sobota, 27 kwietnia 2024

Od Kuźmy — ,,Punk's not dead"

Co mnie do tego podkusiło? — zapytała samą siebie, gdy ochroniarz ją przeszukiwał. Zrobiła to ponownie, gdy zostawiała płaszcz w szatni (za opłatą w wysokości dwóch dolarów, co nieco wytrąciło ją z dobrego nastroju, bo jako typowa trzynastolatka nie miała wiele pieniędzy). I znowu, gdy spojrzała tęsknym wzrokiem na koszulki z nadrukami z jej ulubionych albumów i jeszcze bardziej tęsknym wzrokiem na pusty portfel. Ostatecznie kupiła małą przypinkę, która kosztowała, o zgrozo, dolara i pięćdziesiąt centów. Zakup bardzo ją zabolał, więc postanowiła, że nigdy tej biednej przypinki nie zgubi, dlatego włożyła ją do kieszeni spodni. To bardzo bezpieczne miejsce, gdy spodnie zostały kupione w lumpeksie i miały dziury nie tylko na kolanach.
Gdyby mogła, spojrzałaby na siebie w lustrze, poprawiłaby narysowane czerwoną kredką do oczu ogromne kreski, sprawdziłaby, czy włosy dobrze się trzymają i dorysowałaby jeszcze parę kropek i kresek na twarzy, ale trochę bała się szukać łazienki. Wszędzie było dużo osób, które wyglądały, jakby mogły zgnieść Kuźmę lekkim poczochraniem jej włosów i nie wątpiła, że było to całkiem prawdopodobne. A do tego na ścianach były narysowane dziwne krasnoludki i jeden z nich chyba sikał, ale Kuźma jakoś nie czuła dużej chęci, żeby pójść w jego stronę.
Wzięła głęboki wdech. Powiedziała sobie, że sama tego chciała i to było jej marzenie. Weszła na płytę, żeby znaleźć sobie miejsce... tuż pod sceną.
Każdy, kto chodzi na koncerty punkowe, wie, że najbezpieczniejszym miejscem dla niskiej trzynastolatki na pewno nie będzie pierwszy rząd widowni, oczywiście z wiadomych powodów, które zna każdy, kto był chociaż na jednym takim koncercie (zaliczają się do tego nie tylko koncerty punkowe, ale sytuację omawiam w dużym uproszczeniu). Niektórzy patrzyli na nią wzrokiem, który pytał: ,,A gdzie są twoi rodzice?", ale większość nawet na nią nie spojrzała. Kuźma zadbała, żeby wyglądać na choć trochę starszą, niż jest w rzeczywistości, chociaż wiedziała, że ubiór i makijaż nie załatwi sprawy aż tak dobrze, jak mogło się wydawać. A na pytanie, gdzie są jej rodzice, odpowiedziałaby z dumą, że jej mamę nie obchodzi, gdzie tak właściwie jest w tej chwili i pewnie zainteresuje się nią dopiero wtedy, kiedy zadzwonią do niej nauczyciele, bo córka opuściła tydzień zajęć. Gdy Alina została poproszona o kupno biletu, bo zbliżały się urodziny Kuźmy, to nawet nie przeczytała, na co ten bilet kupuje. Powiedziała tylko, żeby zjadła poza domem, skoro już gdzieś idzie, więc dziewczynka jej posłuchała i jeszcze nie zjadła obiadu, bo zapchała się chipsami.
Stała oparta o barierkę, wpatrując się w zalaną słabym światłem scenę. Ludzie dopiero się zbierali, trybuny świeciły pustkami, a na płycie utworzyły się dwa obozy: osób, które zbierały się w pierwszych rzędach pod sceną i miały już przy sobie plastikowe kubeczki z alkoholem i osób, które chroniły się za dźwiękowcami (również z plastikowymi kubeczkami).

Potem się zaczęło.

Już przy drugiej piosence Kuźma myślała, że ktoś złamał jej żebra i straciła rachubę w liczeniu miejsc, w których później pewnie znajdzie siniaki.
Ktoś wpadł na nią od tyłu, na moment przygniatając do barierki.
Nad nią przeleciał człowiek uniesiony przez tłum, a jedyne, co widziała to koszulka ochroniarza, który próbował złapać tego rzezimieszka.
Ludzie obok zderzyli się ze sobą i chlusnęło na nią piwo.
A potem ktoś znowu się z nią zderzył, odepchnął ją od barierki i prawie wrzucił w szalejący wir ludzi, którzy wyglądali, jakby potracili zmysły.
I nic z tego się Kuźmie nie podobało.
Nie tak wyobrażała sobie zabawę na koncercie. Owszem, można poskakać i zdzierać sobie gardło podczas wykrzykiwania słów ulubionych piosenek, ale nigdy nie myślała o takim szaleństwie, jakie tutaj zastała. Szybko straciła poczucie, w jakim miejscu się znajduje, gdzie jest przód, tył, góra i dół. Gdy kurczowo ściskała barierkę, jeszcze widziała, gdzie jest scena, ale odepchnięta do tyłu w swoim polu widzenia miała wyłącznie ciemne koszulki innych ludzi. Albo brak tych koszulek, co uznawała za jeszcze gorsze.
Próbowała przepchnąć się do przodu (prawdopodobnie), ale jej chude ramiona nie mogły zdziałać wiele w obliczu umięśnionych (?) mężczyzn. Pierwszy raz postawiona została w sytuacji, w której tłum nie rozstępował się przed nią z lekką obawą i głęboko skrywanym w duszy szacunkiem, którego najpewniej nikt nie był świadomy. Śmiertelnicy zazwyczaj tak na nią reagowali, ale ci tutaj najwyraźniej zbyt zatracili się w atmosferze imprezy, żeby móc odczuwać coś tak przyziemnego, jak strach przed małą, zdezorientowaną i zagubioną dziewczynką, która nigdy w życiu nie przyznałaby przed kimkolwiek, że jest małą, zdezorientowaną i zagubioną dziewczynką.
Zacisnęła zęby i pięści i zaczęła przepychać się w stronę, jak jej się wydawało, baru, gdzie nie było tak wielu ludzi. Przynajmniej tak myślała, bo w sumie nie pamiętała, po której stronie był ten cały bar. W każdym razie: gdzieś się przemieszczała. Co chwila ktoś ją potrącał, momentami tak, że traciła równowagę i gdyby nie inni ludzie dookoła, na których mogła się oprzeć, pewnie już dawno leżałaby na podłodze w towarzystwie pusty. Podeszwy jej butów nieprzyjemnie kleiły się do parkietu. Pewnie wdepnęła w rozlane piwo.
Ktoś kopnął ją w ramię, gdy inni próbowali przerzucić go przez barierki, a Kuźma poleciała w bok, niebezpiecznie się zataczając. Na tyle niebezpiecznie, że ludzie odskoczyli przed nią na boki, bo kto normalny nie odskakuje przed rozpędzoną kulką strachu?
— Kurwa! — krzyknęła, gdy przez chwilę nie mogła znaleźć oparcia w innym człowieku i już wyobrażała sobie siebie jako zdeptaną masę na podłodze. Co tylko pokazuje, jak bardzo nie znała się na pogo. Jeżeli ktokolwiek się wywróci, zawsze znajdzie się osoba (albo osoby), która tego kogoś podniesie i potraktuje jak najbardziej bezboleśnie (nikt nie odpowiada za twoje ubrania, włosy i wszystko inne, jeśli wylądujesz w kałuży piwa).
Ktoś złapał ją za ramiona i podciągnął do pionu. Już chciała wywrzeszczeć mu do ucha podziękowania, ale nieznajoma osoba chwyciła ją za rękę i pociągnęła… gdzieś.
Kuźma wyczuła zagrożenie.
Próbowała wyrwać rękę z uścisku, próbowała zatrzymać się i nie iść dalej, ale ludzie, którzy wciąż się z nią zderzali, nie pomagali ani trochę. W końcu pozwoliła wyciągnąć się aż do szatni, z przerażeniem zastanawiając się, czy nadal są tam ochroniarze i przygotowując wszystkie swoje moce, żeby jakoś wyrwać się z tej sytuacji.
Zatrzymali się w miejscu, gdzie było trochę ciszej i znacznie, znacznie spokojniej, a nieznajome pochyliło się do Kuźmy i wrzasnęło (co na wpół głucha dziewczynka z trudem zrozumiała):
— Żyjesz?!
— Tak! — odkrzyknęła, trochę zdziwiona zauważając, że sama ledwo się słyszy. I chyba miała chrypę, ale to powitała już ze znacznie mniejszym zdumieniem.
A potem dostała spojrzenie pod tytułem: ,,A gdzie są twoi rodzice?!” i już wiedziała, co będzie dalej.

Ktoś?
────
[1059 słów: Kuźma otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Theodore'a — ,,Smile smile!"

Poprzednie opowiadanie

Brak złych zamiarów? No, może. Może Kal zareagował zbyt mocno. Może to było niepotrzebne i przesadzone. Może powinien się zamknąć, nie powodować całej sytuacji, zniknąć i przestać wyładowywać emocji na innych.
Tylko kogo to teraz obchodzi?
Tak jak Theodore nie miał zamiaru się wycofywać i nadal budować swój wizerunek, tak Kal nie miał zamiaru nagle zmieniać zdania i pokornie się przed nim układać, że ,,ojej, masz rację, robię problem z niczego, sam jestem problemem, a teraz idę płakać w kąt”, choć w głębi klatki piersiowej zaczął odczuwać nieprzyjemny niepokój. Sprawiało to tylko, że z jednej strony odczuwał coraz większą chęć uderzenia Theodore’a, a z drugiej cisnęły się mu na usta przeprosiny. Oczywiście, że nie zacznie teraz przepraszać. Już prędzej by mu naprawdę przyłożył.
Do tego był w stanie poczuć, że go zdenerwował. Nawet jeśli mówił całkiem spokojnym i cierpliwym tonem, Kalowi nie umknęły iskierki zdenerwowania, które na moment wbiły mu się w mózg, zanim je wprawnie zignorował. Przynajmniej miał jeszcze większą świadomość, że będzie miał za co przepraszać. O ile zdobędzie się na odwagę, żeby to zrobić.
Wbił paznokcie w dłonie. Spojrzał na Theodore’a spod byka.
Nawet jeśli nie powinien uważać go za irytującego, bo w sumie nic mu nie zrobił, to… To i tak uważał go za okropnie denerwującego, zwłaszcza że ciągnął tę całą rozmowę. Nie łatwiej byłoby się zamknąć, odwrócić i odejść? Kurwa, czy to takie trudne, gdy już wiadomo, że obie strony zapędziły się zbyt daleko, żeby zmienić zdanie i się pogodzić? Gdy nie ma już miejsca na magiczną zmianę tematu i stwierdzenie, że wszystko jest okej, bo oboje najchętniej by się pozabijali (to jest, Kal na pewno)?
Na chwilę odejść. Uspokoić się. Wykonać jakieś ćwiczenia oddechowe, które każdy poleca, a których nikt nie lubi i nie robi. Dać sobie spokój z ludźmi, żeby ich jeszcze bardziej nie ranić, mimo że z całego serca chciałoby się dalej ciągnąć kłótnię, dopóki nie postawi się na swoim. Odciąć się.
Ktoś mu kiedyś to tłumaczył, że tak niby jest lepiej dla obydwu stron, ale nigdy w to jakoś szczególnie nie wierzył. Aktualnie nie potrafił sobie nawet przypomnieć, kto mu to mówił.
Sorry — powtórzył za Theodore’em tonem przesiąkniętym jadem — ale mam cię serdecznie dość.
I odwrócił się, żeby odejść. Zaznaczając, że wcale nie czuł się ani nie był pokonany. Robił to z czystej rozwagi i niechęci do bicia się. Poza tym był już tym zmęczony, więc miał same dobre powody na odpuszczenie. Znaczy, nie odpuszczenie, a taktyczny odwrót.
Nie spojrzał za siebie, bo to i tak nie miałoby sensu. Wyszedł na idiotę, każdy to wiedział. Nawet on sam, chociaż głośno nigdy by się do tego nie przyznał.
Głównie było to widać po sinych półksiężycach, jakie zostawił na swoich dłoniach. A jego poduszka mogła narzekać na to, na ile decybeli wściekłego wrzasku została narażona.
Inne osoby z jego kohorty postanowiły nie wypominać mu tego krzyku. Każdy czasem potrzebuje się porządnie wydrzeć. W końcu lepiej zrobić to niż pobić nic niewinnego kolegę, który zwyczajnie się uśmiechnął.
To nie był jego dzień. To po prostu nie był jego dzień.

Theodore?
────
[505 słów: Kal otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

piątek, 26 kwietnia 2024

Od Judasa CD Havu — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

TW: temat samobójstwa i śmierci

Kolorowa słomka trzymana między dwoma palcami zamokła w połowie wysokiej szklanki, a rozmrożona, obdarta z intensywnie czerwonego koloru truskawka opadła na dno. Herbata przybrała blado-różowo-brązowego koloru, rozwodnionego jeszcze bardziej przez kostki lodu. W otoczeniu zamglonego umysłu było to jedyne, na czym potrafił się skupić na tyle, by po chwili nie zaczęło mu falować przed oczami. Powiew zerwał się na tyle mocno, że poruszył bez trudu płynem w naczyniu, otulając jego poliki ciepłem.
Odwrócił powoli wzrok. Napił się swojej gorącej, kremowej latte, smakującej jak pieprz i kardamon, co ewidentnie nie komponowało się ze słodką truskawką Havu, gdy mimowolnie wyobraził sobie w swych kubkach smakowych połączenie tonów ich kawy i herbaty.
Zawsze uważał łączenie przeciwnych smaków (czy to gorzki ze słodkim, czy nawet uwielbiany słodko-kwaśny) za absurdalny wymysł, bo on sam nigdy nie rusza czegoś, co jest jednocześnie słone i słodkie, uznając takie mieszaniny za niekompatybilne, podobnie jak niekompatybilne było to, że siedział teraz w uroczej kawiarence z Havu, rozmawiając o koszmarnej śmierci.
— Zabił się. Zabił samego siebie — stwierdził tak, jakby powiedział właśnie o swoim ukochanym zwierzęciu, że ,,zdechło” (a w życiu by tak nie powiedział!).
— I wierzysz w to?
— Tu nie ma znaczenia, czy w coś wierzę. Tak się stało i czy chcę się z tym pogodzić, czy nie, mu- — urwał gwałtownie z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu i przełknął ślinę. — I był wyjątkowo głupi, że to zrobił.
Siedzący naprzeciwko uniósł brew, wpatrując się zachłannie oczami koloru kiwi w twarz Judasa. Wyglądał, jakby coś cisnęło się mu na usta, ale powstrzymuje się za wszelką cenę od powiedzenia tego. Zamieszał słomką po raz już któryś, co tym bardziej rozpraszało go od reszty otoczenia.
— Chyba nie powinieneś tak mówić o kimś, kto był dla ciebie ważny.
Ksiądz skrzywił się, czując gorąc rozchodzący się po nim przez sposób, w jaki Havu ingeruje w jego osobistą sferę — a co gorsza, teraz się nim nie bawił. Widział to po mimice mężczyzny, po swobodnych, właściwie… harmonijnych niemal (a nie przesiąkniętych wzbudzającym jadem, jak zazwyczaj) gestach i głosie. Słowa półboga nie były w żadnym ułamku naśmiewające, wręcz przeciwnie — była w nich pewna empatia, może nie wyjęta żywcem ze słownika, ale tak samo tkliwa, a już samo to, że z nim siedział przy stoliku i jakby nigdy nic popijali wspólnie kawę oraz herbatę, zamiast od niego odejść na jak najdalszy dystans, sprawiało, iż w zamiarach rudowłosego było coś szczerego.
— Możesz… mógłbyś nie wchodzić mi do głowy?
— Nie wchodzę do twojej głowy, tylko wszedłem na teren umarłych.
Judas odpiął dwa górne guziki białej koszuli. Nie wyglądało to elegancko, ale nie musiał już się w ten sposób prezentować. Zdążył spocić się w marynarce, co powodowało, że czuł się brudno, a to tylko potęgowało poczucie otępienia i bycia istnym wrakiem człowieka, istoty zlepionej właściwie z kości, mięśni i skóry, jakkolwiek tandetnie do brzmi — istoty, która nie jest niczym innym od jej fizycznego ciała, nie może nawet sformułować żadnej życiodajnej siły, a przez apatię czuje przebijające się, uciążliwe emocje. Coraz bardziej próbował je blokować i coraz bardziej się w nich zatapiał. Może tak czuje się człowiek, który chce popełnić samobójstwo — w ten sam pusty sposób, pusty jak otchłań bez dna i końca.
Ale on nie chciałby popełnić samobójstwa. Nigdy. Nawet tego nie rozumiał, bo zrozumieć nie potrafił (bądź nie chciał). Śmierć była dla niego czymś prezentującym się wyjątkowo boleśnie (szczególnie duchownie), więc dlaczego ktoś miałby celowo sobie zadawać takie cierpienie? Samobójcze metody wydawały się tym bardziej bolesne i sądził, że trudne, skoro tyle się słyszy o nieudanych próbach. Przychodzili do niego ludzie mówiący, że chcą popełnić (samo użycie sformułowania ,,popełnić” nadawało całej czynności wyrazu przestępstwa, jakby niewidzialnie wpisała się do kodeksu karnego i równoważna była z popełnieniem zabójstwa — w takim razie, nurtowało go, czy zabijanie nie kogoś, a siebie, byłoby zbrodnią czy występkiem?) samobójstwo, bądź że próbowali, opisując mu wszystko ze szczegółami, których wcale nie chciał słyszeć — mówiąc często o płukaniach żołądka, samookaleczeniach czy rzucaniu się pod pojazdy, o pożegnalnych listach, o przedśmiertnych rytuałach, a on nie mógł właściwie powiedzieć nic innego, że życie to dar od Boga, bo tak nauczyli go mówić. Niektórzy uczyli go też, żeby traktować ów czyn jako grzech (do czego już nie był taki pewien), czyjeś zagubienie, żeby błogosławił takie osoby, żeby dawał im pokutę i rozgrzeszenie, ale tak naprawdę robił to bez większej głębi czy współczucia, które powinien odczuwać w takiej sytuacji.
Przypominał sobie o tym wszystkim i zastanawiał się, jak Aiden targnął się na swoje życie.
Decydowanie samemu o takiej kwestii, która powinna dziać się naturalnie, a nie z mocy decyzji — irracjonalnej czy raczej nie — także było dla niego czymś bezsensownym, szczególnie jeśli ktoś nie wierzy w życie pośmiertne. Dlaczego ktoś miałby chcieć umierać?
,,Dlaczego akurat on miałby chcieć umrzeć?” — pomyślał, a jego świat w końcu przestał się tak rozmydlać.
— Co ty przed chwilą powiedziałeś?
— Huh?
— Że widziałeś jego ducha? Rozmawiałeś z nim? I co, wywnioskowałeś, że to ktoś go zabił?
— Mniej więcej.
Judas dalej patrzył na niego w taki głupi sposób, jakby nie dochodziło mu do głowy żadne słowo i dopiero konwertował to, co usłyszał dziesięć minut temu oraz fakt, że uczęszczał w pogrzebie i czyj pogrzeb to był.
— I wiem, kim dla ciebie był — dodał Havu.
— I czemu mam ci wierzyć? — warknął, marszcząc czoło.
— Może jestem synem Plutona.
Mężczyzna przez sekundę ani drgnął, a potem parsknął śmiechem, a z wargami uśmiechnęły się też pochmurno-niebieskie oczy, choć nie czuł się ani odrobinę wesele. Zaśmiał się głośno jeszcze raz, oparł łokcie o stolik i przerzedził ręką sztywne włosy.
Ty?
— Ja. Mogę przywołać tego ducha w każdym momencie, żebyś mi uwierzył.
— Nie ingeruję w życie pośmiertne. Nikt nie jest dla mnie na tyle ważny, abym to robił. — Ścisnął szklankę, ocieplając swoje odwiecznie zimne palce. — O nic cię nie proszę, więc nie powinieneś… i… ty synem Plutona? — Znowu zarechotał, ale znacznie słabiej. — Przestań być takim idiotą, to oczywiste, że nie uwierzę, że…
Westchnął ciężko, gdy usłyszał, jak plącze się w swoich własnych sformułowaniach. Szczęka mężczyzny zaczęła niekontrolowanie drżeć. Ścisnął zęby, pochylając głowę, wbijając wzrok w stół, jak w obawie, że Havu spostrzeże spięcie na jego twarzy.
— Masz siwego włosa. — Usłyszał. — Pasuje do twojego grobowego nastroju, co nie?
Nawet się nie zdenerwował na ten przykry żart.
— Te wspomnienia były na tyle intensywne, że nie wierzę ci, że tak po prostu nie chcesz w to ingerować.
Słyszenie czegoś takiego powodowało w nim uczucie kompletnej nagości. Havu nie powinien się wtrącać w akurat jego (!) życie, a cholera, słyszenie, że to jego (!) wspomnienia były dla kogoś innego tak samo intensywne, że mógł odczuć to samo, co czuł Judas — jakby tknął go w sposób gorszy (głębszy) niż fizyczny, było najbardziej intymnym doświadczeniem w życiu mężczyzny, powodującym nadmierny wstyd i zgorszenie. I ani trochę mu się to nie podobało.
— Namawiasz mnie do złego. Mówią, że to jest i że wszystko wskazuje na samobójstwo.
— Jesteś cholernie upierdliwy. Wiesz, że wszystko można upozorować?
Judas parsknął, jakby właśnie usłyszał wobec siebie obelgę, krzyżując ręce na piersi. Wiedział, że gdy zacznie wierzyć w ,,stukniętego mordercę” i kogoś, kto ,,zabija księży” wszystko stanie się znacznie bardziej skomplikowane. Jeśli Havu mówi prawdę (a nie wyczuwał od niego kłamstwa) — jeśli rzeczywiście rozmawiał z duchem zmarłego, jeśli jest on synem boga śmierci (pytanie, czy mu w to wierzył, ale odłożył trawienie tej informacji na później), jeśli zdołał poprzestawiać trybiki w mózgu Judasa i wpłynąć na jego myśli, to nie znaczyło już tylko komplikacji, ale cały chaos, ten sam, który był przed stworzeniem świata.
Rany boskie, że też musiał się wtrącać, wytrącając przy tym złudność Judasa, w którą naprawdę wolałby nadal wierzyć, mimo, że — jak każdy oczywiście wie, taki irrealizm i nieszczerość do samego siebie jest durna.
— Nawet gdyby, to nie twój interes.
Havu zmrużył lekko blade powieki i poruszył się na krześle.
— Racja.
Ukłucie, które poczuł na dźwięk szkaradnego tonu, uświadomiło mu jeszcze dogłębniej, że miał rację co do swoich wcześniejszych myśli — wewnętrzna euforia, którą odczuwał ze względu na zainteresowanie jego osobą przez Havu to rzecz bardzo niebezpieczna i złudna, którą musi wyprzeć. Musi wyprzeć i ograniczyć.
— Mh — burknął pod nosem obwiniająco.
Ta dziwna namiastka lekkości w towarzystwie rudowłosego, umniejszająca całej boleści (może po prostu odwracał uwagę Judasa, a może bycie w czyimkolwiek centrum uwagi budziło jego wewnętrzne, niespełnione dziecko) ciążyła mu jednak na sercu. Bardziej i bardziej. Z sekundy na sekundę. Jak się też okazało, agresja co do niego nie przeminęła do końca. Wciąż chciał go rozerwać na strzępy — a w połączeniu z tą euforią, której nie odczuwał już dawno, która nim miotała i paliła, jakby wrzucony został żywcem do ognia, mogło to wywołać (auto)destrukcję.
— Cóż — szepnął do siebie, nie patrząc na Havu — dzięki za kawę.

Havu?
────
[1414 słów: Judas otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 25 kwietnia 2024

Od Rodiona CD Vex — ,,Na łąkach nie ma tylko kwiatków"

Poprzednie opowiadanie

Vex nie było przekonane, a Centurion się tego nie dziwił. Raczej rzadko kiedy ktoś brał mówienie do roślin na serio. Nazywanie ich? Tym bardziej. Próbował uspokoić samego siebie, aby nie zacząć krzyczeć na Legionistę, żeby nauczyło się szacunku do natury albo zniknęło jak najprędzej z oczu Rodiona. Właściwie nie był pewien, która opcja byłaby lepsza w takiej sytuacji, ale ważne, że miał wybór. Miał też opcję siedzieć cicho, z której chętnie skorzystał.
Zamierzał zająć się pielęgnacją polnych roślin, ale coś mu powiedziało, żeby przez chwilę obserwował dziecko Marsa. I dobrze, że to zrobił. Vex zdeptało Magellana! Widział w nim obiecującą przyszłość, mimo tego, że rosnął na środku ścieżki, a teraz? A teraz co? Magellan już nigdy nie okrąży ziemi dookoła (znaczy, pewnie i tak nigdy by tego nie zrobił, ale wiecie, o co chodzi). Zginął pod butem okropnego dziecka boga wojny. Już nie powstrzymał się od krzyku, a nawet i ponownego wstania na obydwie nogi. Słysząc kolejne słowa, które wychodziły z ust Vex, spojrzał się na nie z wielkim niedowierzaniem. Dlaczego każdy potomek Marsa był taki wkurwiający i ignorancki?
– Ważny? Nazwałem go! To prawie jak moje własne, rodzone dziecko! – wykrzyczał, a w jego oczach pojawiły się zalążki łez.
Podszedł szybko ze swoimi ogrodniczymi narzędziami do zdeptanej roślinki, ręką pokazując Vex, aby się odsunęło. Magellan krzywo wyglądał. Z bólem serca, pourywał zgniecione pędy, mając nadzieję, że bez nich przeżyje i uda mu się wrócić do dawnej chwały. Może powinien go przesadzić w miejsce, które nie jest częstą drogą herosów gdziekolwiek. Chętnie zabrałby go ze sobą do baraku, ale tam również nie miałby pięknego i długiego życia.
– Widzisz, co zrobiłoś? – Przetarł oczy, specjalnie nie dotykając ich palcami, którymi obrywał gałązki Magellana. Bądź co bądź, wolałby nie ryzykować problemów z oczami. Bardzo lubi widzieć.
– Uhm, tak, fajne masz dzieci – mruknęło Vex z bardzo słyszalną irytacją. Patrzyło się na Centuriona jak na jakiegoś pojebańca. Rosjanin się nie dziwił, ale i tak, to było trochę niemiłe. Niech poczeka, aż zobaczy sierp i młot na ramieniu legatariusza. Wtedy to może się gapić jak na kogoś, kto uciekł z psychiatryka. – Robisz widły z powidły – prychnęło, krzyżując ramiona.
– Widły z powidły? – Pociągnął nosem, wstając. Mimo tego lekko się nachylił, aby chociaż trochę być na tym samym poziomie co Legionista przed nim. Mniej więcej. Na tyle, ile mógł sobie pozwolić. – Idź stąd – syknął przez zęby, walcząc ze sobą, aby nie użyć argumentów ,,jestem starszy”, ,,jestem Centurionem” albo ,,jestem w wyższej kohorcie”, ale bez nich byłoby ciężko. – Myślę, że przez to oboje będziemy szczęśliwi – dodał, podnosząc się i odwracając się na pięcie (w międzyczasie, podnosząc z ziemi narzędzia) i wracając do kępki, którą pielęgnował od dawna, starając się nie zwracać uwagi na Vex i jejgo emocje, jakiekolwiek czuło w tym momencie, a także cokolwiek by miało powiedzieć.

Vex?
────
[457 słów: Rodion otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

środa, 24 kwietnia 2024

Od Heather do Tiry — ,,Złe okapi!"

Wiecie, jaka jest pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić, kiedy ktoś udaje, że jest pełen dobra i niewinny, a jednocześnie łamie wszystkie prawa swoją egzystencją? Nakablować na niego. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby nie ukrywał swojej okropnej natury, a pozwalał, aby każdy ją zobaczył, ale… cóż, niestety, ukrywanie prawdy nie jest specjalnie ulubioną rzeczą bogini sprawiedliwości, jak i jej dzieci, a w tym, Heather. Wiecie, cokolwiek powiecie w sądzie (tym ludzkim, właściwie to nie wie, jak wygląda sąd bogów i czy w ogóle wygląda), ma być prawdą, a jaka ta prawda jest, to inna sprawa.
Więc kiedy zauważyła, że jedno z dzieci Hermesa nielegalnie zdobyło kilkanaście tabliczek czekolady (i nie zamierzało się podzielić!), musiała zareagować. Innymi słowami, udawać, że udaje, że nie widziała, a tak naprawdę, iść zgłosić incydent do Chejrona. Zajmie się takim gagatkiem. Była już niemal przy wejściu, kiedy zauważyła, że Centaur właśnie prawi kazanie dwójce innych herosów, jednocześnie machając im przed twarzą telefonami. Huh. Postanowiła poczekać, aż herosi wyjdą, a jednocześnie jej wzrok zauważył bardzo młodą dziewczynę, która wyglądała, jakby również czekała, aż konioczłowiek się zwolni.
– Co tym razem? – mruknęła niechętnie w stronę różowowłosej (kto pozwolił jej pofarbować swoje włosy na taki szkaradny kolor? Nikt już tych dzieci nie pilnuje?), która bardzo intensywnie lustrowała ją wzrokiem.
Była córką Afrodyty, właściwie tyle o niej wiedziała, razem z tym, że można ją nazwać słodkim banankiem. Chociaż nie, nie słodkim, a raczej wkurwiającym, koniarskim banankiem. Konie są lamusiarskie, gryfy są lepsze. Może dlatego, że z nimi Heather potrafi rozmawiać, a konie to tylko się gapią pustym wzrokiem i czasem kopną kogoś w dupę, zaraz po zrzuceniu go na ziemię i złamaniu mu kręgosłupa. Nie rozumiała tego ,,hajpu” na konie.
– Ktoś zaatakował pegaza? – spytała półżartem, choć wcale nie zdała sobie sprawy z tego, że brzmiało to, jakby mówiła naprawdę.
Tira jedynie bardziej zmarszczyła brwi, a starsza heroska uniosła jedną brew. Oparła się na najbliższej balustradzie, zerkając na młodą heroskę. Pewnie jeszcze się okaże, że chce zgłosić, że ktoś komuś przypierdolił w mordę, a potem uciekł. Niech się zajmie porządnymi rzeczami jak nielegalne słodycze na terenie obozu.

Tira?
────
[344 słowa: Heather otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Yasmin CD Adama — ,,Bóg jednak istnieje"

Poprzednie opowiadanie

– I co jeszcze potrafisz, Adamie, pierwszy człowieku na Ziemi? – uniosłam brwi, wyjmując z torebki moje kochanie parazonium. – Myślisz, że możesz mnie robić w konia? Nie wiem, czy kłamiesz, ale coś tak czuję, że wcale nie masz daru od Boga, wiedząc, jak ktoś się nazywa, więc musiałeś już mnie znać. Tak dla swojego bezpieczeństwa i chęci spokojnego pójścia spać, nie zastanawiając się, dlaczego jakiś ksiądz zna moje imię, skoro nawet nie należę do waszej parafii, chcę się tego dowiedzieć.
Próbował się podnieść, jednak ja nie lubię zostawiać spraw niewyjaśnionych. Złapałam ją za ramię, przyciskając do ściany, drugą ręką, w której trzymałam sztylet, przybliżyłam do jejgo szyi. Rzecz jasna, nie zrobiłabym mu żadnej krzywdy.
– To jak? Opowiesz mi trochę?
Oczy obcej osoby, które przez cały czas wpatrywały się w moje, niespodziewanie zaczęły zmieniać kolor na różowy, pudrowy róż. Jak dobrze pamiętam, wcześniej miał fiołkowe.
– Haha, no wiesz, tak jakby to powiedzieeeć. – Zmieszany ksiądz, będący cały czerwony na policzkach, nosie i z różowymi oczami, próbował pozbierać słowa do jednej kupy.
Zabrałam sztylet spod gardła. To nie mógł być ktoś zły, za bardzo się bała. Zresztą… coś dziwnego czułam w sercu, będąc przy niej. Nawet samo spojrzenie Adama kierowane w moją stronę, w moje oczy, w moją duszę, które zmieniły kolor… coś tu przede mną kryła, a się obawiała o tym powiedzieć.
– Możliwość poznania ciebie, twojej osoby, jest darem od Boga – powiedziała, opierając się nadal o ścianę.
– SŁUCHAM?!
– No wiesz, taki dar, niewiasto. – Uśmiechnął się głupio, wciąż wlepiając we mnie swoje pudrowe oczy.
Uśmiech zzszedł z jejgo twarzy, kiedy ponownie przyłożyłam parazonium do krtani księdza.
– Nie wierzę w Boga – jasno powiedziałam, by zrozumiała.
– Ładny rzymski sztylet, skąd masz? – Adam najwyraźniej próbował zmienić temat rozmowy. – O, ja też nie wierzę, widzisz, mamy nawet wspólne tematy do rozmów. Fascynacja rzymskimi sztyletami, brak wiary w Boga…
– Teraz mi się tego Boga trochę szkoda zrobiło. – Nie miałam zamiaru zabierać broni spod jejgo podródka. – Obdarzył cię niby to znajomością wybranych osób i możliwością zmieniania koloru oczu, a nawet w Niego nie wierzysz.
Zaniemówił.
– Jak to zmieniania koloru oczu? – Przełknął ślinę tak głośno, że nawet ja to słyszałam.
Zamiast odpowiedzieć, zaczęłam szperać w swojej torebce. Wyrzucałam z niej rzeczy, wiedząc, że lusterko trzymam zazwyczaj na samym dole.
– Masz dobry gust co do perfum. Cytrus i jaśmin, lubię to połączenie, przypominają mi o moich wakacjach w San Francisco – wypowiedział z nutką sentymentalizmu, zerkając w kierunku kolejno wyrzucanych przedmiotów. – Masz nawet gaz pieprzowy?
– Musiałabym być skończoną idiotką, żeby chodzić nocą po Nowym Jorku bez niczego, czym mogłabym się obronić.
Oczy Adama ponownie były fioletowe, jak wcześniej, tylko że tym razem patrzył na przedmioty, nie na mnie.
Tęczówki znów miały fiołkowy kolor. Zmieniały się w róż, kiedy patrzyła mi się w duszę, w oczy, nie na ciało.
– To patrz teraz… jak się mówi na was, księży? – zapytałam, z grzeczności. Zdjęłam również ten sztylet spod gardła.
– W teorii ojcze. – Wzruszyła ramionami.
Zmrużyłam brwi.
– Nie, nie będę mówić na ciebie ojcze. Zostanę przy Adamie.
Wyjęłam lusterko i je otworzyłam, trzymając przed twarzą księdza.
– O… – zaniemówił na chwilę. – To tak, bo… wiesz, od światła. – Uśmiechnął się pogodnie.
– Jak byłam tu wcześniej, gdzie było ciemniej niż teraz, miałeś fiołkowe, więc to również ten twój dar od Boga?
– Tak jakby.

Adam?
────
[532 słowa: Yasmin otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 21 kwietnia 2024

Od Caroline CD Ezry — ,,Uroki wiosny"

Poprzednie opowiadanie

Caroline na co dzień była osobą ekspresywną — emocje dziewczyny były wymalowane na jej twarzy, możliwe do odczytania przez każdego zainteresowanego. Zemsta jednak była czymś zgoła innym niż pierwsza emocja. Za jej pomocą dziewczyna potrafiła gromadzić i pielęgnować gniew trzymany w środku. Nonszalancko machnie ręką, odwróci się i odejdzie; a potem wróci, żeby nauczyć nieszczęśnika, z kim nie powinien był zadzierać. Zemsta była według niej czymś szlachetnym, czego trzeba dokonać.
Wróciła do swojego domku, zignorowała parskające śmiechem rodzeństwo i czym prędzej poszła doprowadzić się do porządku. Musiała przede wszystkim wziąć prysznic i zmienić ubranie. Spodnie prawdopodobnie musiała wyrzucić, bo plamy z trawy na kolanach wyglądały na ciężkie do zmycia. Westchnęła, zwijając je w kulkę dosyć gniewnym ruchem. To były jedne z jej ulubionych. Dopisała w głowie kolejny punkt do listy pod tytułem ,,Dlaczego Ezra dostanie srogi wpierdol”. Zezłościła ją sama myśl o dziecku Tanatosa. Wcześniej Ezra było dla niej jedynie osobą, z której mogła się raz na jakiś czas pośmiać. Teraz żądała jejgo krwi.
Po prysznicu znów była czysta i pachnąca. Czarne fale miękko opadały jej na plecy, już kręcąc się na końcach. Posmarowała twarz kremem i z niesmakiem spojrzała na swoje paznokcie. Dwa się złamały, a reszta była zabrudzona i zielonkawa. Sam prysznic nie wystarczył, żeby pozbyć się śladów upadku. Nawet bycie dzieckiem Aresa nie mogło pozbawić ją resztek poczucia estetyki.
Zanim się obejrzała, nadszedł czas na kolację. Ironizując pogodny uśmiech, razem z resztą rodzeństwa pojawiła się w pawilonie. Zrzuciła część jedzenie ze swojego talerza do ogniska i poprosiła w duchu, żeby ojciec pobłogosławił ją mocną ręką. Potem zasiadła przy stole i pochłonęła swoją porcję. Czasami ze śmiechem wbiła łokieć w bok swojego brata, innym razem uchyliła się przed lecącym ponad jej głową ziemniakiem. Kątem oka jednak wciąż spoglądała na Ezrę, siedzącego przy stole nieopodal.
Wydawać się mogło, że miała kompletnie w dupie jejgo żywot, ale wciąż obserwowała, co robi. Czas po kolacji zwykle był leniwy; obozowicze albo rozchodzili się do swoich domków, albo zasiadali przy ognisku. Idealna pora, aby zapędzić kogoś w kawałek ciemnej przestrzeni i rozstrzygnąć spory.
Kiedy większość osób wstawała od stołów, wstała i ona. Widziała, że Ezra zaczął odchodzić gdzieś na pozór spokojnie. Uśmiechnęła się złośliwie. Głupi, trzeba się było trzymać z całą resztą.
— Znowu idziesz dręczyć tego dzieciaka? Nie dość cię już sponiewierał? — Usłyszała, kiedy odłączyła się od grupy.
Zdobyła się jedynie na prychnięcie i przewrócenie oczami.
— Sponiewierane, to będzie ono, jak tu wrócę — warknęła, odwróciła się na pięcie i odeszła.
Nie musiała iść za Ezrą krok w krok. Wystarczyło, że widziała, w którą stronę poszło. Poza tym wcale jej się nie spieszyło; w obozie przez jakiś czas każdy będzie zajmował się samym sobą i ewentualnie swoimi znajomymi. Zatem oboje mają świetny zapas czasu.
Leniwym i niespiesznym krokiem podeszła pod budynek, w którym znajdowały się prysznice. Oparła się o ścianę po stronie lasu; nie chciała wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. Czekała przez jakiś czas. Nie miała zamiaru tam wpaść podczas prysznicu.
Szum wody się urwał, więc odczekała jeszcze kilka minut i bezszelestnie uchyliła drzwi. Wślizgnęła się do środka i równie cicho zamknęła je za sobą. Ezra uderzające głową o ścianę-niecodzienny widok, ale sprawił jej satysfakcję. Bało się. I dobrze, bo dzięki temu będzie miała większe do popisu.
Niespiesznie przeciągnęła się i strzeliła palcami. Widziała, jak jejgo mięśnie sztywnieją, a sam Ezra odwraca się w jej stronę.
— Przepraszam… — powtórzyła po nim ironicznie, układając usta w podkówkę. A potem jej twarz na powrót pałała gniewem. — Przepraszasz, kurwa za co? ,,Nie” co? — warknęła, robiąc krok w jego stronę.
Wcześniej Ezrze udało się ją przestraszyć, ale w tym momencie była napędzana złością. Nie miała zamiaru się cofnąć. Złość dodawała jej zarówno odwagi, jak i sił. Irytowało ją zachowanie Ezry. A tym bardziej to, że udało się jejmu przed nią uciec. Dlatego teraz nie miała zamiaru się wycofać.
— Mogłabym cię zlać. Mogłabym ci wcisnąć ten durny łeb do zlewu i zapewniam cię, że ciężko byłoby się wyrwać. Ale najpierw z chęcią popatrzę, jak się poniżasz. No dawaj, tłumacz się, za co przepraszasz — syknęła.
Czasami mówiła przed sobą, że wcale nie jest okrutna. Może trochę wredna. Dopiero teraz skrzywiła się nieznacznie i uświadomiła sobie, że oszukiwanie samej siebie nie ma sensu.
— Ja sobie poczekam — prychnęła, zaplatając ramiona na piersi.
Weźmie swoją cenę za zniewagę, spodnie i połamane paznokcie.

Ezra?
────
[706 słów: Caroline otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Mihala CD Violet — ,,Ogień i fiolet"

Poprzednie opowiadanie

Skończył późno wieczorem swój rydwan, nareszcie mając dokładnie tyle kamieni, ile trzeba. Plan oślepienia musi się udać. Naprawdę, jeśli dzieci Apollina nie użyją swojego dziwnego świecenia, będzie musiał porządnie zastanowić się nad sobą i swoimi umiejętnościami przewidywania innych. Do tego, zostawił sobie niektóre kamienie, które dostał od Violet. Były bardzo ładne. Świeciły się i mieniły na wiele kolorów. Szczerze, zastanawiał się, czy to, co czuje, kiedy patrzy na kolorowe światło słońca przenikające przez kryształy, można porównać do tego, co czuje każdy słyszący człowiek, kiedy słucha muzyki. Mihal, nawet jeśli miał przy sobie włączony aparat słuchowy, niezbyt lubił muzykę. Jedyny zespół, którego jest w stanie słuchać to Queen. Nie słucha niczego innego i właściwie, nie wie czemu.
Wybrał się ze swoimi szablami na grupowy trening. Niestety, ale tym razem przydałoby mu się… słyszeć, jeśli ktoś by chciał go przypadkiem podejść od tyłu. Zazwyczaj jest w stanie to wywnioskować (sam niezbyt wie jak, po prostu wie, jeśli ktoś się zbliża), ale podczas walki jest zbyt zajęty tym, co jest przed nim, a też trochę tym, co ma pod nogami.
Jego przeciwnikiem miał być siedemnastolatek, syn Aresa posługujący się spathą. Nie miał pojęcia, kto wybierał te sparingi, ale był pewien, że to się nie skończy dobrze. Huk kibicujących dookoła ludzi wcale nie pomagał w skupieniu się. Szelest liści, wiwaty, krzyki, dźwięki polerowanego metalu, szepty, a nawet dźwięki oddechu i bicia serca… to wszystko razem było… okropne. Nie wspominając o tym, że gdyby ktoś chciał, może bez żadnych skrupułów dołączyć do walki. W sensie wydawało mu się, że raczej nikt nie będzie specjalnie bić czternastolatka, jeśli nie jest to trening, ale sam fakt, że teoretycznie może dołączyć ktokolwiek i kiedykolwiek był niepokojący.
Miał rację, że to się nie skończy dobrze. Na początku szło mu nieco lepiej niż Włochowi, ale miał wrażenie, że to tylko dlatego, że starszy heros daje mu fory. Oczywiście, zyskał kilka pomniejszych ran na twarzy i rękach, ale właściwie nie było pojedynku, w którym to by się nie stało. Przekonał się o tym, że sparing nie może skończyć się dobrze, kiedy nagle stracił oparcie w nogach (naprawdę, kto w ogóle podcina komuś nogi?), a dźwięk uderzania o siebie ostrzy ucichł, wylądował twarzą prosto w ziemi. Spośród tłumu rozległo się zsynchronizowane ,,uuu… ow…”, ale syn Hefajstosa podniósł się znowu na obie nogi w miarę szybko.
– Dzięki za pojedynek – mruknął obozowicz, a zanim przed odejściem podał białowłosemu chustkę. – Przetrzyj se twarz. I idź się wyleczyć. – Poradził Damien, roztrzepując włosy chłopaka i znikając w tłumie.
Czech nie był na tyle głupi, aby się nie posłuchać, ale zapominał, że dźwięki, jakie wydają ludzie, są… tak dziwne. Wiwat tłumu zlewał się w jeden dźwięk, a pojedynczy głos był dziwny. A może to po prostu siedemnastolatek miał dziwny głos?

***

Jeden z dzieci Apollina poruszał ustami tak, że jedyną opcją na to, co mówi, było jakieś kazanie. Musisz bardziej uważać podczas pojedynków, w końcu dostaniesz tężca czy innego wirusa i co wtedy? Może dostaniesz wścieklizny od motylka? Właściwie, już nie chciał słuchać ludzi, więc po prostu wrócił do swojego zwykłego niesłyszącego stanu. Wolał siebie i swoją ciszę niż… chaos wszystkiego dookoła. Blergh.
Ale dostał kolorowe plasterki, urocze naklejki, w tym jedna z napisem ,,DŻELMY RAOJENT”. Właściwie, przy bliższym przyjrzeniu się, napisane było ,,DZIELNY PACJENT”, co chyba miało więcej sensu. A do tego, lizak! Lizak, w kształcie plasterka cytryny! Czasem opłaca się wylądować twarzą w błocie, jeśli oznacza to słodycze i urocze plasterki na twarzy.
Miał już wychodzić, a nagle drzwi gwałtownie się otworzyły, a w nich stanęła dziewczyna z wczoraj. Siostra Rosalie! Czy skoro zdarza mu się nazwać wnuczkę Afrodyty siostrą, to czy teoretycznie może też tak nazywać Violet? Niestety, rozmyślania musiał zostawić na później, bo szesnastolatka wręcz desperacko próbowała coś przekazać migowym.
Rozkodował to jako ,,po co ci akurat ten kamień?”, ale miał wrażenie, że gdyby próbował wytłumaczyć to migowym, to ciemnowłosa nie zrozumiałaby większości. Niezbyt chciał, ale musi przeżyć kilka minut, więcej słuchając śpiewów ptaków i szumu morza, ale też ludzkiego głosu. Wspominał już, że bardzo tego nie lubi?
– Na kadłubie rydwanu było miejsce, gdzie dokładnie taki kawałek wpasowałby się idealnie. – Kontynuował rozmowę, szeroko uśmiechając się do Violet. Czasem zapominał, jak brzmi jego własny głos, ale zdecydowanie brzmiał lepiej niż głos tamtego syna Aresa. Violet spojrzała się… nieźle zszokowana na chłopaka, jakby myślała, że mu się nigdy nie zdarza odzywać.
– …Co? – dodał, drapiąc się po brodzie i mrugając kilka razy.

Violet?
────
[724 słowa: Mihal otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Kazue — ,,Rok bliżej śmierci"

Znacie te sny, z których nie chcecie się obudzić? Mniej więcej to przechodziła Kazue, w nocy z 29 na 30 maja. Miała bardzo przyjemny sen, w którym jakimś cudem, marmurowe domki Obozu Herosów stanęły w płomieniach. Obserwowała to i coś jej mówiło, że to ona podłożyła ten ogień (choć to w śnie się nie stało), ale też miała wrażenie, że nie jest to zwykły sen. Przepowiednia zakodowana obrazem? Może nagle się okaże, że wszystkie kamienie na świecie zostały łatwopalne? To byłoby przerażające, i to jak! Na pewno na ,,przerażające” wskazywały krzyki dookoła obozu. Nagle nie podbiegła do niej Wanda-we-śnie, która coś tam mówiła i wyglądała na jednocześnie wkurwioną i przerażoną. W sumie chuj wie o, co jej chodziło, bo brzmiało to mniej więcej jak ,,dzisiaj groszek okno ściąć grzejnik, ramka w czapce i plakat stu drzwi”. Była przyzwyczajona do tego, że Wanda gadała, jakby piorun ją strzelił i nikt nie rozumiał, co próbuje przekazać grupowa domku piątego, ale nigdy aż w takim stopniu. Odeszła od Wandy-we-śnie, a zobaczyła martwego Colina-we-śnie, który chyba się utopił? Jakim cudem się utopił, jak jest synem Posejdona? W sensie woda chyba go wzmacniała czy chuj wie co. Powinna to sprawdzić. Znowu. Nagle martwy Colin-we-śnie przywalił jej w mordę, a ona się obudziła, żeby zobaczyć Wandę-nie-we-śnie, która tym razem, nie była przerażona, po prostu wkurwiona.
– Ile można, kurwa, spać? – siedemnastolatka spytała młodszą siostrę, która zamrugała kilka razy, zastanawiając się, po co miałaby wstawać wcześniej niż zazwyczaj. Powinni być przyzwyczajeni, że lubi spać do południa. Po chwili odchrząknęła, zaklaskała, a cały domek piąty ryknął chórkiem. – Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam, sto lat, sto lat… – Jakby chciałoby się to opisać, to opisałoby się to jak chórek umierających świń ze zgagą, które jednocześnie mają taką biegunkę, że co zjedzą, to od razu wypróżniają, ale nawet to nie opisuje tego dokładnie tak, jak to brzmiało. Można do tej mieszanki dorzucić krowy o toksycznych oddechach, którym włożyli pomarańcze do mordy i zawieszkę o zapachu lawendy. Brzmiało to tak, jak to by pachniało.
– Jezu, kurwa, przestańcie – mruknęła obozowiczka, podnosząc się do siadu, a niemal na zawołanie, jej szylkretowa kotka, Honorata, wskoczyła jej na kolana.<.div>
Biedna, miała założoną czapeczkę urodzinową, w sumie tak jak każdy w domku. Zdjęła łaciatemu zwierzakowi to coś z łba, bo Honorata widocznie nie była zadowolona. Tylko Kazue może ją ubierać w słodkie ubranka. Domyślała się, kto był zmuszony do założenia jej tego ustrojstwa. Trudno nie było się nie domyślać, kiedy Elijah, jako jedyny, miał na twarzy i rękach ślady po pazurach Honoraty. Pogłaskała kotkę po ogonie, co z jakiegoś powodu jej się podobało, choć nie była pewna czemu. Koty raczej nie lubią, jak się im chwyta ogon, a Honorata była wręcz wniebowzięta.
– Kurwa czaicie, że za rok mnie stąd wypierdolą? – Przypomniała sobie, głaszcząc kota po grzbiecie, na co też Honorata nie narzekała. Cały domek piąty zastygnął w ciszy, aż jakiś debil z tyłu nie zaczął śpiewać dalej.
You are the dancing queen, young and sweet, only seventeen. – Tym razem, brzmiało to całkiem ładnie i chętnie posłuchałaby więcej, ale Wanda przerwała komukolwiek, kim był ten człowiek z anielskim głosem. – Mamy prezenty i tort – oznajmiła, jednocześnie ręką posyłając Elijaha, najwyraźniej po ciasto. Biedny chłopak przyniósł dość ładny, biały tort, w kształcie serca, na którym było napisane ,,już niedługo na legalu”, a dookoła nie siedemnaście, tylko szesnaście, płonących świeczek. Uniosła brew, patrząc na Niemca, oczekując wyjaśnień.
– Entschuldigung, kupiliśmy dwie paczki po osiem świeczek. Nie było paczek po dziewięć albo dziesięć. Ani więcej – wytłumaczył się nerwowo, a Wanda lekko uderzyła go w ramię. – Mogę robić za siedemnastą świeczkę, jeśli to będzie potrzebne – dodał, bawiąc się swoimi palcami.
Kazue machnęła ręką. Po prostu podpali się jedną drugi raz. Wzięła głęboki wdech, po czym zgasiła połowę świeczek. Kolejny głęboki wdech i druga połowa, a w myślach zażyczyła sobie możliwości bezkarnego wpierdalania wkurwiającym ludziom i śmierci tych, którzy krzywdzą Wandę i Gaspara. Na temat Gaspara, właśnie kiedy sobie tego zażyczyła, spóźniony wbiegł z niechlujnie zapakowanym prezentem do domku piątego, krzycząc ,,STO LAT!”. Pokazała mu kciuk w górę, przez co widocznie się uspokoił i nie martwił się, dla każdego innego, nieuniknioną złością Kazue.
Mimo tego chwycił tort i szybko pokroił go na małe kawałki, podając każdemu po jednym (oprócz Kazue, ona dostała trzy), uśmiechając się. Po przekrojeniu można było zauważyć, że tort, choć był niski, to miał kilka warstw w różnych kolorach, choć głównie w ciepłych barwach. Jedynie warstwy na samej górze i dole były całkowicie czarne.
– Wiecie, że sam go upiekłem? – Pochwalił się, patrząc na wszystkich dookoła delektujących się jego wypiekiem. Z jego dwukolorowych oczu promieniowała czysta duma ze swoich umiejętności.
– Dobre ci wyszło. – Kiwnęła głową solenizantka, oddając Elijahowi (któremu trafiło się zbieranie brudnych talerzy — przepraszamy, Elijah) pusty, papierowy talerzyk, a sama zakładając na głowę kolorową urodzinową czapeczkę.
Wanda kazała się wszystkim ustawić w kolejce ze swoimi prezentami, oczywiście, ona na samym początku, Gaspar jako drugi, a Elijah na samym końcu. Czasem się zastanawiała, czy biedak sobie czymś na to zasłużył. Jej wystarczyło włożenie mu głowy do kibla raz czy dwa, a może trzy. Nie będzie go dodatkowo torturować. No, chyba że źle klei pierogi, wtedy absolutnie zasłużył na ,,mały” benc wałkiem do ciasta.
– Wszystkiego najlepszego! Żeby nigdy nie kończyli ci się ludzie do bicia, żebyś nie trafiła do pierdła ani, żeby nie zabił cię żaden Minotaur, ale tym ostatnim się raczej nie martwisz, nie? – Zaśmiała się Wanda, podając jej… duże coś w kształcie jajka, niezbyt starannie owinięte papierem ozdobnym. uniosła brew, jednak rozerwała szybko papier (przez co grupowa zdecydowanie nie była zadowolona — cały jej wysiłek poszedł na marne), a jubilatka następnie otworzyła plastikowe jajko, w którym siedział ściśnięty pluszak, który wyglądał niby na lwa, niby smoka, w jakimś miejscu trochę jak koza, a w drugim jak wąż… ah, chimera! Uśmiechnęła się do siostry, kładąc pluszaka obok Honoraty, która wydawała się zadowolona z prezentu, jaki jej właścicielka dostała na urodziny.
– Kupiłaś prezent mi czy Honoracie? – spytała pół-żartem Kazue, choć rozłożyła lekko ręce, aby przytulić Polkę, która wyglądała, jakby nagle coś sobie przypomniała.
W mrugnięciu oka w jej dłoniach znalazła się książka, na której, z wycinek z gazet, napisane było ,,Album Kazue”. Przejrzała kilka stron, na których były rzeczy jak pierwsza próba morderstwa, pod czym można było zobaczyć zdjęcie przemoczonej Kazue, a obok niej równie mokry i wkurwiony, białowłosy syn Posejdona. Dobre czasy. Były też zwykłe rzeczy, takie jak pierwsza przeprowadzka, pierwsza klasa, pierwsza uwaga, pierwsze wywalenie ze szkoły… chwila, skąd Wanda miała wszystkie te zdjęcia? Czy ona rozmawiała macochą i ojczymem Kazue? Obozowiczka postanowiła chwilowo zignorować tę kwestię, po czym przewinęła do końca albumu, gdzie były wszystkie inne zdjęcia, gdzie nie działo się nic specjalnego, jeśli za ,,nic specjalnego” uznaje się córkę Aresa, która wyjątkowo dobrze się bawi bez krzywdzenia kogokolwiek. Na zdjęciach była Wanda, Gaspar, Honorata, w mniejszej ilości też Colin i Avery, ale w miejscach, gdzie akurat innych nękała, było też kilka przypadkowych ludzi, którzy w większości przypadków, stali się wybrańcem, któremu włożono łeb do muszli klozetowej. Przerzucając kilka stron, natrafiła się na kilka pustych, ale też dwie, na których były napisane kolejno: pierwszy pojedynek z bogiem; pierwszy czołg; pierwsze morderstwo; pierwsze porwanie. Kazue spojrzała na Wandę, jednocześnie oceniając ją za ułożenie tego w dziwny sposób, ale jednocześnie też układając swoją twarz w jak najbardziej obojętną, jak się dało.
– Dwie rzeczy stąd już się stały – powiedziała z całkowitą powagą, jednocześnie patrząc na panikującą grupową. Mimo tego… kłamała, co najmniej w połowie. Głównie dlatego, że chciała zobaczyć, czy Wanda się na to nabierze.
– Cz- Że co?! – krzyknęła, pochylając się nad brązowowłosą.
Jubilatka jedynie powstrzymywała się od wybuchu śmiechu, równocześnie podając Wandzie odblokowany telefon, dając jej pozwolenie na przeszukanie go i znalezienia dowodu na któreś z tych zdarzeń. Polka jak piorun odsunęła się do kąta, równie szybko przeszukując galerię Kazue. Jej miejsce zostało od razu zajęte przez Gaspara, który podał jej dość duży, ładnie zapakowany prezent. Zauważyła, że od boku kartonu wystawał jakiś cosiek, za który pociągnęła, a prezent się sam otworzył. Oczywiście, musiała zdjąć przykrywkę z dziwnie dużego opakowania na buty, a kiedy to zrobiła, jej oczom ukazały się, o dziwo, nie buty w rozmiarze XXL, a zestaw noży z Biedronki, kapcie, również z Biedronki, jakaś notka, ciastka i ubranko, idealne na Honoratę, które miało przedstawiać… nie uwierzycie, biedronkę. Zielonooka zaśmiała się, po czym przysunęła do siebie kociaka i ubrała w owy strój biedronki.
– Uroczo wyglądasz, Honorato – skomplementowała kota, a następnie podała ją Gasparowi.
W domku już rozległo się nagłe, przerażone westchnienie, jakby spodziewali się, że syn Demeter skończy bez oczu, ale mały, agresywny potwór, tylko przybliżył się do chłopaka, miaucząc, aby zdjął to ustrojstwo, którym było przebranie biedronki. Jakby to nie wystarczyło, to szesnastolatek już dotknął brzucha kociaka, niemal każdy spodziewał się ataku nie do uniknięcia, jednak Honorata znowu ich zaskoczyła, przytulając się do chłopaka o dwukolorowych oczach. Po chwili Gaspar odszedł na bok, bawiąc się z szylkretowym kotem, zostawiając miejsce Caroline. Mimo tego Kazue dała jej znać ręką, że to jeszcze nie czas, zabierając się za resztę prezentów od Węgra.
Zestaw noży wydawał się faworytem córki Aresa, bo karton otworzyła z przerażającą szybkością, jednocześnie zauważając, że w zestawie z nożami, dostała stalkę. Każdy zawsze o tym zapominał, a przecież dobrze naostrzony nóż to podstawa. Może i dla dziecka jakiejś Demeter fascynacja nożami była zrozumiała, w końcu muszą pokroić marchewki czy inne roślinki odpowiednim ostrzem, ale dla dziecka boga wojny… nie, żeby było to niespotykane, ale raczej niepokojące, patrząc na innych, normalnych nastolatków, którzy raczej nie myśleli regularnie o tym, który nóż lepiej nadaje się do walki z Minotaurem (bądź innymi potworami czy ludźmi, a właściwie czymkolwiek innym). Odłożyła cały zestaw (w pudełku, w końcu, wolała, aby Honoracie nic się nie stało) obóz łóżka, zostawiając miejsce na kolejne rzeczy (robiąc z pudełka mały ,,stolik” na inne prezenty).
Ciastka też były niczego sobie. Zwykłe waniliowe z kawałkami czekolady. Mimo tego były bardzo dobre i zdecydowanie nie ze sklepu. Słodkie, a gorzka czekolada rozpływała się w momencie włożenia do ust. Cud, prawdziwy cud. Mimo tego dziwić się nie mogła, skoro te ciastka powstały z rąk dziecka Demeter. Mogłaby jeść je całe dnie, były tak dobre. Mimo to, po zjedzeniu jednego, odstawiła resztę w małym, jedwabnym woreczku, na bok, tam, gdzie zestaw noży. Chwyciła następnie za kapcie. Zwykłe, mieszanka skóry, filcu i czegoś w stylu tektury. Żółte, o brązowej podeszwie, a na górze z logiem Biedronki. Uśmiechnęła się, jednocześnie odkładając je idealnie obok łóżka tak, aby schodząc, od razu mogła je założyć. Notkę zostawiła na później, na wszelki wypadek, gdyby było tam napisane coś prywatnego.
Widząc, że Kazue przestała układać swoje prezenty, Leyanall podeszła, podając jej małe, czerwone pudełeczko z białą wstążką, ozdobioną brokatem. Siedemnastolatka długo nie czekała, aby je otworzyć. Jej zielonym oczom ukazała się para złotych kolczyków z czerwonymi kamieniami w kształcie iksów. Uśmiechnęła się, zerkając na młodszą, przyrodnią siostrę, jednocześnie zakładając świecący prezent na uszy. Podniosła się na tyle, aby roztrzepać czuprynę Caroline, z czego ta była widocznie dziwnie zadowolona, nawet jeśli została szybko zastąpiona przez Ash.
Ash jedynie podało dość ładnie owinięte ozdobnym papierem duże pudełko, które specjalnie zostało zrobione tak, aby natychmiast otworzyło się, ukazując zwykłe kartonowe pudło. A w kartonowym pudle, czerwono-biało-czarne rękawice bokserskie. Mimowolnie, uśmiechnęła się, patrząc z aprobatą na rodzeństwo. Wiedziała, jak ważny boks jest dla Ash, więc taki prezent sprawiał, że czuła się, jakby był faktycznie dany od serca. Niezbyt wiedziała, jak dziecko Anglik to widzi, ale dla niej ten prezent był bardzo miły. Odłożyła rękawice obok wcześniejszych prezentów. Mimo tego, uczucie w sercu, które było niemal jak gorąca herbata z rana, nagle wyparowało, kiedy zauważyła Damiena.
Zielonooka nie zamierzała kłamać. Nienawidziła chłoptasia Colina, chociaż był jej bratem. Przyrodnim, ale bratem. Głównie to dlatego, że według niej, skoro raz umarł, to nie powinien nagle powrócić z Hadesu. Hades raczej nie był z tego zadowolony, a nawet jeśli się zgodził, to nie bez żadnej zapłaty. Hmph, co było tą zapłatą? Pakt? To chyba działka dzieci Nemezis, nie… no, kogokolwiek innego. Jakby mogła, wrzuciłaby go tam znowu, najlepiej razem z synem Posejdona. Może i miała do tego pobudki czysto egoistyczne, takie jak ,,wkurwia mnie”, ale nie była całkowicie samolubna! Jednym z powodów było też ,,chciał zabić mi siostrę”, ,,złamał zasady istnienia” oraz ,,nie powinien się urodzić, bo jego stary to Posejdon”. Tyle powodów całkowicie jej wystarczało. A Damien się załapał tylko dlatego, że jest wkurwiający, powinien być martwy i był chłopakiem Colina, tak i więc zapewne nie widział problemu z wcześniejszymi problemami dotyczącymi jego osoby. Mimo tego zamierzała przyjąć prezent. Jakby miała tego nie zrobić?
Wkrótce w jej dłoniach wylądowała… zawieszka do kluczy, w kształcie chimery. Nie, żeby jej to przeszkadzało, ale złożyli się jakoś, żeby dawać jej prezenty związane tylko i wyłącznie z chimerami? Oczywiście, zawieszek do kluczy nigdy nie za mało, ale naprawdę? Chimera? Chyba łatwiej byłoby znaleźć zawieszkę miecza czy coś! Mimo swoich negatywnych myśli na ten temat, spróbowała się skupić na tym, że chociaż coś kupił. Miała wrażenie, że gdyby myślała o tym chociaż chwilę dłużej, podpaliłaby domek piąty (a będzie w nim mieszkać jeszcze przez rok, więc wolałaby tego uniknąć). Poklepała brata po ramieniu, szykując się do kolejnych gości, których nawet nie znała. Wanda, kogo ty zapraszałaś?

***

Przyjmowała prezenty już kilka minut i miała wrażenie, że większość z osób, które prezenty jej dały, zostały zmuszone przez Wandę, aby przyciągnęły tu dupę i dały solenizantce nawet kawałek ciasta, chociaż ich jedyna styczność z nią to był okazjonalny wpierdol, jeśli oni się krzywo patrzyli, a córka Aresa akurat miała ochotę kogoś pobić. Ostatnim jednak był Elijah, biedne, niemieckie dziecko, które było nękane przez grupową domku Aresa (i tak właściwie wszystkich innych też). Elijah trząsł się, jakby bał się, że dostanie w mordę za samo powiedzenie ,,sto lat” po niemiecku, jednocześnie wyjmując zza pleców dość dużego pluszaka w kształcie misia. Różowego misia, trzymającego czerwone serduszko z białym napisem ,,I LOVE YOU”. Mimo tego, że prezent zdecydowanie nie był trafiony, to uśmiechnęła się i wstała, zakładając kapcie z Biedronki. Poklepała go kilka razy po ramieniu, jednocześnie roztrzepując włosy Elijaha drugą dłonią, o dziwo, bez chęci mordu w jej oczach.
– Patrz – powiedział cicho, naciskając serce pluszaka, a z wnętrza misia wydobyła się piosenka urodzinowa. Dość miła i melodyjna, ale po niemiecku. Po minie Elijaha nie było trudno dojść do wniosku, że zdał sobie sprawę z tego już po zakupieniu pluszaka i wyrzuceniu paragonu.
– Fajny miś, młody – zaśmiała się, jednocześnie wypędzając go, żeby odzyskał telefon Kazue z sideł Wandy.
Chyba zdążyła zobaczyć wystarczająco. Mimo tego, nie potrzebowała go, jak na razie. Byłoby miło, jakby dali jej kilka minut na ogarnięcie się, bo prawie zapomniała, że zanim iść się od razu bić, powinna się przebrać w coś luźniejszego (przez luźniejsze, miała na myśli obozową koszulkę i dresy), ale równie dobrze może chwilę posiedzieć z ludźmi, podkładając nogi.

***

Było już południe, co znaczyło, że ogarnęła dupę i czekała na pojedynek z kimkolwiek, kto się napatoczy. Gaspar zrobił jej małe warkocze z włosów, tak, aby nie spadały na twarz podczas walki. Nie mogła zaprzeczyć, że wcześniej o tym nie myślała i faktycznie, było to użyteczne. W zamian syn Demeter dostał kucyka na środku głowy, z odwrotnym celem niż warkoczyki, bo miała nadzieję, że więcej włosów spadnie mu na twarz i nic z tym nie zrobi.
Przed córką Aresa nagle pojawił się posługujący się spathą grupowy domku dziewiętnastego, Marc Quentin. Nie, żeby się przechwalała, ale pokonanie go byłoby nudne, jeśli miałaby walczyć tylko mieczem. Nie będzie brać tarczy ani zbroi, bo to dla pizd, ale za to w jej głowie ułożył się diaboliczny plan walczenia na pięści. Jego szczęście w tym mu nie pomoże, nieważne jak chciałby go użyć. Dała mu moment na zaatakowanie pierwszym, jednak od razu zablokowała cios, wykręcając miecze na tyle, aby oba wypadły im z dłoni (no… i może trochę wspomagając się ręką, ale starała się nie przeciąć sobie ręki, choć i tak skończyła z krwawiącą raną wewnątrz dłoni). Syn Tyche zdecydowanie się tego nie spodziewał, ale zamachnął się ręką w stronę Kazue (ostatnia deska ratunku?), uderzając ją plaskaczem w policzek. Nie dało to absolutnie nic, bo jedynie dostał kopniaka w brzuch, odlatując dość spory dystans do tyłu. Chciał już wstawać, jednak spotkał się z czarnym glanem przy twarzy.
– Checkmate, skurwysynie. – Uśmiechnęła się sama do siebie, po chwili jednak odsuwając but od głowy grupowego i podając mu dłoń. Absolutnie nie przeszkadzało jej to, że użyła sformułowania używanego w szachach, a to zdecydowanie szachy nie były. Szybko wstała razem z Quentinem, odzyskując swoją spathę i podając drugą przegranemu. Nagle jakiś szczyl wynurzył się z kłębu kilku obserwujących, krzycząc ,,JA, TERAZ JA! JA CHCĘ! MAM MIECZ!”, wymachując drewnianym kijkiem. Zazwyczaj powiedziałaby, żeby dzieciak się odpierdolił i walczył z kimś jego wieku, ale postanowiła sama do siebie, że będzie dziś dzień dobroci dla dzieci. – No dobrze. – mruknęła cicho, zniżając się do poziomu dzieciaka, który chyba nawet nie był uznany przez któregokolwiek z Bogów. Chwyciła gałązkę zaraz obok, po chwili udając z dzieciakiem pojedynek. Dała młodemu herosowi ,,dźgnąć” ją kijkiem, jednocześnie przewracając się dramatycznie.
– Oh, nie! Zostałam pokonana! Jak to się stało?! – krzyknęła, wyciągając rękę ku niebu. – Ojcze, jak do tego dopuściłeś?! – powiedziała, zanim nie rozluźniła się całkowicie, zamykając oczy i wystawiając język. Przestała, dopiero kiedy usłyszała cichy chichot małego dziecka, jednocześnie szybko wstając i klepiąc “przeciwnika” po głowie. – Będzie z ciebie dobry wojownik. – Uśmiechnęła się.

***

Słońce powoli zachodziło, barwiąc niebo i chmury na wszelkie kolory, od zwykłego niebieskiego do intensywnego pomarańczowego. Spokojnym krokiem udała się na plażę, gniotąc notkę Gaspara w dłoni. Usiadła, zerkając na spokojnie falujący ocean, czując bryzę nadciągającą znad fal wód. Postanowiła w końcu spojrzeć na notkę, na której małym (i niewyraźnym) drukiem napisane były podziękowania i wiele miłych słów, które podsumować można było tym, że cokolwiek się stanie, Kazue może liczyć na Gaspara. Nawet jeśli postawiłaby się Olimpowi, miałaby jego wsparcie (miała to teraz na papierze, z podpisem!). Teraz, tym bardziej że nikt nie patrzył, mogła się uśmiechnąć, a nawet zaśmiać. Cóż, myślała, że nikogo nie ma, a nagle charakterystyczne brązowe włosy pojawiły się przed jej oczami, kiedy syn Demeter schylił się nad przyjaciółką.
– Z czego się śmie- ooh! – Próbował spytać, jednak zobaczył kawałek papieru w rękach córki Aresa, również zaczynając się śmiać i po chwili, rzucając się na ziemię obok niej. – To co, kiedy włamujemy się na Olimp? – zachichotał, jakby już kiedyś wszedł niezauważony na Górę Bogów.
Mimo tego Kazue wątpiła, że miał taką okazję. W końcu trzeba wejść do Empire State Building, wjechać windą na samą górę… to naprawdę dużo pracy, nawet jeśli to tylko dwa kroki. A nawet jeśli się włamywać, to po co? Jaki z tego zysk, jeśli jest się samemu? Nic przecież nie można ukraść, no, chyba że się bardzo postarasz, ale długo ci to nie ujdzie na sucho. Właściwie, co bogowie by zrobili, gdyby zabrała sobie byle jaki kielich z Olimpu? Wiadomo, że wkurzyliby się za jakiś Zeusowy piorun czy inny hełm, ale jakiś tam nudny, złoty kielich… to chyba nie za duże przewinienie, nie?– Może nie Olimp, nie na razie, może kiedyś… – Zaczęła myśleć. Podbicie Olimpu zdecydowanie byłoby ciekawe, ale pewnie niewiele herosów również chciało to zrobić. Pf, a byłoby zabawnie. W końcu herosów jest więcej niż Bogów, co nie? Poradziliby sobie, jeśliby chcieli. Właściwie, dałoby się to przeprowadzić, tylko po co? – A co, chciałbyś? – zaśmiała się, zerkając kątem oka na syna Demeter.
– C-co? Nie, nie! – Spanikował, choć lekko zachichotał. – Problemy z ludzkim prawem mi wystarczą, nie potrzebuję jeszcze tych z boskim. – Wytłumaczył się, krzyżując nogi i patrząc na słońce odbijające się na falach morskiej wody.
– Hm, no dobra – odpowiedziała, jakby nie była w ogóle przekonana do jego słów, jednocześnie patrząc na niego z sarkastycznym uśmieszkiem.
– No, ej!
Przewróciła oczami, wstając i chwytając płaski kamień obok, a następnie podeszła bliżej wody. Rzuciła kamień pod kątem tak, aby odbił się od jej powierzchni… ale z wielkim pluskiem zanurzył się w morzu.
– Ups. – Uśmiechnęła się, odwracając się do Gaspara, rzucającego kolejny kamień. Szybko odskoczyła na bok, kiedy kamyk zaczął lecieć w jej stronę, a następnie zanurzył się w jasnym piasku.
– Ups. – Uśmiechnął się szerzej heros, przedrzeźniając przyjaciółkę. – Mam złego cela.
– Kto ci pozwolił walczyć greckim ogniem? – Uniosła brew, podkreślając specjalnie wybór broni Gaspara. – Może lepiej walczyłbyś mieczem, wystarczy wymachiwać i mieć nadzieję, że trafisz. Pasowałoby ci. – Zażartowała, wywalając się na jeszcze ciepły piasek i patrząc na zachmurzone niebo.
– Żyjesz?
– Jeszcze.

──── 
[3341 słów: Kazue otrzymuje 33 Punkty Doświadczenia jako prezent urodzinowy]

sobota, 20 kwietnia 2024

Od Havu CD Judasa — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

Miał coś szybko załatwić, ale plany pokrzyżował mu nieznośny facet, którego myślał, że więcej nie zobaczy; a jakaś siła wyższa ciągle, przy najbliższych okazjach, zmuszała ich do tych spotkań.
Już z dalszej odległości wypatrzył przygarbioną posturę Judasa, który sunął do przodu, przypominając przy tym nieżywego, zagubionego w świecie żywych. Pod oczami księdza malowały się sińce, a ciemny garnitur wyglądał, jak na wyjęty z pobliskiego śmietnika.
Nie zwracał uwagi na nic, nawet na to, że zbliżał się do rudej czupryny i zielonych oczu, które przecież zawsze tak bardzo go denerwowały.
— Rany, a ty co, na pogrzeb idziesz? — prychnął kpiąco, zatrzymując na chwilę Judasa.
Zmęczone, niewyspane oczy wbiły się w twarz Havu. Poczuł się przez moment nieprzyjemnie, jakby naprawdę spotkał kogoś, kto nie żył od tysięcy lat i nosił ze sobą starożytną wiedzę.
— Tak, Havu, zgadłeś, idę na pieprzony pogrzeb.
I ten głos nie brzmiał tak, jak zawsze. Ochrypnięty, wręcz zepsuty.
— Chcesz coś ode mnie, czy mogę iść? — Zmarszczył brwi, patrząc na rudowłosego z poirytowaniem, które, jak na duchownego, szybko zniknęło.
— Nie, no, idź sobie na ten śmieszny pogrzeb — odprychnął, odwracając się w stronę witryny sklepowej z sukniami ślubnymi.
 
Nie chciał im za nim, ale nogi same go prowadziły; za tym wysokim, szczupłym facetem, który najwyraźniej nie potrafił dobrać odpowiedniego rozmiaru garnituru. Czarna marynarka wisiała na niewymiarowych barkach, a nogawki wypadałoby skrócić, by nie wycierały się o brudny chodnik.
Szedł spokojnie, co jakiś czas rozglądając się, czy nikt na niego nie patrzy; ale wszystkie twarze wyglądały nijako. Uśmiechy, śnieżnobiałe zęby i przyciemniane okulary na nosach przechodniów. Wyglądali tak samo.
Jedyny, który wyróżniał się spośród nich wszystkich, był on — cholernie obrzydliwy mężczyzna, zakała tego społeczeństwa, ktoś, z kim Havu nie chciałby mieć już więcej do czynienia. Jednak szedł za nim. Krok w krok. Patrząc mu na barki, na tę brzydką marynarkę i długie, szczupłe nogi, które tak bardzo chciał połamać.
Skręcili w kilka alejek, by w końcu skierować się w stronę cmentarza. Śmierdzącego, zaniedbanego cmentarza. Havu nienawidził pochówków. Nienawidził oglądać tych ceremonii, patrzeć, jak trumnę spuszczają do głębokiej dziury, a później zasypują ją ziemią. Śmieszne.
Śmieszne? Co było w tym śmiesznego.
Cmentarz ten był wyjątkowy, bo bardzo mały, zapewne z takiego względu, że chowano tam głównie księży albo inne ważne osobistości. Każdy mógł przyjść na ceremonię, by pożegnać się z ulubionym darmozjadem.
Havu jednak nie szedł się z nikim żegnać.
Judas zwolnił, rozejrzał się, jakby kogoś wypatrywał i smętnym, wręcz niechętnym krokiem wkroczył na terytorium cmentarza. Rudowłosy podążał pięć metrów za mężczyzną, krzywiąc się niemiłosiernie na samą myśl, że musi odwiedzić akurat to miejsce.
A robił to z własnej woli.
Kiedy jego noga stanęła na pięknie wypolerowanej kostce brukowej, uświadomił sobie, że wiele lat temu bywał na podobnym cmentarzu. Ta sama biała, czysta dróżka, ta sama brama, to samo ogrodzenie i nawet… podobne ułożenie drzew.
Najwyraźniej każdy cmentarz jest taki sam. Ludzie chyba nie lubią próbować innych rzeczy. Nie lubią też projektować takich miejsc, by wyglądały inaczej.
Mężczyznę rozproszył nieznany krzyk, nieprzypominający w żaden sposób tego żywego, człowieczego. Wkroczył na terytorium umarłych. Nic dziwnego, jeśli spotka tutaj dusze, które jeszcze nie zostały zabrane do odpowiedniego dla nich miejsca. Do ich nowego domu.
Znów się skrzywił, ale zaraz rozluźnił napięte mięśnie twarzy, uświadamiając sobie, że jeszcze trochę i nabawi się okropnych zmarszczek.
Zimne powietrze smagało rudowłosego po twarzy. Nie było nawet chłodno. Temperatura pokazywała dwadzieścia pięć stopni.
— Odejdź — szepnął do czegoś, co nie chciało opuścić go na krok.
Judas miał dobry słuch, jeśli Havu zacznie rozmawiać ze zjawą, to na pewno się zorientuje. A wtedy nie znajdzie żadnego wytłumaczenia, dlaczego postanowił za nim pójść.
Lodowate palce przejechały pomiędzy kędzierzawymi, rudymi włosami.
— Wyjdź do mnie. — Przystanął, krzyżując ręce na piersi. Judas powoli znikał mu z oczu, ale wolał najpierw uporać się z zagubioną duszą.
Z początku niczego nie zauważył, prawie tak, jakby wymyślił sobie całą sytuację.
I nie działo się nic przez dłuższy czas. Czuł tylko chłodne dłonie i tak samo wyziębione oddechy.
— Pomóż mi — zniekształcony głos odezwał się tuż koło ucha mężczyzny. Havu się wzdrygnął. — Proszę.
— Po pierwszę, pokaż się.
Dawno nie rozkazywał żadnej duszy. Dawno też nie był na cmentarzu, więc nic dziwnego, że w swojej śmiesznej pracy nie zdołał żadnej spotkać. Ewentualnie na ulicy. W mieszkaniu też żadnej nie trzymał. Większość odganiał z prędkością światła, gdy tylko wyczuł jakąś w zbyt bliskiej odległości.
Chwilę nic się nie działo, aż tuż przed twarzą nie zobaczył wyniszczonego faceta. Wyglądał, jakby przez dłuższy czas błąkał się po świecie żywych.
Havu zlustrował mężczyznę wzrokiem, przyglądając się posiniaczonym kończynom oraz umęczonej twarzy. Oczy, o dziwo, pozostały pełne blasku, co nie należało do częstych widoków. Zazwyczaj dusze, zjawy i wszystko, należące do świata umarłych, utraciło swój błysk.
— Pomóż mi — powtórzył chrapliwym, zniekształconym głosem, przypominającym odgłosy wydawane przez wieloletniego palacza. — Błagam. — Spróbował złapać Havu za ręce, jednak ten gwałtownie się cofnął.
— Co chcesz? — zapytał ponaglająco. Nie mógł spędzić z tą duszą zbyt dużo czasu. Miał do zrobienia inne rzeczy. — Mów szybko.
Zjawa rozejrzała się i zaczęła szeptać (a raczej próbowała):
— Znasz tego mężczyznę?
— Nie wiem, o kogo ci chodzi — odpowiedział zniecierpliwiony. Coraz trudniej było mu ukrywać poirytowanie na twarzy.
— Ten, z którym przyszedłeś.
Z początku nie załapał, o czym zjawa mówi, ale gdy do niego doszło, nie mógł uwierzyć własnym uszom. Dlaczego jakaś dusza miałaby znać Judasa. To ojciec księdza? A może jakaś bliska dla niego osoba. Chce, by Havu wyświadczył mu durną przysługę, pokroju, powiedz mojemu synowi, bratankowi albo wnukowi, że go kocham?
— Dlaczego o nim mówisz?
— Znamy się.
— Zdążyłem się zorientować. — Przewrócił oczami. — Słuchaj, jeśli czegoś ode mnie chcesz, to się pospiesz. Nie powinno cię tutaj być, dobrze o tym wiesz, prawda? Jesteś świadomy tego, że nie żyjesz?
— Judas Cohen.
— Kurwa, do rzeczy! Zaczniesz gadać, czy mam cię odesłać do miejsca, w którym powinieneś być?
I kiedy dusza się zbliżyła do rudowłosego, ten zaczął widzieć rzeczy, których nie powinien. Ten ktoś był bardzo bliski Judasowi. Nawet bliższy, niż ojciec, o którym najpierw pomyślał. Był mentorem. Był nauczycielem.
Serce biło mu jak oszalałe. Dawno nie doświadczył tego palącego, nieznośnego uczucia, gdy zmarły przekazuje mu wiedzę, której wcale nie chce być posiadaczem.
— Jesteś księdzem — wydusił z trudem. — Byłeś jego… nauczycielem.
Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że duchowni zazwyczaj wierzą tylko w jedną religię. Wybierają, czy chcą służyć chrześcijaństwu, islamowi czy prawosławiu.
Czy ktoś, kto oddał swoją duszę jednemu Bogu, mógł wierzyć w coś innego? W mitologię? W wielu Bogów? Jak silna musiała być to wiara, by Havu był w stanie z nim rozmawiać. Twarzą w twarz. Patrząc nieżywemu prosto w błyszczące, dziwaczne oczy, które wzbudzały w nim wiele emocji.
— Słyszałeś, co o mnie mówią? Popełniłem samobójstwo. To nieprawda.
Nie zdążył nic usłyszeć na ten temat. Nie wiedział nawet, kim jest ten mężczyzna (a czuł teraz, jakby znał duchownego od lat), jednak on najwidoczniej miał coś ważnego do przekazania. A, że mógł skontaktować się tylko z Havu, to wybrał ten desperacki sposób.
— W takim razie, co jest prawdą? — Przechylił głowę, starając się przejrzeć zjawę. Szukał w dłoniach mężczyzny obola. Monety zmarłych.
On mnie zabił.
To, z jaką intonacją wymówił pierwsze słowo, sprawiło, że przez ciało Havu przeszły dreszcze. Czuł, jak każdy najmniejszy włosek staje mu dęba.
— Kim był ten on?
Zjawa uśmiechnęła się w przeraźliwym uśmiechu.
— Znasz go bardzo dobrze. Za dobrze. — Zimna dłoń zetknęła się z ciepłem ciała rudowłosego. — Musisz ochronić moją prawdę.
— Zniknij.
Dotyk był palący. Nieznośny. Im dłużej duch dotykał jego rąk czy dłoni, tym więcej widział. A nie chciał tego widzieć. Nie prosił o to.
Robiło się to coraz bardziej nieprzyjemne. Ta dusza nosiła w sobie dużo żalu, ale także sporo nienawiści do kogoś, kto ośmielił się pozbawić go życia. Wspomnienia, które Havu zyskał, były bardzo intymne. Czuł się, jakby wszedł Judasowi do głowy i wyciągnął rzeczy, o jakich wiedzieć nie powinien chyba nigdy.
— Idź tam, gdzie twoje miejsce — powiedział, próbując uwolnić się na zawsze od zjawy, która bez słowa zaczęła znikać, zapewne trafiając do podziemi.
 
Zapomniał, dlaczego tutaj przyszedł, a gdy sobie uświadomił, że szedł za Judasem, to było już za późno. Pogrzeb pewnie się zaczął, a wciskanie się pomiędzy żałobników nie miało sensu, szczególnie że dowiedział się czegoś ważniejszego. I już nawet nie musiał podsłuchiwać, kto umarł, kim był zmarły, czy to ważna postać dla duchownego. Wszystko to już wiedział — a co najgorsze — był posiadaczem tej wiedzy od samego nieboszczyka.
Omiotał wzrokiem kamienne krzyże powbijane w ziemię i momentalnie się skrzywił — ciekawie, ile dusz krąży po tym pou umarłych, szukając wyjścia na drugi świat; i ciekawe ile z nich nigdy nie zdoła dotrzeć do miejsca, w które wierzyli, bo nie znajdzie się nikt, kto by ich poprowadził.
A Havu nawet ich nie widział. Czuł obecność czegoś nieżywego, co jakiś czas nawet wyczuwał zapach zgniłego mięsa, ale nic poza tym. Nie dostrzega kogoś, kto nie wierzył w mitologię.
W dalszym ciągu ciekawiło go, skąd ksiądz chrześcijański wiedział o mitologii. Co prawda uczą tego w szkole, ale raczej w ramach ciekawostek, by przybliżyć istnienie wierzeń starożytnej ludności. Zagłębiają się w to raczej fanatycy i miłośnicy. Czyżby ksiądz był jednym z nich?
Pożałował, że odesłał go tak szybko. Mógł zadać wiele pytań, a teraz musiałby odszukiwać duszy w podziemiach, do których nie miał ochoty wchodzić.
— Co tu robisz?
Zapomniał o nim. Zapomniał o nim — jak na ironię — na śmierć.
— Szukałem kogoś — skłamał, nawet nie patrząc na mężczyznę.
Havu przypomniał sobie wszystko, co usłyszał oraz wszystko to, co zobaczył w swojej głowie. Obce wspomnienia.
— Na cmentarzu.
— Co ciebie tak dziwi? — Odwrócił się do księdza. Ten garnitur z bliska wyglądał ładniej, niż myślał, że wygląda. — Dobra, słuchaj, chyba muszę ci coś powiedzieć.
Na początku się zawahał, chcąc wycofać się z tego pomysłu, ale Judas wyglądał na takiego zmęczonego i wypranego z emocji, że — raczej — miałby głęboko w dupie, jakby Havu się przyznał do śledzenia go na sam cmentarz.
— Chodźmy stąd najpierw. — Poklepał Judasa po plecach, kiwając głową w stronę bramy wyjściowej.
Coraz dziwniejsze rzeczy się działy w tym miejscu, pewnie przez to, że minęło wiele lat, odkąd ostatni raz postawił swą nogę na cmentarzu.
Judas poszedł za nim, nie zadając żadnych pytań, co zdecydowanie było dziwne. Havu spodziewał się, że mężczyzna zacznie go opierdalać albo pójdzie sobie bez słowa, bo stwierdzi, iż nie chce spędzać czasu z rudowłosym; a on za nim szedł, krok w krok, poprawiając co jakiś czas przekrzywiony krawat, z którym było mu do twarzy.
Havu zatrzymał się dopiero pod jedną z kawiarni, jakiej jeszcze nie miał okazji odwiedzić przez własne lenistwo. Była to mały budynek z ogródkiem, w którym można było rozkoszować się gorącą kawą albo mrożoną herbatą.
Rudowłosy poprowadził mężczyznę na wspomniany ogródek, gdzie wybrał miejsce pod dużym parasolem. Chwycił do ręki menu, żeby sobie coś wybrać, ignorując natarczywy wzrok duchownego. Czekał na wyjaśnienia, ale dostanie je, dopiero gdy Havu upije łyk słodkiego napoju.
Kiedy uprzejma kelnerka podała rudowłosemu mrożoną truskawkową herbatę, ten zdecydował się wytłumaczyć Judasowi, po co tutaj przyszli:
— Dobra, słuchaj, tylko mi nie wpierdol znowu. — Posłał mężczyźnie wredny uśmieszek. — Poszedłem za tobą specjalnie. Trochę z ciekawości, a trochę nie. — Wcisnął kolorową słomkę do ust, by napić się zamówionego — trochę overpriced — napoju.
— Wszędzie się musisz, za przeproszeniem, wpierdolić?
— Nudziło mi się, a inna sprawa, to wyglądałeś okropnie. — Zamieszał słomką. Kostki lodu zadzwoniły w przezroczystej szklance. — Dalej wyglądasz, swoją drogą.
— Komplementujesz mnie?
— Tobie ktoś na tym pogrzebie mózg wygrzebał? Mówię, że wyglądasz okropnie. Widziałeś ty siebie w lustrze? — Wbił wzrok w mężczyznę. — Chłopie, masz takie wory pod oczami, jakbyś nie spał od pięciu dni.
Szkoda, że te wory pasowały mu do twarzy. Wszystko pasowało mu do twarzy.
— Zamówić ci kawy?
— Od kiedy jesteś taki miły? Głupio ci, że poszedłeś za mną na jebany cmentarz? — Złość namalowała się na jego twarzy.
— Nie mam co robić z pieniędzmi.
Zawołał kelnerkę, która zjawiła się przy nim w trybie szybkim i zamówił Judasowi pierwsze lepsze latte, które spodobało mu się z opisu.
Nie wiedział, jak powinien wytłumaczyć księdzu, że rozmawiał z jakimś jego zmarłym mentorem.
— W jaki sposób zmarł?
— To prywatna sprawa.
— Może prywatna, ale ważna. — Pochylił się w stronę księdza. — Jest duża szansa, że ktoś go zabił. Może brzmi to dziwnie, ale posłuchaj mnie, kurwa, bo jeśli w tym śmiesznym kościółku macie kogoś, kto zabija księdzy to… — Ucichł.
To co?
— Nie rozumiem nic z tego, co do mnie mówisz. — Zacisnął palce na szklance z kawą. — Brzmisz jak niespełna rozumu.
— A jaka jest szansa, żebyś mi uwierzył, że spotkałem tego śmiesznego księdza, który przyszedł do mnie jako nieboszczyk na cmentarzu, by oznajmić mi, kurwa, akurat mi, że ktoś go zamordował? — Wypalił praktycznie na jednym wdechu. — I jeśli to prawda, a Judas, zapewniam cię, że to prawda, to w twoim bliskim środowisku masz jakiegoś stukniętego mordercę.
Czuł, że biała, zwiewna koszulka zaczyna go dusić, a luźne jeansowe spodnie ściskają mu biodra i stają się nieprzyjemne w ogólnym odczuciu.

Judas? 
 ──── 
 [2101 słów: Havu otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]

Od Rodiona CD Theodore'a — ,,Bo do tanga trzeba dwojga"

Poprzednie opowiadanie

Uniósł brew, niby zastanawiając się nad wyborem ciasta bądź tańca, choć szczerze, chciało mu się spać. Najwidoczniej, skoro w końcu mógł się mniej lub bardziej rozluźnić, usypiająca aura Theodore’a zaczęła robić swoje. Nie żeby to przeszkadzało Centurionowi, może nareszcie będzie mógł się codziennie wysypiać, razem z kilkoma innymi legionistami jego kohorty. Do tej pory raczej nie mieli dużego wpływu na aurę panującą w barakach. Znaczy się, tak, w III kohorcie było dziwne przemieszanie pochodzenia, ale raczej nikt z nich nie wpływał jakkolwiek na resztę. Oczywiście, ignorując to, że niektórzy wyglądali, jakby mieli sobie zębami wyrwać tchawicę. I to Rodia razem z Casperem musieli ich uspokajać. Wiecie jak trudno uspokoić dziecko Marsa i dziecko Bellony? Jeśli nie wiecie, to w chuj trudno. Może Theodore by na to coś zadziałał.
– Może jeszcze trochę ciasta – ziewnął, chwytając za kawałek malinowej chmurki. – Ale tak, trochę chce mi się spać – dodał, wgryzając się w ciasto i ignorując spadające okruszki. – I chyba nie tylko ja. – Spojrzał na Theodore’a wzrokiem, który jasno mówił, że to dzięki niemu. Nie oskarżenie, a raczej gratulacje, że in probatio jest w stanie zmęczyć kogokolwiek dookoła tak, że jedyne, o czym myśli to sen. Chciałby móc tak zrobić, ale na razie może zrobić tylko zmontować wielozadaniowego robota kuchennego, ale takiego lepszego od tych zwykłych w sklepie. To nie była przydatna umiejętność, jeśli chodzi o pojedynki czy dogadywanie się z innymi. Ale na to nic nie poradzi.
– Ah, um, przepraszam – bąknął piętnastolatek, zerkając spode łba na Rodiona, jakby zrobił coś wielce złego i oczekiwał, że usłyszy ,,za karę będziesz grzebać w ściekach przez najbliższy miesiąc, a ja będę patrzeć i się śmiać”, ale przecież nie był aż tak okrutny. Serio in probatio myśleli, że Centurioni tak robią? W sensie może Friedrich, ale nie Rosjanin.
– To była pochwała – dodał, w ogóle nie zwracając uwagi na to, że nie powinno się mówić z pełnymi ustami. Przełknął ostatni kęs ciasta, patrząc na zmieszanego chłopaka. – To, że robisz coś takiego, a dopiero co dołączyłeś do obozu, to coś dobrego – wytłumaczył szybko, opierając się lekko na stole. – Myślę, że masz potencjał być Centurionem, jak odejdę. Wydajesz się nadawać na tę posadę. – Poklepał syna Somnusa po ramieniu, następnie podając dłoń. – Dobra, to chcesz znowu tańczyć? – Zaproponował.
– Czekaj, czekaj, ale że, odejdziesz, w sensie, umrzesz? Czemu? – zaprotestował Amerykanin, patrząc z niezrozumieniem w oczach na Centuriona, który odpowiedział jeszcze większym zakłopotaniem.
– Odejdę, w sensie przejdę na półboską emeryturę. Zostało mi do tego… trzy lata. A Casperowi cztery. – Uspokoił Theodore’a, pozwalając sobie na lekkie wykrzywienie ust, żeby chociaż trochę przypominało to uśmiech. – Wydaje mi się, że zdążysz w trzy lata nauczyć się walczyć? – zapytał chłopaka, a bardziej, wnioskując po tonie Centuriona, rzucił mu wyzwanie, żeby rozwijał się i uczył jak najszybciej, jak mógł. W końcu, jeśli ma być Centurionem, to powinien umieć coś więcej niż zwykły człowiek. Innymi słowami, powinien nauczyć się mówić przekonująco, a co najważniejsze, kłamać. W tej chwili Rodion chciałby powiedzieć, że kłamie, ale… coś mu mówiło, że syn Somnusa ma potencjał, którego szkoda nie będzie wykorzystać. – Mogę ci pomóc z treningiem, ale wracając do poprzedniego tematu, chcesz tańczyć? – Przypomniał pytanie legioniście, który równocześnie chwycił dłoń siedemnastolatka.
– Dobra. I dobra – odpowiedział, i na propozycję treningu, i na taniec. 
Tym razem spokojny taniec raczej nie był mile widziany, patrząc na to, że nawet Fauny (Satyry? Tak ich tu nazywano?) nie przejmowały się etykietą. Niektóre z nich, razem z dziećmi Demeter, zrobiły dziwne kółko wzajemnej adoracji, wchodząc do środka jeden po jednym i tańcząc… bardzo dziwnie. Chciałby nazwać to breakdancem, ale nawet do tego było daleko. Po prostu robili wszystko, co przyszło im do głowy. Rodion zaczął się zastanawiać, czy to może nie Szaleństwo Dionizosa, skoro on zajmuje się tym obozem, a przynajmniej powinien. A wyglądało to, jakby ktoś rzucił na nich klątwę. Mimo tego znaczyło to, że nie musieli się przejmować tańczeniem z jakimkolwiek sensem. Innymi słowami, mogą zacząć robić aniołki na podłodze i nikt tego nie skomentuje.

Theodore?
────
[648 słów: Rodion otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]