem na koszulki z nadrukami z jej ulubionych albumów i jeszcze bardziej tęsknym wzrokiem na pusty portfel. Ostatecznie kupiła małą przypinkę, która kosztowała, o zgrozo, dolara i pięćdziesiąt centów. Zakup bardzo ją zabolał, więc postanowiła, że nigdy tej biednej przypinki nie zgubi, dlatego włożyła ją do kieszeni spodni. To bardzo bezpieczne miejsce, gdy spodnie zostały kupione w lumpeksie i miały dziury nie tylko na kolanach.
Gdyby mogła, spojrzałaby na siebie w lustrze, poprawiłaby narysowane czerwoną kredką do oczu ogromne kreski, sprawdziłaby, czy włosy dobrze się trzymają i dorysowałaby jeszcze parę kropek i kresek na twarzy, ale trochę bała się szukać łazienki. Wszędzie było dużo osób, które wyglądały, jakby mogły zgnieść Kuźmę lekkim poczochraniem jej włosów i nie wątpiła, że było to całkiem prawdopodobne. A do tego na ścianach były narysowane dziwne krasnoludki i jeden z nich chyba sikał, ale Kuźma jakoś nie czuła dużej chęci, żeby pójść w jego stronę.
Wzięła głęboki wdech. Powiedziała sobie, że sama tego chciała i to było jej marzenie. Weszła na płytę, żeby znaleźć sobie miejsce... tuż pod sceną.
Każdy, kto chodzi na koncerty punkowe, wie, że najbezpieczniejszym miejscem dla niskiej trzynastolatki na pewno nie będzie pierwszy rząd widowni, oczywiście z wiadomych powodów, które zna każdy, kto był chociaż na jednym takim koncercie (zaliczają się do tego nie tylko koncerty punkowe, ale sytuację omawiam w dużym uproszczeniu). Niektórzy patrzyli na nią wzrokiem, który pytał: ,,A gdzie są twoi rodzice?", ale większość nawet na nią nie spojrzała. Kuźma zadbała, żeby wyglądać na choć trochę starszą, niż jest w rzeczywistości, chociaż wiedziała, że ubiór i makijaż nie załatwi sprawy aż tak dobrze, jak mogło się wydawać. A na pytanie, gdzie są jej rodzice, odpowiedziałaby z dumą, że jej mamę nie obchodzi, gdzie tak właściwie jest w tej chwili i pewnie zainteresuje się nią dopiero wtedy, kiedy zadzwonią do niej nauczyciele, bo córka opuściła tydzień zajęć. Gdy Alina została poproszona o kupno biletu, bo zbliżały się urodziny Kuźmy, to nawet nie przeczytała, na co ten bilet kupuje. Powiedziała tylko, żeby zjadła poza domem, skoro już gdzieś idzie, więc dziewczynka jej posłuchała i jeszcze nie zjadła obiadu, bo zapchała się chipsami.
Stała oparta o barierkę, wpatrując się w zalaną słabym światłem scenę. Ludzie dopiero się zbierali, trybuny świeciły pustkami, a na płycie utworzyły się dwa obozy: osób, które zbierały się w pierwszych rzędach pod sceną i miały już przy sobie plastikowe kubeczki z alkoholem i osób, które chroniły się za dźwiękowcami (również z plastikowymi kubeczkami).

Potem się zaczęło.

Już przy drugiej piosence Kuźma myślała, że ktoś złamał jej żebra i straciła rachubę w liczeniu miejsc, w których później pewnie znajdzie siniaki.
Ktoś wpadł na nią od tyłu, na moment przygniatając do barierki.
Nad nią przeleciał człowiek uniesiony przez tłum, a jedyne, co widziała to koszulka ochroniarza, który próbował złapać tego rzezimieszka.
Ludzie obok zderzyli się ze sobą i chlusnęło na nią piwo.
A potem ktoś znowu się z nią zderzył, odepchnął ją od barierki i prawie wrzucił w szalejący wir ludzi, którzy wyglądali, jakby potracili zmysły.
I nic z tego się Kuźmie nie podobało.
Nie tak wyobrażała sobie zabawę na koncercie. Owszem, można poskakać i zdzierać sobie gardło podczas wykrzykiwania słów ulubionych piosenek, ale nigdy nie myślała o takim szaleństwie, jakie tutaj zastała. Szybko straciła poczucie, w jakim miejscu się znajduje, gdzie jest przód, tył, góra i dół. Gdy kurczowo ściskała barierkę, jeszcze widziała, gdzie jest scena, ale odepchnięta do tyłu w swoim polu widzenia miała wyłącznie ciemne koszulki innych ludzi. Albo brak tych koszulek, co uznawała za jeszcze gorsze.
Próbowała przepchnąć się do przodu (prawdopodobnie), ale jej chude ramiona nie mogły zdziałać wiele w obliczu umięśnionych (?) mężczyzn. Pierwszy raz postawiona została w sytuacji, w której tłum nie rozstępował się przed nią z lekką obawą i głęboko skrywanym w duszy szacunkiem, którego najpewniej nikt nie był świadomy. Śmiertelnicy zazwyczaj tak na nią reagowali, ale ci tutaj najwyraźniej zbyt zatracili się w atmosferze imprezy, żeby móc odczuwać coś tak przyziemnego, jak strach przed małą, zdezorientowaną i zagubioną dziewczynką, która nigdy w życiu nie przyznałaby przed kimkolwiek, że jest małą, zdezorientowaną i zagubioną dziewczynką.
Zacisnęła zęby i pięści i zaczęła przepychać się w stronę, jak jej się wydawało, baru, gdzie nie było tak wielu ludzi. Przynajmniej tak myślała, bo w sumie nie pamiętała, po której stronie był ten cały bar. W każdym razie: gdzieś się przemieszczała. Co chwila ktoś ją potrącał, momentami tak, że traciła równowagę i gdyby nie inni ludzie dookoła, na których mogła się oprzeć, pewnie już dawno leżałaby na podłodze w towarzystwie pusty. Podeszwy jej butów nieprzyjemnie kleiły się do parkietu. Pewnie wdepnęła w rozlane piwo.
Ktoś kopnął ją w ramię, gdy inni próbowali przerzucić go przez barierki, a Kuźma poleciała w bok, niebezpiecznie się zataczając. Na tyle niebezpiecznie, że ludzie odskoczyli przed nią na boki, bo kto normalny nie odskakuje przed rozpędzoną kulką strachu?
— Kurwa! — krzyknęła, gdy przez chwilę nie mogła znaleźć oparcia w innym człowieku i już wyobrażała sobie siebie jako zdeptaną masę na podłodze. Co tylko pokazuje, jak bardzo nie znała się na pogo. Jeżeli ktokolwiek się wywróci, zawsze znajdzie się osoba (albo osoby), która tego kogoś podniesie i potraktuje jak najbardziej bezboleśnie (nikt nie odpowiada za twoje ubrania, włosy i wszystko inne, jeśli wylądujesz w kałuży piwa).
Ktoś złapał ją za ramiona i podciągnął do pionu. Już chciała wywrzeszczeć mu do ucha podziękowania, ale nieznajoma osoba chwyciła ją za rękę i pociągnęła… gdzieś.
Kuźma wyczuła zagrożenie.
Próbowała wyrwać rękę z uścisku, próbowała zatrzymać się i nie iść dalej, ale ludzie, którzy wciąż się z nią zderzali, nie pomagali ani trochę. W końcu pozwoliła wyciągnąć się aż do szatni, z przerażeniem zastanawiając się, czy nadal są tam ochroniarze i przygotowując wszystkie swoje moce, żeby jakoś wyrwać się z tej sytuacji.
Zatrzymali się w miejscu, gdzie było trochę ciszej i znacznie, znacznie spokojniej, a nieznajome pochyliło się do Kuźmy i wrzasnęło (co na wpół głucha dziewczynka z trudem zrozumiała):
— Żyjesz?!
— Tak! — odkrzyknęła, trochę zdziwiona zauważając, że sama ledwo się słyszy. I chyba miała chrypę, ale to powitała już ze znacznie mniejszym zdumieniem.
A potem dostała spojrzenie pod tytułem: ,,A gdzie są twoi rodzice?!” i już wiedziała, co będzie dalej.

Ktoś?
────
[1059 słów: Kuźma otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Theodore'a — ,,Smile smile!"

Poprzednie opowiadanie

Brak złych zamiarów? No, może. Może Kal zareagował zbyt mocno. Może to było niepotrzebne i przesadzone. Może powinien się zamknąć, nie powodować całej sytuacji, zniknąć i przestać wyładowywać emocji na innych.
Tylko kogo to teraz obchodzi?
Tak jak Theodore nie miał zamiaru się wycofywać i nadal budować swój wizerunek, tak Kal nie miał zamiaru nagle zmieniać zdania i pokornie się przed nim układać, że ,,ojej, masz rację, robię problem z niczego, sam jestem problemem, a teraz idę płakać w kąt”, choć w głębi klatki piersiowej zaczął odczuwać nieprzyjemny niepokój. Sprawiało to tylko, że z jednej strony odczuwał coraz większą chęć uderzenia Theodore’a, a z drugiej cisnęły się mu na usta przeprosiny. Oczywiście, że nie zacznie teraz przepraszać. Już prędzej by mu naprawdę przyłożył.
Do tego był w stanie poczuć, że go zdenerwował. Nawet jeśli mówił całkiem spokojnym i cierpliwym tonem, Kalowi nie umknęły iskierki zdenerwowania, które na moment wbiły mu się w mózg, zanim je wprawnie zignorował. Przynajmniej miał jeszcze większą świadomość, że będzie miał za co przepraszać. O ile zdobędzie się na odwagę, żeby to zrobić.
Wbił paznokcie w dłonie. Spojrzał na Theodore’a spod byka.
Nawet jeśli nie powinien uważać go za irytującego, bo w sumie nic mu nie zrobił, to… To i tak uważał go za okropnie denerwującego, zwłaszcza że ciągnął tę całą rozmowę. Nie łatwiej byłoby się zamknąć, odwrócić i odejść? Kurwa, czy to takie trudne, gdy już wiadomo, że obie strony zapędziły się zbyt daleko, żeby zmienić zdanie i się pogodzić? Gdy nie ma już miejsca na magiczną zmianę tematu i stwierdzenie, że wszystko jest okej, bo oboje najchętniej by się pozabijali (to jest, Kal na pewno)?
Na chwilę odejść. Uspokoić się. Wykonać jakieś ćwiczenia oddechowe, które każdy poleca, a których nikt nie lubi i nie robi. Dać sobie spokój z ludźmi, żeby ich jeszcze bardziej nie ranić, mimo że z całego serca chciałoby się dalej ciągnąć kłótnię, dopóki nie postawi się na swoim. Odciąć się.
Ktoś mu kiedyś to tłumaczył, że tak niby jest lepiej dla obydwu stron, ale nigdy w to jakoś szczególnie nie wierzył. Aktualnie nie potrafił sobie nawet przypomnieć, kto mu to mówił.
Sorry — powtórzył za Theodore’em tonem przesiąkniętym jadem — ale mam cię serdecznie dość.
I odwrócił się, żeby odejść. Zaznaczając, że wcale nie czuł się ani nie był pokonany. Robił to z czystej rozwagi i niechęci do bicia się. Poza tym był już tym zmęczony, więc miał same dobre powody na odpuszczenie. Znaczy, nie odpuszczenie, a taktyczny odwrót.
Nie spojrzał za siebie, bo to i tak nie miałoby sensu. Wyszedł na idiotę, każdy to wiedział. Nawet on sam, chociaż głośno nigdy by się do tego nie przyznał.
Głównie było to widać po sinych półksiężycach, jakie zostawił na swoich dłoniach. A jego poduszka mogła narzekać na to, na ile decybeli wściekłego wrzasku została narażona.
Inne osoby z jego kohorty postanowiły nie wypominać mu tego krzyku. Każdy czasem potrzebuje się porządnie wydrzeć. W końcu lepiej zrobić to niż pobić nic niewinnego kolegę, który zwyczajnie się uśmiechnął.
To nie był jego dzień. To po prostu nie był jego dzień.

Theodore?
────
[505 słów: Kal otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

piątek, 26 kwietnia 2024

Od Judasa CD Havu — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

TW: temat samobójstwa i śmierci

Kolorowa słomka trzymana między dwoma palcami zamokła w połowie wysokiej szklanki, a rozmrożona, obdarta z intensywnie czerwonego koloru truskawka opadła na dno. Herbata przybrała blado-różowo-brązowego koloru, rozwodnionego jeszcze bardziej przez kostki lodu. W otoczeniu zamglonego umysłu było to jedyne, na czym potrafił się skupić na tyle, by po chwili nie zaczęło mu falować przed oczami. Powiew zerwał się na tyle mocno, że poruszył bez trudu płynem w naczyniu, otulając jego poliki ciepłem.
Odwrócił powoli wzrok. Napił się swojej gorącej, kremowej latte, smakującej jak pieprz i kardamon, co ewidentnie nie komponowało się ze słodką truskawką Havu, gdy mimowolnie wyobraził sobie w swych kubkach smakowych połączenie tonów ich kawy i herbaty.
Zawsze uważał łączenie przeciwnych smaków (czy to gorzki ze słodkim, czy nawet uwielbiany słodko-kwaśny) za absurdalny wymysł, bo on sam nigdy nie rusza czegoś, co jest jednocześnie słone i słodkie, uznając takie mieszaniny za niekompatybilne, podobnie jak niekompatybilne było to, że siedział teraz w uroczej kawiarence z Havu, rozmawiając o koszmarnej śmierci.
— Zabił się. Zabił samego siebie — stwierdził tak, jakby powiedział właśnie o swoim ukochanym zwierzęciu, że ,,zdechło” (a w życiu by tak nie powiedział!).
— I wierzysz w to?
— Tu nie ma znaczenia, czy w coś wierzę. Tak się stało i czy chcę się z tym pogodzić, czy nie, mu- — urwał gwałtownie z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu i przełknął ślinę. — I był wyjątkowo głupi, że to zrobił.
Siedzący naprzeciwko uniósł brew, wpatrując się zachłannie oczami koloru kiwi w twarz Judasa. Wyglądał, jakby coś cisnęło się mu na usta, ale powstrzymuje się za wszelką cenę od powiedzenia tego. Zamieszał słomką po raz już któryś, co tym bardziej rozpraszało go od reszty otoczenia.
— Chyba nie powinieneś tak mówić o kimś, kto był dla ciebie ważny.
Ksiądz skrzywił się, czując gorąc rozchodzący się po nim przez sposób, w jaki Havu ingeruje w jego osobistą sferę — a co gorsza, teraz się nim nie bawił. Widział to po mimice mężczyzny, po swobodnych, właściwie… harmonijnych niemal (a nie przesiąkniętych wzbudzającym jadem, jak zazwyczaj) gestach i głosie. Słowa półboga nie były w żadnym ułamku naśmiewające, wręcz przeciwnie — była w nich pewna empatia, może nie wyjęta żywcem ze słownika, ale tak samo tkliwa, a już samo to, że z nim siedział przy stoliku i jakby nigdy nic popijali wspólnie kawę oraz herbatę, zamiast od niego odejść na jak najdalszy dystans, sprawiało, iż w zamiarach rudowłosego było coś szczerego.
— Możesz… mógłbyś nie wchodzić mi do głowy?
— Nie wchodzę do twojej głowy, tylko wszedłem na teren umarłych.
Judas odpiął dwa górne guziki białej koszuli. Nie wyglądało to elegancko, ale nie musiał już się w ten sposób prezentować. Zdążył spocić się w marynarce, co powodowało, że czuł się brudno, a to tylko potęgowało poczucie otępienia i bycia istnym wrakiem człowieka, istoty zlepionej właściwie z kości, mięśni i skóry, jakkolwiek tandetnie do brzmi — istoty, która nie jest niczym innym od jej fizycznego ciała, nie może nawet sformułować żadnej życiodajnej siły, a przez apatię czuje przebijające się, uciążliwe emocje. Coraz bardziej próbował je blokować i coraz bardziej się w nich zatapiał. Może tak czuje się człowiek, który chce popełnić samobójstwo — w ten sam pusty sposób, pusty jak otchłań bez dna i końca.
Ale on nie chciałby popełnić samobójstwa. Nigdy. Nawet tego nie rozumiał, bo zrozumieć nie potrafił (bądź nie chciał). Śmierć była dla niego czymś prezentującym się wyjątkowo boleśnie (szczególnie duchownie), więc dlaczego ktoś miałby celowo sobie zadawać takie cierpienie? Samobójcze metody wydawały się tym bardziej bolesne i sądził, że trudne, skoro tyle się słyszy o nieudanych próbach. Przychodzili do niego ludzie mówiący, że chcą popełnić (samo użycie sformułowania ,,popełnić” nadawało całej czynności wyrazu przestępstwa, jakby niewidzialnie wpisała się do kodeksu karnego i równoważna była z popełnieniem zabójstwa — w takim razie, nurtowało go, czy zabijanie nie kogoś, a siebie, byłoby zbrodnią czy występkiem?) samobójstwo, bądź że próbowali, opisując mu wszystko ze szczegółami, których wcale nie chciał słyszeć — mówiąc często o płukaniach żołądka, samookaleczeniach czy rzucaniu się pod pojazdy, o pożegnalnych listach, o przedśmiertnych rytuałach, a on nie mógł właściwie powiedzieć nic innego, że życie to dar od Boga, bo tak nauczyli go mówić. Niektórzy uczyli go też, żeby traktować ów czyn jako grzech (do czego już nie był taki pewien), czyjeś zagubienie, żeby błogosławił takie osoby, żeby dawał im pokutę i rozgrzeszenie, ale tak naprawdę robił to bez większej głębi czy współczucia, które powinien odczuwać w takiej sytuacji.
Przypominał sobie o tym wszystkim i zastanawiał się, jak Aiden targnął się na swoje życie.
Decydowanie samemu o takiej kwestii, która powinna dziać się naturalnie, a nie z mocy decyzji — irracjonalnej czy raczej nie — także było dla niego czymś bezsensownym, szczególnie jeśli ktoś nie wierzy w życie pośmiertne. Dlaczego ktoś miałby chcieć umierać?
,,Dlaczego akurat on miałby chcieć umrzeć?” — pomyślał, a jego świat w końcu przestał się tak rozmydlać.
— Co ty przed chwilą powiedziałeś?
— Huh?
— Że widziałeś jego ducha? Rozmawiałeś z nim? I co, wywnioskowałeś, że to ktoś go zabił?
— Mniej więcej.
Judas dalej patrzył na niego w taki głupi sposób, jakby nie dochodziło mu do głowy żadne słowo i dopiero konwertował to, co usłyszał dziesięć minut temu oraz fakt, że uczęszczał w pogrzebie i czyj pogrzeb to był.
— I wiem, kim dla ciebie był — dodał Havu.
— I czemu mam ci wierzyć? — warknął, marszcząc czoło.
— Może jestem synem Plutona.
Mężczyzna przez sekundę ani drgnął, a potem parsknął śmiechem, a z wargami uśmiechnęły się też pochmurno-niebieskie oczy, choć nie czuł się ani odrobinę wesele. Zaśmiał się głośno jeszcze raz, oparł łokcie o stolik i przerzedził ręką sztywne włosy.
Ty?
— Ja. Mogę przywołać tego ducha w każdym momencie, żebyś mi uwierzył.
— Nie ingeruję w życie pośmiertne. Nikt nie jest dla mnie na tyle ważny, abym to robił. — Ścisnął szklankę, ocieplając swoje odwiecznie zimne palce. — O nic cię nie proszę, więc nie powinieneś… i… ty synem Plutona? — Znowu zarechotał, ale znacznie słabiej. — Przestań być takim idiotą, to oczywiste, że nie uwierzę, że…
Westchnął ciężko, gdy usłyszał, jak plącze się w swoich własnych sformułowaniach. Szczęka mężczyzny zaczęła niekontrolowanie drżeć. Ścisnął zęby, pochylając głowę, wbijając wzrok w stół, jak w obawie, że Havu spostrzeże spięcie na jego twarzy.
— Masz siwego włosa. — Usłyszał. — Pasuje do twojego grobowego nastroju, co nie?
Nawet się nie zdenerwował na ten przykry żart.
— Te wspomnienia były na tyle intensywne, że nie wierzę ci, że tak po prostu nie chcesz w to ingerować.
Słyszenie czegoś takiego powodowało w nim uczucie kompletnej nagości. Havu nie powinien się wtrącać w akurat jego (!) życie, a cholera, słyszenie, że to jego (!) wspomnienia były dla kogoś innego tak samo intensywne, że mógł odczuć to samo, co czuł Judas — jakby tknął go w sposób gorszy (głębszy) niż fizyczny, było najbardziej intymnym doświadczeniem w życiu mężczyzny, powodującym nadmierny wstyd i zgorszenie. I ani trochę mu się to nie podobało.
— Namawiasz mnie do złego. Mówią, że to jest i że wszystko wskazuje na samobójstwo.
— Jesteś cholernie upierdliwy. Wiesz, że wszystko można upozorować?
Judas parsknął, jakby właśnie usłyszał wobec siebie obelgę, krzyżując ręce na piersi. Wiedział, że gdy zacznie wierzyć w ,,stukniętego mordercę” i kogoś, kto ,,zabija księży” wszystko stanie się znacznie bardziej skomplikowane. Jeśli Havu mówi prawdę (a nie wyczuwał od niego kłamstwa) — jeśli rzeczywiście rozmawiał z duchem zmarłego, jeśli jest on synem boga śmierci (pytanie, czy mu w to wierzył, ale odłożył trawienie tej informacji na później), jeśli zdołał poprzestawiać trybiki w mózgu Judasa i wpłynąć na jego myśli, to nie znaczyło już tylko komplikacji, ale cały chaos, ten sam, który był przed stworzeniem świata.
Rany boskie, że też musiał się wtrącać, wytrącając przy tym złudność Judasa, w którą naprawdę wolałby nadal wierzyć, mimo, że — jak każdy oczywiście wie, taki irrealizm i nieszczerość do samego siebie jest durna.
— Nawet gdyby, to nie twój interes.
Havu zmrużył lekko blade powieki i poruszył się na krześle.
— Racja.
Ukłucie, które poczuł na dźwięk szkaradnego tonu, uświadomiło mu jeszcze dogłębniej, że miał rację co do swoich wcześniejszych myśli — wewnętrzna euforia, którą odczuwał ze względu na zainteresowanie jego osobą przez Havu to rzecz bardzo niebezpieczna i złudna, którą musi wyprzeć. Musi wyprzeć i ograniczyć.
— Mh — burknął pod nosem obwiniająco.
Ta dziwna namiastka lekkości w towarzystwie rudowłosego, umniejszająca całej boleści (może po prostu odwracał uwagę Judasa, a może bycie w czyimkolwiek centrum uwagi budziło jego wewnętrzne, niespełnione dziecko) ciążyła mu jednak na sercu. Bardziej i bardziej. Z sekundy na sekundę. Jak się też okazało, agresja co do niego nie przeminęła do końca. Wciąż chciał go rozerwać na strzępy — a w połączeniu z tą euforią, której nie odczuwał już dawno, która nim miotała i paliła, jakby wrzucony został żywcem do ognia, mogło to wywołać (auto)destrukcję.
— Cóż — szepnął do siebie, nie patrząc na Havu — dzięki za kawę.

Havu?
────
[1414 słów: Judas otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]