wtorek, 29 sierpnia 2023

Od Anemone — „Never gonna give you up”

Kopenhaga. Powrót do miasta czczącego rowery i pełnego (nawet podczas jesieni) turystów był smutnym wydarzeniem. Od dwóch lat, kiedy to dowiedziała się prawdy o swoim pochodzeniu, przestała traktować to miejsce jako dom, w szkolnej ławce wyczekując uparcie na kolejną okazję odwiedzin legowiska Rzymian. Nie pocieszał jej fakt, że będzie mogła wyjechać już w październiku, podczas jesiennej przerwy, gdyż te dwa miesiące wydawały trwać się znacznie dłużej niż dwumiesięczny pobyt w obozie Jupiter, z którego właśnie wróciła. Niesprawiedliwym było, jak szybko płynął czas spędzony mając pozycję centurionki Piątej Kohorty, podczas gdy wiecznością była szkolna nauka trzynastoletniej dziewczynki. 
Wyciągnęła rękę, ze zdziwieniem witając ulewę. Kiedy magiczna bariera broniła obóz Jupiter od złej pogody, Emone często zapominała, że u śmiertelników woda kapiąca z nieba jest zjawiskiem całkowicie normalnym. Dziewczyna ze wstrętem otrzepała rękę, wycierając ją w chusteczkę. Wyjęła telefon, odbierając wideorozmowę. 
Hej, hvordan har du det? — córka Flory usłyszała znajomy głos. 
— Przefarbowałaś włosy. — Anemone ze zdziwieniem powiedziała, jakby nie usłyszała poprzedniego pytania. — Wyglądasz tak ślicznie! 
— Wiedziałabyś, gdybyś mi odpisywała — Bente, dawna blondynka, teraz rudowłosa rówieśniczka rozmówczyni parsknęła. Poprawiła słuchawki. — Rozumiem, że nie masz internetu, ale to już któryś wyjazd z rzędu! Przy następnym po prostu znajdę sobie inną przyjaciółkę — zapewne zamierzała to powiedzieć jako żart. 
— OK — Ane odpowiedziała pogodnym tonem, poprawiając pastelowe wstążki wplecione w jej włosy. Wygładziła również sukienkę, zmiętoloną od podróży. 
— Co cię ugryzło? — Bente zmarszczyła brwi. — Było aż tak okropnie? 
— W zasadzie — wymruczała Anemone — było zbyt fajnie, żebym chciała wracać. 
Kiedy jej przyjaciółka zaczęła opowiadać o swoich własnych wakacjach, Emone pogrążyła się w myślach. Czy faktycznie powinna nielegalnie używać telefonu podczas obozu? Co prawda czytelnicy jej fanfików nie lubili przerw w dostawie treści, jednak wydawali się być do nich przyzwyczajeni. W końcu po każdej nieobecności autorka zalewała ich falą nowych chapterów. Zresztą, pisanie opowiadań na telefonie było męką. 
— Wiesz co, muszę kończyć — powiadomiła z wymuszonym uśmiechem koleżankę. — Mam parę rzeczy do zrobienia. Zresztą, jestem zmęczona podróżą. 
Znużona wymieniła pożegnania, po czym sprawdziła stan AO3. 
 
✩ ✩ ✩
 
sorry again for not posting!! (>人<;) I fought monsters so I wouldn't die, enjoy reading xoxo 
Major Character Death, Kim Dokja/Yoo Joonghyuk, no beta we die like kim dokja [...] 
 
✩ ✩ ✩
 
Zegar wskazywał godzinę 2:01, cisza w domu mówiła, że ciocia i wujek już zasnęli, deszcz za oknem zwiastował środek jesieni zaś światło bijące od telefonu Anemone świadczyło, że dziecko jeszcze nie śpi. Odtwarzało playlistę obozu Jupiter, którą stworzyła na podstawie ulubionych piosenek jej i jej przyjaciół. Za każdym razem, gdy o nich myślała, Bente wydawała się zwykłą, przeterminowaną znajomą z ławki. Półbogini straciła resztę ochoty na jutrzejsze pójście do szkoły, zastanawiając się, jak wytłumaczy koleżance cienie pod oczami. Z całą pewnością była zbyt podekscytowana wizją nauki aby zasnąć!!! 
Zmęczenie ją męczyło, ale gonitwa myśli nie pozwalała jej spocząć. Przeglądała po raz kolejny komentarze pod jej nową pracą. AU — modern setting, hurt no comfort, generalnie trochę nie na temat i trochę też bez sensu. Mogła postarać się lepiej, zamiast tłoczyć w kółko to samo. To znaczy: romans, zdrada, pod koniec ginie główny bohater. Mogła też spróbować opanować zaległy szkolny materiał, żeby jej pisemna ocena nie ograniczyła się do słabych stron. Mogła też kupić prezent urodzinowy Bente. Pluszaka? Grę? Zestaw wkładów, żeby nareszcie Bente była oszczędna i nie kupowała ciągle nowych długopisów? A nie, czekaj, ona ma urodziny dopiero w styczniu. To mogło poczekać. 
„Sen też może poczekać” — powiedziała do siebie w myślach, minutę później zasnęła ze słuchawkami w uszach i telefonem w objęciach. Konsekwentność. 
Trzydzieści minut później obudził ją rickroll. Wywołał u niej wrzask. 
— Tego to ja nie dodawałam! — oburzona zapomniała, że jest środek nocy, wrzeszcząc na całe gardło. — Chyba czas usunąć współtworzenie… 
Gdy nerwy opadły, przesłuchała piosenkę do końca, głupio się uśmiechając (nawet udany żart, w gruncie rzeczy), później zaś odłożyła telefon na szafkę nocną. W tym momencie jej twarz zmieniła się w czyste przerażenie, gdy napotkała wzrok jej cioci zza uchylonych drzwi. 
„Trzeba było siedzieć cicho”, zdążyła przekazać sobie samej z przeszłości, zanim rozpoczęła walkę o swoją wolność, niezależność i prawo egzystowania. 
 
✩ ✩ ✩
 
— Dodatkowo przez to kupią mi okulary — Anemone westchnęła. — Powiedzieli, że już się nie dziwią, że nie odróżniam ich od nieznajomych w sklepie. Nie rozumieli, że nie robię tego codziennie. To koniec z byciem piękną, czas powitać brzydotę. 
— Ale przecież okulary cię nie obrzydzą! To tak nie działa! — Bente poczuła się osobiście zaatakowana. — Mój chłopak je ma i jest bardzo przysto- 
[Chwila dla Bente na zrozumienie, co powiedziała]. 
— To ty masz chłopaka? — bardziej zmęczona bezsenną nocą niż zaskoczona wyznaniem Emone uniosła brwi. Kontynuowała delikatniej. — W wieku trzynastu lat? Zdajesz sobie sprawę, że wy oboje jesteście niedojrzali, tylko się skrzywdzicie, nie chcę widzieć cię smutną- 
— Dlatego ci nie mówiłam! Jesteś strasznie krytyczna i zachowujesz się gorzej niż moja stara. Znajdź sobie jakieś dziecko do opieki, nie męcz mnie — Bente wybuchła jak typowy trzynastolatek oskarżany o bycie trzynastolatkiem. 
— Okej, zrozumiałam, nie krzycz — matka rodziny wzruszyła ramionami, chcąc usilnie pokazać swoją dobrą wolę. I trochę też nie lubiła przykuwać uwagę nauczycieli. — Wybaczę ci, jesteś pod wpływem emocji. 
— A daj mi już święty spokój — pod nosem dopowiedziała Bente. 
A to wszystko tylko po to, by następnego dnia zachowywać się, jakby nic się nie stało. Obie nie uważały swoich kłótni za coś dziwnego. 
Obie uważały się za doroślejsze niż były, drugą oskarżając o głupoty i walcząc o rację jak wygłodniałe psy o mięso, ponieważ w końcu tylko jedna z nich mogła mówić prawdę, a nie ma opcji, że mogłyby się zgodzić ze sobą nawzajem i dojść do wspólnych wniosków. 
Dlatego też, radośnie rozmawiając, kolejny dzień wracały ze szkoły. Ane tradycyjnie nakrzyczała na dwójkę dzieci męczących kota, grożąc policją, gdy tamte uciekały. Bente tradycyjnie postawiła herbatę, ciesząc się, jak bardzo dorosłe jest samodzielne płacenie. Obie miały znajomych, z którymi chętniej wracałyby do domu, jednak zgadzały się ze sobą, że ich relacja nie jest szczególnie gorsza. Jest po prostu inna. Starsza, trochę święta i obolała, ale ciągnie się nieźle, jak na dwójkę ludzi którzy poznali już doskonale swoje wzajemne wady i zgodzili się je ścierpieć. Na pewno relacja ta zasługiwała na dopieszczenie w formie wspólnego powrotu do domu i obgadania reszty klasy. 
— Powróżysz mi wieczorem z kwiatków? — poprosiła Bente. 
Anemone faktycznie często wróżyła koleżance za pomocą roślin. Jej znajoma traktowała to jako rozrywkę i nie domyślała się stojących za tym pradawnych mocy, ona sama zaś nigdy nie przegapiła okazji do szlifowania swoich zdolności. 
— Jasne. Tylko przyjdź wcześniej, bo po dziesiątej każą mi iść spać. 
 
◇──◆──◇──◆
[1055 słów: Anemone otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Od Abasola — „Heros, Minotaur i Nieumarły wchodzą do podejrzanego miejsca” — cz. 1

Abasol tamtego dnia obudził się tak jak zawsze: zajebiście. Szedł sobie ulicą, podrygując przy dźwiękach „Stayin' Alive”, które leciało mu w głowie, niektórzy patrzyli się na niego dziwnie, ale nie przejmował się tym i szedł dalej, zmierzając w stronę „sklepu” z elektrycznymi rzeczami czy czymś tam, nie szedł tam po jakąś żarówkę czy bezpiecznik, szedł tam by zarobić, ale nie jako sprzedawca, nie, szedł tam by poczuć dreszczyk emocji, stanąć z losem twarzą w twarz! Może i było to mało legalne, bo zarabiał w tajnym kasynie, które mieściło się pod sklepem, ale co tam, ważne, że dzięki temu żyją dobrze i że jego mama nie musi się martwić o duże wydatki. Kiedy Abasol stanął przy drzwiach, wziął głęboki oddech i zamknął oczy. „Wygrasz” powiedział w myślach „wygrasz i oblejesz to sokiem jabłkowym” dodał, otworzył oczy i przekroczył próg. Wnętrze wyglądało jak graciarnia, mnóstwo było półek, szafek i tym podobnych, na których znajdowało się wiele rzeczy nieznanych chłopakowi, za jedną z lad stał Dale, sprzedawca znany Abasolowi, był to mężczyzna w średnim wieku z ciemnymi włosami, białą karnacją i z lekkim brzuszkiem piwnym. Dale spojrzał na chłopaka z lekkim uśmieszkiem i kiwnął głową, obydwoje w pewien sposób już się znali, więc mężczyzna już nie patrzył dziwnie na chłopaka, gdy ten przychodził grać. W pewien sposób na tym korzystał, bo chłopak często dzielił się z nim częścią wygranych pieniędzy. Dale zaprowadził chłopaka na zaplecze, gdzie znajdowało się wejście do „magazynu”, który został przetransformowany w kasyno, może i małe, ale nikt nie narzekał, gdy wygrywał, tylko przegrani tak robili.

***

Do ciemnego pokoju wszedł klekoczący kośćmi szkielet ubrany w garnitur, odzienie wisiało na nim jak na... cóż, szkielecie, więc tylko przy użyciu mgły mógł wtopić się w tłum ludzi. Nieumarły spojrzał z napięciem na postać, która siedziała za biurkiem, trudno było opisać pokój, bo światła było tyle, co kot napłakał, ale nie o to tu chodziło, najważniejszy był teraz mężczyzna siedzący za biurkiem w towarzystwie dwóch innych ludzi w garniturach.
— Ahhh, Kostek... wróciłeś… kopę lat — zaczął mężczyzna dorosłym głosem.
— Witaj Panie Manrice — odpowiedział Kostek piskliwym głosem.
— Gdzie twój heros Kostku? Czy nie miałeś skombinować jakiegoś aż do dzisiaj? — zapytał mężczyzna tonem, który brzmiał, jakby znał odpowiedź.
— Właśnie, jeżeli o to chodzi… potrzeba mi więcej czasu, naprawdę ja przysięgam, naprawdę uda mi się…
Nieumarły chciał tłumaczyć dalej, ale zobaczył, że mężczyzna podniósł dłoń.
— Aj aj jaj… — skwitował pan Manrice — Kostku… mówisz, że znasz się na łapaniu herosów… mówiłeś, że masz doświadczenie w walce i łapaniu, bo byłeś strażnikiem więziennym… a teraz przychodzisz do mnie z podkulonym ogonem i prosisz o więcej czasu w przeddzień ślubu mojej córki… — odparł mężczyzna ponurym tonem.


◇──◆──◇──◆
[436 słów: Abasol otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Abasol Fate

Using the ways of sound, a true master paralyzes his oponent, leaving him vulnerable to an attack

zdjecieAbasol FateON/JEGO — 14 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN, BRYTYJCZYK — 2 PD — 0 PU — 100 PZciri_enjoyer

Syn Tyche

czwartek, 24 sierpnia 2023

Od Sacnite — „(Nie) mam brata” cz. 2

Poprzednie opowiadanie

Przeprowadzka nie była taka zła, jak początkowo Sacnite zakładała. Jako że Jesús mieszkał już od jakiegoś czasu w dwunastce, trzynastolatka opuszczała domek Hermesa bez świadomości, że zostawia w nim jakiegoś przyjaciela. W dodatku w domku Nike było zdecydowanie mniej ruchu i rozmów  — na razie mieszkał tam  tylko Youngseo Choi. Sacnite czuła się trochę dziwnie z myślą, że jest to jej brat i nie do końca wiedziała, jak ma się zachowywać. Jesús zapewnił ją co prawda, że Youngseo jest w porządku i na pewno nie będzie podtapiał nikogo w kiblu tak, jak robił to Ruben. To już wystarczyło, by Sacnite uznała swojego brata za porządną osobę — po wypiciu wody klozetowej mocno zraziła się do obozowych toalet i wolała nie powtarzać tej przygody.
Zabrała swoje rzeczy i w towarzystwie Jesúsa zapukała do domku Nike. Czuła się oderwana od rzeczywistości, jak gdyby oglądała jakiś film — film o córce bogini zwycięstwa. Chociaż próbowała to w sobie tłumić, nie mogła się doczekać kolejnych wygranych. Choć nie mówiła tego głośno, w środku liczyła, że jej brat okaże się nie tylko w porządku, ale będzie też nie do pokonania. „Gdy będziemy grać w jednej drużynie, wygramy we wszystkim” pomyślała z niepewnym uśmiechem. „Dwójka herosów mająca zwycięstwo zapisane w genach”.
To było żenujące. Nawet bardzo. Ale jej trzynastoletni umysł średnio zdawał sobie z tego sprawę, tworząc kolejne nierealne wizje, jak pobija światowe rekordy. Dawało jej to jakąś durnowatą satysfakcję, a przy tym było pretekstem, by uważać się za lepszą od innych.
Wyrwał ją z tego dopiero widok Youngseo. Chociaż podczas pobytu w obozie mignął jej kilka razy przed oczami, nigdy jakoś nie wyróżnił się na tyle, by Sacnite zapamiętała jego twarz. Teraz miała po raz pierwszy okazję, by dobrze mu się przyjrzeć.
Zdecydowanie się od niej różnił. Miał jaśniejszą karnację, ciemniejsze włosy, posiadał piwne oczy, podczas gdy ona miała brązowe. Zupełnie inne rysy twarzy. Naprawdę trudno było uzmysłowić sobie, że jest to jej brat.
— Cześć — wyciągnęła do niego rękę, posyłając mu krzywy, zdenerwowany uśmiech. Zerknęła przy tym kątem oka na Jesúsa, bezgłośnie prosząc go, by to on prowadził dalszą rozmowę.
— Sacnite, zgadza się? — Youngseo odwzajemnił gest i wpuścił ich do środka. Na jego twarzy widniał jeden z najbardziej sympatycznych uśmiechów, jakie Sacnite kiedykolwiek widziała. W jednej chwili go polubiła. Dodało jej to pewności siebie i chociaż Jesús już otwierał usta, by coś powiedzieć, ta mu przerwała, zwracając się znów do Youngseo. ,,Jednak nie potrzebuję pomocy w rozmowie. Na spokojnie się dogadamy’’.
— Co myślisz o naszej matce? — zadając to pytanie, Sacnite miała nadzieję, że nie tylko dowie się więcej o Nike, ale również usłyszy z czyiś ust, jak bardzo potężną mają — ona i Youngseo — matkę.
Nawet jeśli Youngseo był zdziwiony usłyszanym pytaniem, nie dał po sobie tego poznać.
— Nie znam jej osobiście, ale trochę o niej czytałem. Bez wątpienia jest bardzo… boska, jeśli o to chodzi. Chyba za często się nie kontaktuje ze swoimi dziećmi.
Określenie „boska” spodobało się Sacnite. Uśmiechnęła się zadowolona.
Dopiero gdy Youngseo podszedł do okna, wyraźnie szukając czegoś w swoich rzeczach, Sacnite zauważyła, że chłopak ma we włosach kilka granatowych pasemek. Natychmiast postanowiła, że też przy najbliższej okazji pofarbuje parę kosmyków na ten kolor. Zignorowała fakt, że nie wygląda za dobrze w granacie; mogła poświęcić swój wygląd dla tego pomysłu. ,,Wszyscy obozowicze szybko zrozumieją, że jesteśmy rodzeństwem. Potem gdy będziemy we wszystkim najlepsi, zaczną nas podziwiać. Będziemy Niepokonanym Rodzeństwem Granatowych Włosów’’.
To był okropny pomysł. Sacnite miała dużo okropnych pomysłów. Pod tym względem nie odstawała od innych trzynastoletnich dzieci.
— Przy okazji… — Youngseo odgarnął kilka rupieci z rogu pokoju, w końcu znajdując to, czego widocznie szukał; papierową torebkę prezentową.
Sacnite z zaskoczeniem wgapiała się w swojego brata. Nie spodziewała się żadnych prezentów. Sama niczego mu nie przygotowała.
— Yyy… Ale ja… — poczuła, jak czerwieni się ze wstydu, ale Youngseo nie dał jej dokończyć. Prawdopodobnie był równie zakłopotany co ona, a jedynie lepiej to ukrywał.
— To na przełamanie pierwszych lodów — wytłumaczył Youngseo, podając torebkę Sacnite, która niepewnie wzięła ją do rąk.
Dziewczyna przyjrzała się torebce dokładnie, zanim przeszła do jej zawartości — była w delikatnym błękitnym kolorze, na samej górze napisane było odręcznie ,,Dla Sacnite’’, a tuż pod tym, drobną czcionką, Youngseo podpisał się jako starszy brat. Według Sacnite było to słodkie.
Nie dało się nie zauważyć, że z torby wystaje bukiet białych kwiatów — większość była sztuczna, ale gdzieniegdzie powtykane były żywe sztuki, najpewniej po to, aby ładnie pachniały.
Na dnie torebki spoczywało pudełko herbat cytrusowych, w tym te o smaku pomarańczowym, ukochane przez Sacnite. Tuż obok była paczka kocich smakołyków.
Ten prezent zdecydowanie spodobał się Sacnite — widać było, że Youngseo rzeczywiście dowiedział się paru informacji o niej. Pomijając już jej ulubiony smak herbaty, biały kolor kwiatów też wiele znaczył — przede wszystkim w Meksyku uważano go za podnoszącego na duchu. Czysty kolor, pełen współczucia.
To był prosty, ale dobry prezent. Biały kolor dobrze go opisywał.
— Podobno masz kota i ponieważ są to fajne zwierzęta, to pomyślałem, że, skoro i tak nie mam lepszego pomysłu…
Sacnite zaniosła się szczerym, wesołym śmiechem i przycisnęła do siebie torebkę z prezentami, uśmiechając się szeroko.
— Dzięki. To naprawdę miłe. Też ci coś kupię — podziękowała, starając się wymówić te słowa z jak największą płynnością. — A w zasadzie, skąd o tym wiedziałeś? No wiesz, że lubię sztuczne kwiaty? I że mam kota?
— Zanim coś zrobię, lubię się przygotować — odparł Youngseo ze spokojnym uśmiechem. Był widocznie zadowolony ze szczęścia Sacnite. Na pewno czuł ulgę. — Jesús mi powiedział. Nietrudno zauważyć, że dobrze się znacie.
Ano. Tak, Jesús. Sacnite chwilowo zupełnie o nim zapomniała. Szybko posłała  mu krótkie, przepraszające spojrzenie.
,,No właśnie, Jesús. Nie jest dzieckiem Nike, więc raczej nie będzie wspólnie z nami podbijał sportowego świata. Ale… Może chociaż cała nasza trójka przefarbuje włosy na granatowo?’’ zastanowiła się Sacnite. „Muszę go o to zapytać”.

◇──◆──◇──◆
[946 słów: Sacnite otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Sacnite — „(Nie) mam brata” cz. 1

Sacnite nie sądziła, że wejdzie w jakąkolwiek interakcję z pozostałymi herosami. W zasadzie odkąd pojawiła się w obozie, siedziała całe dnie w domku Hermesa, słuchając muzyki, czytając książki albo objadając się przekąskami, od czasu do czasu wychodząc na spacer samotnie lub w towarzystwie Jesúsa. Lato dobiegało końca, a ona, choć dość znudzona monotonnością swojego życia w obozie, nie zamierzała zmieniać swojej rutyny. Obawa przed ośmieszeniem trzymała się jej mocno i wciąż była silniejsza od znudzenia.  Była pewna, że nic nie jest w stanie wyrwać ją z tej  codzienności. Po części całkiem jej to odpowiadało — ale z drugiej strony powoli też wykańczało.
A jednak. Jesús zaproponował jej uczestnictwo w meczu siatkówki — a w zasadzie małej, niepoważnej grze z grupką jego nowo poznanych znajomych.
Tęskniła za jakąkolwiek grą zespołową, a w szczególności za siatkówką. W dodatku Jesús również miał grać, więc nie byłaby sama. Dużo nad tym myślała i rozmawiała o tym z Jesúsem — zgodziła się i udało jej się nawet zachować optymizm. A przynajmniej do momentu, w którym gra się rozpoczęła.
Cała nadzieja, jaką w sobie pokładała, zderzyła się z rzeczywistością — na boisku czekała na nią chmara starszych od niej ludzi, na których widok Sacnite miała ochotę wrócić biegiem do domku Hermesa. Miała grać z Jesúsem w jednej drużynie z czwórką innych herosów. Z niedowierzaniem i niepokojem przyglądała się, jak swobodnie się zachowują i radośnie rozmawiają z Jesúsem. Była niemal pewna, że rozmawiają o niej.
Rozgrzewała się w ciszy, starając się ignorować pogawędki innych. Ręce zaczynały jej drżeć, w ustach czuła piekącą suchość. Przylepiła się do Jesúsa, powtarzając za nim wszystkie ćwiczenia i chodząc za nim krok w krok. W zwyczajnej sytuacji uznałaby swoje zachowanie za żenujące, ale narastający stres nie dawał jej czasu na przemyślenie tej kwestii.
Gdy zaczęli grać, było tylko gorzej. Sacnite nie potrafiła skupić się na twarzy jakiegokolwiek z przeciwników, nie mówiąc już o piłce, która z każdym kolejnym odbiciem nabierała coraz większych prędkości, lecąc coraz dziwniejszymi trajektoriami. Wydawało jej się, że nawet gdyby rzucała się na piłkę, byłaby zbyt wolna i pokraczna, by ją przyjąć. Z tego powodu, gdy tylko mogła, ustępowała miejsca innym zawodnikom, szepcząc potem w ich stronę niewyraźne ,,sorry, sorry". Czuła się jak piąte koło u wozu, co zdecydowanie nie pomagało jej w rozgrywce.
Dopiero w połowie gry, gdy totalnie zepsuła akcję, nie przebijając piłki przez siatkę, przerażenie ją opuściło. W zamian czuła rozczarowanie i złość na samą siebie — jednak z tymi emocjami lepiej jej się grało. Udało jej się wydobyć z siebie jakąś motywację; w końcu podłapała rytm drużyny i opanowała własne ciało.
Nie zawadzała już pozostałym członkom drużyny, dając z siebie wszystko — bezbłędnie przyjmowała piłki, a także nie najgorzej je wystawiała.
Nawet nie zauważyła, jak punkty jej drużyny szybują w górę.  Dziesięć minut przed końcem czasu punkty obu drużyn się wyrównały.
,,Remis" uświadomiła sobie Sacnite, czując zalewającą ją ulgę. Głośno sapała, przygotowując się do serwowania. ,,Nie wszystko stracone. Nawet gówniany początek mojego autorstwa udało się odratować".
Kolejne minuty gry minęły w zastraszającym tempie. Na ostateczny wynik czekał już każdy — cała dwunastka zawodników sapała, rozgrywając kolejne akcje. Serwy stawały się coraz słabsze, przyjęcia i ataki mniej celne. Frustracja zawodników rosła wraz ze zmęczeniem.
Ostatnia akcja w końcu nadeszła, rozpoczęta przez dobry serw przeciwnej drużyny. Sacnite wbiła spojrzenie w lecącą piłkę, przygotowując się do ruchu — przyjęła piłkę, niemal siadając na piasku. Wstrzymała oddech, obserwując trajektorię lotu. W chwili, gdy piłkę odebrał nieznany jej blondyn, zaczęła wątpić w zwycięstwo, na które liczyła od początku gry, mimo okropnych pierwszych półgodzinnych zmagań. Chłopak jednak nie poddał się zmęczeniu i sprawnie podał piłkę z powrotem do Sacnite. Ta, z nagłym skokiem adrenaliny, odnalazła w sobie nowe pokłady energii. Wyskoczyła, wygięła plecy w łuk i mocno uderzyła w piłkę, która poszybowała na pole wrogiej drużyny. Sacnite jak w zwolnionym tempie widziała przeciwniczkę, która próbowała dobiec do piłki.
,,Błagam, nie" przeleciało Sacnite przez myśl, w chwili, w której dziewczyna z przeciwnej drużyny przyjęła piłkę i podała ją do innego zawodnika. Sacnite była pewna, że długo już nie wytrzyma. A chociaż lubiła siatkówkę, i to bardzo, na samą myśl o dalszej grze, zbierało jej się na mdłości. Chciała wygrać. Tu i teraz.
W tej chwili chłopak, w którego stronę leciała teraz piłka, potknął się. Czy było to z powodu zmęczenia, czy pecha, nie wiadomo. Poleciał jak długi, uderzając twarzą w miękki piach. Wśród jego drużyny poniosły się krzyki, ale nie poddali się. Kilkoro rzuciło się za piłką, w dalszym ciągu walcząc o punkt.
Chłopak wstał, wzbijając przy tym tumany piachu w idealnym momencie, by zobaczyć, jak piłka leci kilka stóp od niego — w ostatnim podrygu walki wyciągnął ręce przed siebie, lecz na darmo. Piłka z wesołym podskokiem zahaczyła o siatkę, lądując w piasku.
Te kilka sekund zadecydowało o wyniku. Po chwili ciszy, w której zawodnicy sobie to uświadomili, dało się słyszeć zadowolone okrzyki drużyny zwycięskiej, jak i przekleństwa przegranych.
Sacnite należała do tej pierwszej grupy. Pod wpływem szczęścia zapomniała o strachu przed nieznanymi jej członkami drużyny — z szerokim uśmiechem przybijała piątkę każdemu z osobna. Ignorując swój akcent, składała innym gratulacje. Natomiast w Jesúsa niemal wbiegła, z prędkością światła wyrzucając z siebie paplaninę radosnych słów.
Jesús uśmiechnął się do niej, ale chociaż otworzył usta, nic nie powiedział. Nieco zbiło ją to z tropu. W momencie, w którym chciała zapytać, o co chodzi, wszyscy utkwili w niej wzrok. Głośne rozmowy i śmiechy umilkły, zastąpione przez ciszę. Sacnite czuła na sobie jedenaście zdziwionych spojrzeń.
— ¿Qué pasa? — wymamrotała zbita z tropu, wgapiając się w Jesúsa.
Ten nawet nie zdążył jej odpowiedzieć, gdy kątem oka zauważyła nad sobą jasną poświatę. Przełykając ślinę, szybkim ruchem pochwyciła dotychczas leżącą spokojnie na ziemi szklaną butelkę z wodą, unosząc ją do góry. Wbiła wzrok w szkło, przyglądając się swojemu odbiciu.
Butelka nie pełniła za dobrze roli lusterka, ale była wystarczająco przejrzysta by Sacnite dostrzegła obiekt zainteresowania wszystkich wokół — lewitujący nad jej głową symbol.
W jednej chwili cały entuzjazm ją opuścił — zwycięstwo w meczu siatkówki nagle straciło na wartości, odpływając na tyły świadomości Sacnite. Teraz rozgrywał się zdecydowanie ważniejszy moment. Wiedza, kto jest jej boskim rodzicem, była cenniejsza niż jakakolwiek wygrana.
„Mam nadzieję, że to symbol Ateny” — pomyślała, przyglądając się jeszcze raz symbolowi nad jej spoconymi włosami. Poczuła, jak kręci jej się w głowie.
— Nike — wymamrotała jakaś dziewczyna z przegranej drużyny. Sacnite posłała jej rozzłoszczone spojrzenie spode łba.
Chociaż słyszała to imię kilka razy, nie wiedziała, kim jest Nike. Nigdy ją to jakoś szczególnie nie interesowało, bo nie była w stanie sobie wyobrazić, że mogłoby być coś lepszego, niż bycie dzieckiem Ateny. Świadomość ponadprzeciętnej inteligencji byłaby wspaniała. Wyobrażała sobie, że bez żadnego wysiłku byłaby najlepszym uczniem w całej szkole. Przechytrzałaby przeciwników w meczach. Mogłaby nawet oszukiwać — w końcu nikt nie przyłapałby na gorącym uczynku córki bogini mądrości.
— Nike? — powtórzyła łamiącym się z emocji głosem. Spróbowała odgonić migoczący złotą poświatą symbol. Nagle nie była pewna, czy jest się z czego cieszyć.
Odpowiedź, którą otrzymała, była ulgą i miodem dla jej uszu.
— Bogini zwycięstwa.
Spodziewała się czegoś innego, to na pewno. Jednak mimo tego, natychmiast ucieszyła się z takiego obrotu spraw. Niemal tak, jak gdyby wygrała główną nagrodę, o której nawet nie miała pojęcia. Tytuł, w którym zamknięte były jej wszystkie marzenia. Pochodzenie, które dawało jej przewagę w każdej rozgrywce. Niezwykły talent, będący poza możliwościami wszystkich innych ludzi.
— Słyszysz, Jesús?! Od dzisiaj jestem córką bogini zwycięstwa! — Sacnite niemal wydarła mu się do ucha. Zupełnie zapomniała o butelce, którą nadal trzymała w rękach. Gdy przytuliła przyjaciela, uderzyła go szklanym pojemnikiem w brzuch, w ogóle tego nie zauważając; odchyliła głowę do tyłu, śmiejąc się z triumfem. — Przecież teraz będę wszystko wygrywała! Z łatwością będę najlepsza, rozumiesz to?!
Trzynastolatka była zbyt zajęta chłonięciem wizji swojej przyszłości, która kreowała się w jej głowie, by zauważyć minę Jesúsa. Mina ta nie należała do człowieka szczęśliwego ani dumnego. Nie był to nawet cień uśmiechu.
Była to mina człowieka, który nie zdążył przetworzyć wszystkich informacji — ale zrozumiał wystarczająco dużo, by wyrobić sobie opinię. Nie podobało mu się to.
Niepokój i zdziwienie odbijające się w jego oczach były czymś niespotykanym dla Sacnite. Nie rozumiała, jak Jesús może być niezadowolony, ale nie cofnęła się. W dalszym ciągu wpatrywała się w niego wesołym, pełnym palącej satysfakcji spojrzeniem. Emocje buzujące w jej wnętrzu były totalnym przeciwieństwem zimnej, ale jasnej jak słońce świadomości, która docierała powoli do Jesúsa.
Jesús znał Sacnite bardzo dobrze. Zwykle wiedział, co Sacnite zrobi lub powie, zanim ona sama to wiedziała. Dzięki temu zdawał sobie sprawę z jednej prostej rzeczy — Sacnite sobie z tym nie poradzi. Po prostu.

◇──◆──◇──◆
[1397 słów: Sacnite otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

środa, 23 sierpnia 2023

Podsumowanie lipca, ale jest prawie wrzesień

Tu Karo, zapraszam na lekko spóźnione podsumowanie lipca.

CYFERKI

Pobiliśmy samych siebie, w tym miesiącu mieliśmy 8 opowiadań!!! Arcychujowo, no ale ja żadnego nie napisałem to nie będę was karcić.
Są dobre strony tego miesiąca. Na bloga dołączyły dwie postacie! Souksakhone Bualoi Namvong (demika nieźle poniosło, jak wymyślał imię), a także Arnar Bakke! Super, cieszymy się, że was mamy!!
Na koniec cyferek, ogłaszam, że postacią miesiąca zostaje [Aleks: nikt, bo przeprowadzanie głosowania za osiem opowiadań byłoby kopaniem już i tak leżącej blogosfery], gratulacje.

FABUŁA

Zaczyna mi się wydawać, że wy nie piszecie tych postaci na poważnie. Czemu dzieci Ateny szukają kamienia dla innego dziecka Ateny? Liczę na kolejne opowiadania, chcę się dowiedzieć czy znaleźli ten kamień.
Demik piszący o Laotańczyku i Polce po śląsku to najlepsze, co mnie spotkało w tym miesiącu. Kocham to opowiadanie, oby tak dalej.
Kazue bullyinguje biednych herosów (w sumie jednego, ale kto by na to zwracał uwagę) i stara się zawiązać nowe przyjaźnie. Normalny dzień w Obozie Herosów.
Zgadzam się z Avery, pingwiny są całkiem fajne, ale ludzi też lubię. Mam nadzieję, że Avery i Heather w galerii handlowej też spotkają jakieś pingwiny, to by było całkiem miłe.
Arnar w pierwszym opowiadaniu, biorąc przykład z Kazue, bullyinguje dzieci w szkole, walczy z potworami, aż w końcu ucieka do Obozu Herosów. Też tak kiedyś miałem.

KTOSIOWE OPOWIADANIA

nie ma.

TO KONIEC PAPA :)

Od Ricky'ego CD Ver — „Podróżowanie stylem holandzkiego przemytnika”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Przez przekleństwa kierowcy, miotane w żadnym szczególnym kierunku, Ricky dowiedział się, że ów bus, w którego bagażniku właśnie jechał, został uszkodzony. Nie za bardzo w poważny sposób, ale zestrachany kierowca, goniony wizją obcięcia premii i krzywego spojrzenia szefa, skierował się jak najszybciej do warsztatu. Nie rozładował nawet załadunku. Ricky miotał się w bagażniku ze sporą ilością soku bananowego. Po wypiciu paru kartoników smak już mu nieco obrzydł, zaczął więc robić to, co zwykle robi Ricky. Analizować skład.
— Strasznie mało chemiczne te dzisiejsze soki — westchnął. Kwasek cytrynowy? Teoretycznie oddziaływałby z sodą oczyszczoną, ale jej akurat przy sobie nie mam...
Busem zatrzęsło na jakimś wyboju. Kierowca przeklął kolejny raz, Ricky zaś się oblał sokiem. Sok bananowy odznaczył się ciemną plamą na koszulce w uśmiechnięte probówki.
Młody chemik nie umiał określić, czy podróż będzie długa, czy krótka, na wszelki wypadek jednak zaczął sobie szukać zajęcia. Po przespacerowaniu się w wąskiej przestrzeni bagażnika niezajętej przez sok bananowy stwierdził brak wystających kabli czy interesujących elementów elektroniki. Zaczął więc ponownie analizować skład soku bananowego. Gdyby było tu jakieś dziecko boga poezji, pewnie ułożyłoby haiku z regulatorem kwasowości i zagęszczonym sokiem owocowym. Ricky jednak, mimo swoich licznych talentów, dzieckiem Apollina nie był. A może? Może Merkury poleciał w trójkącik? Jeśli chodzi o tych bogów, wszystko jest możliwe. Są mniej przewidywalni niż choroby zakaźne.
I nagle te parę wyboi okazało się wybojami ostatnimi — bus zaterkotał i stanął w miejscu. Dostawca przez chwilę się zastanawiał. Po czym potok jego przekleństw dał do zrozumienia Rickiemu Haru, że przypomniał sobie o załadunku soku bananowego w bagażniku. Przez kolejne przekleństwa kierowca powoli docierał do rozwiązań. Odkaszlnął ostatni raz i zapukał do jakichś drzwi.
Ricky wyjrzał przez okienko dzielące bagażnik od przednich siedzeń, żeby ujrzeć kierowcę rozmawiającego z młodą dziewczyną. Napisy na tabliczce niedaleko owych drzwi świadczyły o zakładzie naprawy samochodów. Czyli jeśli nie odwiozą mnie na posterunek, będę mógł buszować po pomieszczeniu pełnym tych tych... uszczelek i olejów... benzyna…
W końcu chyba doszli do porozumienia, bo mimo ciągłej konsternacji dziewczyna otworzyła drzwi garażowe. Po chwili Ricky usłyszał dźwięk mrożący krew w żyłach. Otwieranie bagażnika. Tylko nie dać się złapać? Hm, jak mam się schować w zgrzewkach soku bananowego? Bez nawet najmniejszej eksplozji?
Słowa wypowiedziane przez kierowcę skreśliły jego wszystkie naprędce tworzone plany - „Tu jest jakiś dzieciak!”. Co niby Ricky ma zrobić? Kłam, kretynie, jesteś dzieckiem Merkurego! Wymyśl coś! Masz w żyłach krętactwo!
Ricky jednak daleko miał do stereotypowego dziecka Merkurego. Sięgnął więc po jedyną rzecz, jaka kołatała się w jego mózgu.
— Ekhm. Słyszeliście może o Marii Skłodowskiej-Curie?


Ver?
◇──◆──◇──◆
[416 słów: Ricky otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

Od Ver CD Ricky'ego — „Podróżowanie stylem holandzkiego przemytnika”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Wydawało się, że to będzie kolejny normalny dzień, taki jak każdy inny. Tyche miała jednak inne plany dla Veronici, i to od samego rana. Rozpoczynając od niedziałającego czajnika, przez który Ver nie mogła się cieszyć swoją poranną herbatą (dodatkowe punkty dla niezadowolenia, ponieważ była to herbata, której Ver dawno nie piła, a bardzo miała na nią ochotę tego ranka). Później, kiedy pracowała w warsztacie, odtwarzacz muzyki nie chciał współpracować.
Veronica wsunęła płytę CD i odwróciła się, czekając na pojawienie się instrumentów muzycznych. Zanim jednak zdążyła podejść do samochodu, nad którym miała pracować, odtwarzacz wydał cichy pomruk i z równie cichym kliknięciem wyrzucił z siebie dyskietkę. Ver z uniesioną brwią podeszła do urządzenia i przyjrzała mu się przez chwilę. Zielona diodka w lewym górnym rogu dała miejsce czerwonej, która migała nieregularnie, udowadniając, że urządzenie działa. Nawet więcej, że napęd jest otwarty i czeka na włożenie płyty i zamknięcie. Kobieta szturchnęła palcem płytkę, żeby na nowo została zaakceptowana przez odtwarzacz.
„Dziwne, to się jeszcze, nigdy nie działo…” — pomyślała Ver, wracając do samochodu. Jednak znowu, zanim zdążyła przejść, chociażby trzy metry, odtwarzacz zamruczał i wypluł płytę.
— Co jest? — Ver z powrotem powróciła do urządzenia i przyjrzała mu się uważnie ze zmrużonymi oczami. Wyciągnęła płytkę i przyjrzała się jej dokładnie. — Jest bez skaz, więc wsuwaj ją, maluszku.
„Maluszek” posłusznie przyjął płytkę. Diodka zmieniła się na zieloną, ale nic się nie działo. Veronica przez chwilę czekała na decyzję odtwarzacza.
„Dobra, chyba powinien działać…” – Po czym wstała i zwróciła się w stronę samochodu. Znowu, kiedy dzieliło ją kilka kroków od pojazdu, odtwarzacz zawarczał i otworzył napęd.
— Hej, maluszku! — odkrzyknęła Veronica i pomachała ostrzegawczo palcem wskazującym. Czerwona diodka mrugała jednak uparcie, rzucając wyzwanie kobiecie.
No podejdź, no. Tylko spróbuj mnie zmusić do odtworzenia tej muzyki!
— Jesteś odtwarzaczem. Do tego zostałeś stworzony!
Bezczelna diodka dalej mrugała. Veronica sapnęła i podeszła do odtwarzacza. Tym razem ostrożnie, popchnęła kciukami napęd. Ver wpatrywała się ze zmrużonymi oczami w zieloną diodę.
Konkurs na to, kto pierwszy mrugnie, został jednak przerwany przez pukanie do drzwi garażowych (nie tych dużych, przez które przejeżdżają samochody, a takie zwykłe dla ludzi, znajdujące się obok tych dla samochodów). Po otwarciu drzwi zauważyła mężczyznę w koszulce polo z logo firmy dostawczej. Trzymał w dłoni podkładkę i długopis.
— Pani Katharina Fellowe?
— Tak, tak, to ja. Co takiego się dzieje?
Z wnętrza pomieszczenia dobiegł koszmarny jazgot. Veronica podskoczyła i zniknęła szybko za drzwiami. W czterech susach pokonała dużych rozmiarów garaż i wysunęła płytkę z odtwarzacza muzyki.
— Pójdziesz na szrot za chwilę! — warknęła, po czym wróciła do młodego mężczyzny. Wydawał się być przeciętnym dostawcą, z kilkudniowym zarostem i znudzonym wyrazem twarzy.
— A więc? W czym mogę pomóc? — zagaiła Ver, pragnąc jak najszybciej wrócić do swojej pracy.
— Tylko pokwitowanie odbioru przesyłki. O, tutaj, przy iksie.
— Ale ja… Nic nie... zama... wiałam? — Ver z niedowierzaniem wpatrywała się w samochód dostawczy. Nawet nie zauważyła, kiedy mężczyzna wcisnął jej w dłonie podkładkę z dokumentem i długopis.
— Nie, nie. To przesyłka do pani. Opłacona przez nadawcę. Pani lubi sok bananowy, co?
— Co takiego? — Veronica była przekonana, że to był jakiś durnowaty żart.
Dostawca wskazał na samochód stojący na podjeździe.
— Nie. Cały jest zapakowany sokiem bananowym. A to pokwitowanie wyraźnie mówi, że jest skierowane do Pani. Proszę podpisać, na dole po prawej, przy iksie.
Kobieta zamrugała kilka razy jak ryba wyciągnięta z wody. Chociaż to była popularna firma przesyłkowa, nie tylko w Ameryce, niby nie powinna się przejmować żadnymi haczykami. Jednak jeśli jest się dzieckiem starogreckiego boga, podejrzliwości nigdy za wiele. Raz dokładnie przeczytała cały dokument i kilka razy jeszcze szybko przeleciała wzrokiem, w poszukiwaniu jakichś słówek, które mogły jej uciec wcześniej. Wszystko jednak wyglądało jak najnormalniej, więc Ver parafką potwierdziła, że dostała właśnie cały samochód dostawczy wypchany sokiem bananowym.
„Tak naprawdę nigdy nawet nie piłam soku z bananów. Ciekawy prezent… od wujostwa?”
Wzruszyła ramionami i oddała podkładkę wraz z długopisem i dokumentem.
— Otworzę panu garaż, żeby musiał pan mniej nosić. Mogę też panu pomóc w rozładunku.
— Jasne, z przyjemnością. — Na chwilę się rozstali, ona do środka, on do samochodu.
Na początku wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie dotarli może do połowy bagażnika. Dostawca zaklął głośno, tak, że w samochodzie poniosło się echo.
— Tu jest jakiś dzieciak!


Ricky?
◇──◆──◇──◆
[691 słów: Ver otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Wandy CD Philip — „Warkoczyki Juana”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Polka usadziła się wygodniej na stogu siana, czekając, aż Philip przystąpi do robienia jej warkoczy. Poczuła, jak wzięła kosmyk jasnobrązowych włosów, zaczynając przekładanie pasm.
— Jeśli cię zaboli, to daj znać — odrzekła Francuzka, kontynuując.
Oczywiście, że Wanda nieraz przychodząc do Obozu Jupiter, słyszała różne plotki, takie też, że dajmy na to córka Arcus sieje postrach w tym ich śmiesznym legionie i rządzi żelazną dłonią. Nie pasowało to do niej. Ona ją znała jako osobę pełną uczuć i wrażliwości, która siedzi w środku.
— Mogę cię o coś zapytać? — zapytała Wanda. Dostając pozwolenie, spytała. — Dlaczego mają cię za zimną i zamkniętą, skoro… – na chwilę się odwróciła, patrząc jej w oczy. – Jesteś wspaniałą osobą. Bardzo dbasz o mnie i Juana na przykład, a to, że próbujesz trzymać w ryzach swoją kohortę, nic nie oznacza. Ja też jestem grupową i muszę mieć na oku tych wszystkich bałwanów, czasem też jestem surowa. Wiesz, że kazałam spać jednemu ziomkowi w miejscu, gdzie trzymamy broń, za to, że chciał oszukiwać podczas takich małych zawodów walki?
— Nie wiedziałam… — powiedziała cicho Philip, również patrząc w oczy młodszej dziewczyny. — A czemu tak myślą? Nie wiem. Towarzystwo innych jest dla mnie znośne. Najlepiej czuje się wśród koni — dokończyła, robiąc ostatniego warkocza córce Aresa, po czym pogłaskała Juana po chrapach — Jest już ciemno. Chyba powinnaś wracać.
— Faktycznie. Wtedy się o mnie martwili — odrzekła Wanda, po czym wybiegła ze stajni, machając na pożegnanie córce Arcus. — Do zobaczenia!
Zbyt daleko nie pobiegła. Opuszczając teren Obozu Jupiter, potknęła się o najbliższy, dość spory kamień, upadając prosto na twarz i przewracając na bok. Usiłowała wstać, ale wtedy od razu czuła dość spory ból w kostce, na której również pojawił się dość ogromny siniak. Złapała o najbliższą rzecz, usiłując, chociaż spróbować podejść trochę, choć na nic.
Juan zachowywał się naprawdę nerwowo. Chodził tam i z powrotem po boksie. Philip wróciła z prawdziwą męską, różową derką, by przykryć pegaza na noc.
— Co się dzieje? — zapytała, patrząc podejrzanie na przyjaciela.
Kary skrzydlaty koń kopnął kopytem w boks, jakby chcąc go otworzyć. Centurionka otworzyła, ufając zwierzęciu. Ten galopem wybiegł. Oczywiście, że nie wiedziała, o co mu chodzi. Nigdy się tak nie zachowywał.
Przy syczącej z bólu Wandzie, zatrzymał się potężny pegaz. Zarżał donośnie do Philip, by podbiegła. Ta oczywiście, jako potomkini Arcus była szybka, choć to raczej nikogo nie zdziwi.
Widząc, do kogo przyprowadził ją Juan, ogarnęło Philip przerażenie. Co się jej stało? Jak?
— Jak biegłam, nie zauważyłam tego wielkiego kamienia — wskazała na niego. — Jak widzisz, chyba sobie skręciłam kostkę, a na dodatek, mam obity policzek — uśmiechnęła się głupkowato.
— Przecież nie jesteś w stanie tak wrócić do siebie… — powiedziała cicho czarnowłosa, po czym spojrzała na kostkę młodszej dziewczyny.

Philip?
◇──◆──◇──◆
[437 słów: Wanda otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

piątek, 18 sierpnia 2023

Od Gabriela — „Zwykły dzień”

Młody heros już 4 lata mieszkał w Obozie Jupiter. Zapowiadało się, że miał być to kolejny, zwykły dzień, kiedy Mike przybiegł z uśmiechem na twarzy do swojego przyjaciela, który właśnie ćwiczył swoje umiejętności celowania.
– Gabe, zgadnij co! – zaśmiał się do syna Bachusa, trzymając ręce za plecami. Ciemnooki tylko uniósł brew i spojrzał w stronę rówieśnika, po czym chwycił się za brodę.
– Hm… pomyślmy… – powiedział, jakby serio się zastanawiał. – Jednorożce istnieją? O! O! Może jesteś synem jakiegoś boga? Tylko którego...? – udawał, jakby każda z tych rzeczy nie była prawdziwa, ale każdy wie, że przecież jednorożce i bogowie żyją. – Wiesz co, nie zgadnę. Olśnij mnie. – mruknął w końcu, lekko potrząsając głową.
– Mamy iść na pojedynek z Minotaurem! – powiedział podekscytowany Amerykanin. Wydawało się, że dla niego to tylko jakiś trening walki toporem, czym to nie było. Zaniepokoiło to Gabriela, który dobrze wiedział, że Minotaur nie jest potworem przyjemnym do walki. Jasne, gdyby to była Chimera, może i by się cieszył. Jednak Minotaur zabił już tylu herosów, a on nie chciał być następny.
– Bez Centuriona? – spytał tylko zdziwiony. Mieli 14 lat i mieli iść na bitwę z okropnym potworem, bez opieki kogoś dorosłego lub bardziej doświadczonego. Kto dopuścił do tej misji? Dobre pytanie.
– Tak, ale idzie z nami jakiś… yy… jakaś córka Bellony, Myers się nazywa, chyba. – zielonooki syn Merkurego spróbował uspokoić przyjaciela. – Kiedyś była w Obozie Jupiter, teraz mieszka w Nowym Rzymie. Mieliśmy się dziś, o jakiejś 16, się z nią spotkać obok… Te… Terminusa. Z nią będzie wszystko w porządku! – dodał szczegóły co do misji, po czym spojrzał na swój nieistniejący zegarek, a potem na niebo. – Idziemy! – chwycił Polaka za rękę, ignorując to, że właśnie trenował.
– Ej! – krzyknął niezbyt zadowolony Gabriel. Był ciągnięty za rękę przez szybkiego jak cholera półboga, kto byłby szczęśliwy w takim momencie? No dobra, może jakbyś uciekał przed jakimś potworem, albo wściekłym dzieckiem Marsa, cieszyłbyś się. Teraz jednak biegli na prawie samobójczą misję.
Jak można było się spodziewać, długo im nie zajęło, aby znaleźć się w Nowym Rzymie. Chyba byli przed czasem, bo żadna kobieta nie wyglądała, jakby czekała na dwójkę czternastolatków. W końcu jednak wyszła zza nich niebieskooka, ruda kobieta, wyglądająca na jakieś 30 lat, strasząc ich głośnym „Bu!”. Wrednie się zaśmiała (co przerodziło się w kaszel), po czym spojrzała na dwójkę legionistów.
– Jestem Jasmine Myers, dla was pani Myers, moja matka to Bellona, idziemy spuścić wpierdol Minotaurowi. – szybko powiedziała do Gabriela i Michaela, po czym wyruszyli na wyprawę do tego przeklętego labiryntu. Chłopcy przez całą drogę sobie przeszkadzali, kiedy dawna legionistka zastanawiała się, co zrobiła, że skazano ją na męczarnie z tymi dwoma kurduplami.
– Proszę pani, czemu musimy zabijać Minotaura? – spytał syn Merkurego, nie rozumiejąc, dlaczego muszą się posuwać do takich aktów agresji.
– Bo on morduje ludzi. – odpowiedziała oschle, nie wiadomo czy to przez suche gardło, czy jej nastawienie do jej, chwilowo, podopiecznych, gwałtownie się obracając. Dopiero wtedy chłopcy zobaczyli, że stoją przed tym przeklętym labiryntem. – No, wyciągajcie broń, ty… y… syn Bachusa, tak? Łap i zostawiaj ślad. – rzuciła do młodego herosa czerwoną włóczkę, co on zrozumiał, że ma pomóc w wyjściu z labiryntu.
– Awh, ja chciałem mieć włóczkę. – zasmucił się zielonooki.
– W życiu nie zawsze dostajesz to, co chcesz. – odpowiedziała Jasmine, kaszląc.
Weszli do labiryntu, a Gabriel zostawał im ślad czerwoną włóczką. Wydawało się, jakby miało zająć to wieczność, a jednak w końcu usłyszeli wściekły ryk bykoczłowieka. Córka Bellony jako pierwsza zaatakowała jakimś mieczem, niezbyt obchodziło to ani Gabriela, ani Michaela. Micheal atakował stwora z użyciem pilum mniejszego, a Gabriel rzucał mu greckim ogniem w łeb, mając nadzieję, że wystarczająco to zdezorientuje Minotaura, sprawiając, że córka Bellony bądź syn Merkurego go dobiją. Co prawda dezorientacja zadziałała, jednak nie z takim efektem, jakim by chcieli. Zaczął wymachiwać toporem, który pechowo trafił w ciało przyjaciela Gabriela. Wydał z siebie krzyk bólu, pechowo nie ginąc od razu. Pechowo, gdyż tylko cud by go uratował. Jasmine spojrzała na cierpiącego chłopca, a potem na syna Bachusa, przy okazji kaszląc. Wiedział już, co ma zrobić.
Chwycił swojego ledwo żyjącego przyjaciela, podążając za czerwoną włóczką, biegł, jak najszybciej mógł. Miał nadzieję, że ktoś go uratuje. Z łzami w oczach dobiegł do jakiegoś zwykłego człowieka, który zdecydowanie był zaniepokojony (mało powiedziane — był absolutnie przerażony) sytuacją. Powiadomione zostały służby, a Polak nie wiedział, jak ma wytłumaczyć funkcjonariuszom powód urazu. Nawet jakby wiedział, nie mógłby. Był roztrzęsiony tym, że jego przyjaciel jest o krok od śmierci.
W szpitalu Michael był utrzymywany przy życiu, jednak każdy wiedział, że długo nie przeżyje. Okazało się jednak, że doktor był również herosem, synem Eskulapa. Skąd to wiedział? A, bo kiedyś ktoś mu wspomniał o jakimś półboskim doktorze o imieniu tym samym, który leczył syna Merkurego. Mógł więc wytłumaczyć wszystko dokładnie tak, jak było. Pod koniec historii rozpłakał się, nie chcąc wspominać tego momentu, kiedy topór Minotaura zatopił się w Michaelu.
Mimo zdolności doktora legionista zmarł tej nocy przy Gabrielu. Zobaczył Jasmine potem jedynie 2 razy — na pogrzebie chłopca oraz w szpitalu, kiedy to ona umierała przez raka płuc.


◇──◆──◇──◆
[819 słów: Gabriel otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Gabriel Kawka-Winny

Tak daleko, a przecież blisko tak, możesz patrzeć, ale nie dotykaj mnie! Jestem Bogiem, choć nie ma we mnie nic.

zdjecieGabriel Kawka-WinnyON/JEGO — 23 LATA — PÓŁBÓG — POLAK — 0 PD — 4 PU — 100 PZpolishscara

Syn Bachusa

środa, 16 sierpnia 2023

Od Arnara do Luciena — „Ale to tylko bingo”

W domku nr 11 praktycznie nigdy nie było cicho.
Może i dzieci Hermesa nigdy nie uchodziły za te najbardziej rozrywkowe i skłonne do imprezowania, ale krzyczeć umiały jak mało kto. Arnar mógł o tym poświadczyć, bo czasem nawet głupia gra w bingo sprawiała, że ściany się trzęsły. Najgorzej było z uwielbiającymi ciszę sąsiadami. Znaczy, rzadko kiedy dostawali jakieś skargi… a jeśli już, to najczęściej najbardziej obrywało się tym, którzy się skarżyli. Gdy po raz setny cały domek stał się ofiarą kawałów grupki hałaśliwych złodziejaszków, słowa zażalenia zaczęły napływać coraz rzadziej. Dopóki nie fatygował się tutaj ktoś ważniejszy niż inni obozowicze, można było krzyczeć do woli.
— Bingo! — wrzasnęła Ethel, przekrzykując muzykę, która dla Arnara była już przesadą. Nieco za głośna jak na taką spokojną aktywność. — Bingo, bingo, bingo!
Oczywiście, jak to za każdym razem, gdy komuś udało się zebrać cały rządek bądź pole, pomiędzy niewielką grupką graczy przetoczyło się donośne „buuuuu...”.
— Przymknij się! I tak oszukiwałaś.
— Wcale nie. — Ethel wymownie splotła ramiona na piersi. — Tym razem nie.
— Ta? Ale my nie mamy 56 — zauważył Arnar, machając jej karteczką przed nosem.
— Że co?!
Ethel wyrwała mu swoją planszę z rąk i ze zmarszczonymi przyjrzała się jej dokładniej, wywołując tym śmiech rodzeństwa. Oraz kilka niemiłych słów. Chociaż wyzywali się za każdym razem, nieważne czy ktoś wygrał, czy się pomylił (co równało się z oszukiwaniem, zwłaszcza w ich domku). Każdy, kto zbierał w sobie odwagę na okrzyk „Bingo!” automatycznie stawał się ofiarą wyzwisk.
— Nie tylko to masz źle — dodał Arnar, kręcąc głową z politowaniem. — Przyznaj się, nawet nie wiesz jak w to grać.
Ethel zacisnęła usta i odpuściła. Oczywiście nie wycofała się z gry, bo każdy z nich wpłacił parę groszy z własnego portfela. Gdy nie gra się na pieniądze, co to za zabawa?
— Hej, ktoś puka.
Arnar uniósł brew, bo dopiero po zwróceniu na to uwagi kogoś innego też usłyszał stukanie w drzwi. Znowu ktoś ma do nich problemy? Przecież powiedzieli, że tym razem prawdopodobnie będzie ciszej. Znaczy, takie mieli nadzieje, bo mimo wszystko na jesień zostało ich znacznie mniej. Okazało się jednak, że mniej nie oznacza ciszej. Zwłaszcza że za często się wyzywają. I muszę przekrzykiwać muzykę, żeby każdy zrozumiał kolejny numerek (znając życie, to gra skończy się na straconych głosach).
Raczej nikt nie spieszył się otwierać drzwi, więc Arnar podniósł się z własnego miejsca, żeby stanąć przed niespodziewanym gościem. Okazało się, że stał tam... no, Arnar ukrywać nie będzie, że pomyślał o nim jako o „niskim dzieciaku”. Na szczęście nie powiedział tak do niego, bo raczej nie byłoby to najlepsze rozpoczęcie znajomości.
— Skarg ni…
— Mogę się dołączyć? — przerwał mu nieproszony gość, a Arnarowi wydawało się, że usłyszał w jego głosie nadzieję. Nieźle go to zdezorientowało. Do czego niby dołączyć?
— To znaczy?
— No, na imprezę.
Ktoś w środku domku znowu wrzasnął: „Bingo!!”, a potem nastąpiło tradycyjne buczenie i wyzywanie od idiotów i oszustów. Jeżeli nie było to dostateczną odpowiedzią, Arnar dodał jeszcze:
— Ale my tu w bingo gramy.
Zabrzmiało to niewyobrażalnie głupio. Gdyby tylko ta muzyka była cichsza, to gracze z pewnością by się z Arnara zaśmiali, ale na szczęście nie wrzeszczał tak głośno, jak oni. Na własne szczęście, bo nadal nie brzmiało to szczególnie inteligentnie, nieważne jak o tym pomyśleć. Należało mu się za to kilka „buuuu”, jakby można było prosić.


Lucien?
◇──◆──◇──◆
[540 słów: Arnar otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Avery CD Heather — „Ludzie powinni być jak pingwiny”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Avery niepewnie patrzyło na swoją towarzyszkę, która obładowana była różnymi ubraniami.
Dziecko Ateny nie wiedziało, co zrobić. Z jednej strony było pewne, co chce kupić, ale z drugiej — bało się reakcji Heather.
Córka Nemezis jednak nie wydawała się zainteresowana. Jasne, patrzyła na Avery i na rzeczy, które sobie wybrało, jednakże nie zwracała większej uwagi na to, co postanowiło kupić.
„Co mi szkodzi? Raz kozie śmierć”.
Z tą myślą Avery zaczęło pewniej przeglądać ubrania między wieszakami, lawirując między działami. Ogarnął no szał zakupowy, co wcześniej nu się nie zdarzało.
Cały czas licząc w myślach cenę za wszystkie ubrania, w końcu zdecydowało, że jest usatysfakcjonowane. Ono i Heather byli nieźle obładowani.
Avery oczami wyobraźni widziało reakcję Louise na jeno powrót z zakupów. Szczerze mówiąc, nie byłoby zdziwione, gdyby jeno siostrzyczka pożyczyła od nieno kilka konkretnych zdobyczy. Bądź co bądź, mimo różnic w zachowaniu, gust mieli całkiem podobny.
Z tą myślą młodzi herosi skierowali się do kas, w celu zapłaty. Avery ustawiło się w kolejce obok Heather, gdy nagle coś przykuło jeno uwagę. Po chwili zastanowienia szturchnęło towarzyszkę, a na jej pytające spojrzenie odpowiedziało skinięciem głowy.
Wzrok herosów zatrzymał się na małej wystawie promującej najnowsze gadżety, na przykład etui na telefon, portmonetki, lusterka, świecące długopisy i naszyjniki. To ostatnie zwróciło uwagę dziecka Ateny. Spośród świecidełek i tanich podróbek złota Avery wypatrzyło matchingowe srebrne łańcuszki dla przyjaciół. Mało tego — zawieszkami, które miały łączyć się przy odpowiednim zbliżeniu, były… pingwiny.
Lekki uśmiech, który pojawił się na twarzy Heather, wystarczył za odpowiedź. Avery prędko zgarnęło naszyjniki i dorzuciło do swojego koszyka. Kilka chwili później, biedniejsze o całe 42 dolary i 87 centów, razem z Heather opuściło sklep.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiło Avery po wyjściu ze sklepu, było wyjęcie ich pingwinowych naszyjników. Wepchnął jeden z nich do ręki Heather.
— Przyjaciele? — zapytało. Lekki uśmiech błądził na jeno twarzy.


Heather?
◇──◆──◇──◆
[300 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

wtorek, 15 sierpnia 2023

OD Havu CD Dave'a — „Zbrodnia Doskonała”

Poprzednie opowiadanie

Havu nie był przekonany, by wstępować w szeregi gówniarskiej, wręcz dziecięcej, szajki złodziei. Dla niego było to śmieszne, że w tych czasach po ulicach kręcą się jeszcze takie chłopaczki. Wydawało mu się, iz ujrzy coś podobnego już tylko na filmach, a tutaj taka niespodzianka. I jeszcze pomagał z ukrywaniem ciała, co mu nie wyszło najlepiej, ale tego nie komentujemy.
Uśmiechnął się jedynie i wskazał ręką na drzwi, dając tym samym znać, by szefuńcio pierwszy wszedł do środka. Nieznajomy też tak uczynił, otwierając drzwi, które przywitały ich głośnym skrzypnięciem, jakby już od dawna chciały umrzeć, ale nikt im na to nie pozwalał.
W środku cuchnęło potem, zepsutym jedzeniem oraz jeszcze wieloma innymi rzeczami. Havu starał się nie skrzywić na ten zapach, a raczej odór, ale ciężko mu to wychodziło.
— Halo, halo! — zawołał, złośliwie uśmiechając się do chłopaka, któremu prawie wyskoczyła żyłka na czole. — Jest tu kto?
Rudowłosy nieukrywanie świetnie się bawił. Bynajmniej nikt nie ma prawa go za to zabić. Zresztą, to byłoby odrobinkę żałosne, gdyby syn Morsa zginął z rąk jakiegoś niedojrzałego chłopaczka, któremu marzą się rozboje.
— Kto tam?! — krzyknął ktoś, nie rozpoznając głosu Havu. — Chyba się pomyliłeś!
Jednak kiedy wyszedł z pokoju i zobaczył własnego szefa z nieznajomym, od razu się uspokoił. Uśmiechnął się zawstydzony i skinął głową do… Mr Nobody’ego, który odpowiedział mu tym samym gestem.
— Jeśli mogę zapytać to… kto to jest? — Wskazał ręką na Havu, który wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Zaczęły się pytania. Najzabawniejsza część tego show.
— To mój kuzyn. Daleki kuzyn.
— Nie wiedzieliśmy się od lat — westchnął rudowłosy i objął ramieniem szefa złodziejskiego gangu. — Myślałem, że już więcej się nie zobaczymy. Widzisz… jak byliśmy dziećmi, to spędzaliśmy ze sobą całe dnie. Naprawdę, nie kłamię.
Nieźle bawił się, udając kogoś, kim nie był. Może, zamiast pracować przy gorącym oleju, powinien udać się do jakiejś szkoły teatralnej.
— W naszej rodzinie jest taka tradycja, że co jakiś czas wymieniamy się władzą. Możesz tego nie rozumieć, ale tak to wszystko działa — ciągnął dalej, zaciskając rękę na ramieniu nieznajomego, który pod wpływem dotyku Havu zaczynał się spinać. — Dlatego od dzisiaj ja… Czerwonokrwisty Demon, przejmuje władzę. — Uśmiechnął się.
— Czerwonokrwisty… demon?
— Dokładnie tak. To mój pseudonim — odpowiedział z dumą. — Nieważne, teraz ja i twój dawny szefuńciu pójdziemy na rozmowę, bo tak się składa, że jestem u was pierwszy raz. Zresztą… to chyba dom twojego szefa, co ty tutaj właściwie robisz?
— Sprzątam.
— O, dobrze się składa, bo trochę śmierdzi.
Chłopak niezręcznie się uśmiechnął i szybkim krokiem wrócił, skąd przyszedł. I jak się okazało, rzeczywiście sprzątał. Latał z miotłą, a w kącie stał także odkurzacz.
Havu odwrócił się do niedawno poznanego złodzieja i mruknął:
— Słuchaj, nie wierzę, że wynajmujesz sobie ludzi do sprzątania własnego mieszkania. Ale… rozumiem, bo mi też się nie chce sprzątać. Ale stary, żeby aż tak się zapuścić? Przecież tu śmierdzi skiśniętym mlekiem — szepnął do niego.
Rozejrzał się, by sprawdzić, czy sprzątaczko-złodziej ich nie podsłuchuje i wrócił do rozmowy:
— Widzisz, nie będzie żadnego problemu, jak każdy z nich łyknie historyjkę o dalekim kuzynie, to nie masz się o co martwić. — Poklepał go po ramieniu. — Jestem też aktorem.
— Jesteś aktorem?
— No pewnie, skończyłem szkołę teatralną i nawet występowałem w teatrze — skłamał. Zbyt dobrze się bawił. — Jestem też kucharzem i… — zawiesił się, myśląc, czy powinien powiedzieć o preparowaniu martwych zwierząt. — Nieważne. Możesz mi wytłumaczyć, na czym dokładnie polega wasz ten… gang? Muszę wiedzieć, co robić.

Panie Mr Nobody?
◇──◆──◇──◆
[555 słów: Havu otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Od Wintera CD Blanche — „Królewna Śnieżka i Zła Królowa”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ, ROK TEMU

„Niedaleko” było nie do końca przyjemnym skrótem wiedzionym przez błotniste ścieżki i cierniste krzewy, które — prawdopodobnie w odwecie za śmiech — powyrywały parę nitek z już i tak nienadającej się do użytku marynarki Blanche.
Stres napędzał jego durną gadkę. Ćwierć komórki mózgowej, której nie wykorzystał na bezsensowne gadanie, używał do intensywnego przemyślenia wszystkich za i przeciw prowadzenia obcej kobiety do swojego domu. Przede wszystkim się uspokajał: mamy i tak nie będzie. Dziadek wpadał dopiero po szkole, a Winter przecież w tych godzinach powinien jeszcze być…
Cholera.
Nie miał przy sobie zegarka. Opowiedział historie życiowe swoich pięciu sąsiadów, polecił Blanche najlepsze butiki w Nowym Jorku, gdzie mogłaby kupić nową marynarkę, pomarudził na przypalone rano śniadanie (wyjątkowo niezwiązane z atakiem zionącej ogniem drakony) i pozachwycał się trzema pieskami, które minęły ich po drodze. (Jednego pogłaskał. Blanche musiała się zatrzymać, a miła właścicielka blabladora rzuciła do niej przelotnie: „uroczego ma Pani syna”). I przy całym tym swoim długim jęzorze, zawstydził się zapytać Blanche o cholerną godzinę.
Im bliżej byli millerowej kamienicy, tym Winter gadał coraz mniej. Drogę schodami znieśli w ciszy, dopóki Winter nie zatrzymał się przy drzwiach mieszkania i przez chwilę nie nasłuchiwał.
— Tak, wydaje mi się, że nikogo nie ma. — Zapukał dwa razy, tak nieśmiało, żeby nawet bogini uszu go nie usłyszała, po czym poklepał się po kieszeniach i uśmiechnął widocznie wymuszenie do Blanche. — No, madam, było miło, serio. Co prawda nie jest Pani zbyt rozgadana, ale to nie szkodzi. Dziadek mówi, że ludzie czasem potrzebują czasu. Znaczy, my się pewnie już nie spotkamy, bo mam trzynaście lat i ściągam potwory, ale wie madam o co chodzi.
Wyciągnął klucze z kieszeni, demonstrując zdziwionej Blanche (która miała zdecydowanie więcej szczęścia niż Zion), że pasują do zamka, po czym pani Lemieux zdążyła jedynie otworzyć usta, nim drzwi nie otworzyły się z impetem, popychając Blanche na ścianę.
— Winterze Millerze, nie wiem, jak się z tego wytłumaczysz, ale dzwoniła szkoła — zagrzmiał Orlon głosem zachrypniętym wyraźnie od wypalonej tego dnia paczki papierosów.
— Pan Miller? Przepraszam, że nachodzę. Blanche Lemieux.
Dopiero kiedy się przedstawiła i wyciągnęła doń rękę, Orlon wstrząśnięty wyjrzał zza półotwarte drzwi i zauważył kobietę w poszarpanej marynarce. Odchrząknął, szybko maskując równie przerażone spojrzenie co jego wnuczka, popychając Wintera lekko w ramię, żeby wszedł do mieszkania.
— Pani Lemieux? Pani nauczycielka… eee… matematyki? Wintera? Orlon Miller jestem, dziadek, dzień dobry. — Uściskał jej rękę obiema dłońmi.
— Matematyki. Pasuje do niej — parsknął Winter na wpół do siebie, zdejmując buty i chichocząc, kiedy Blanche omal nie zamordowała go wzrokiem.
— Nie, nie nauczycielka. To… skomplikowane. Mogłabym wejść? Chciałabym porozmawiać. Zajmę tylko chwilkę.
— Wejść? Tak, tak, jasne. Akurat zrobiłem herbatę. Czarną. Ale mam też inne: zieloną, owoce leśne, melisę, czerwoną, z pomarańczą, czy już wymieniałem melisę? Wygląda pani na zdenerwowaną. Winter, jasny gwint, idź się przebierz. Wyglądasz, jakbyś bił się z Godzillą. Znowu wpadłeś w krzaki?


„Przebieranie się” zajęło większą część przerwy na lunch Blanche, a jednak nie słyszał jeszcze wychodzenia i trzaskania drzwiami. To nie tak, że nie chciał dołączać się do rozmowy (no dobra — nie chciał), ale w trakcie wyciągania apteczki na zdezynfekowanie zadrapań rozsypał całą jej zawartość i musiał zbierać z podłogi setkę plastrów z Kubusiem Puchatkiem, już nie mówiąc o tym, że później wyciągał je z powrotem, żeby przykleić je na każde możliwe zadrapanie.
Zanim wyszedł na ciasny korytarz, cofnął się, odwracając w stronę pokoju mamy. Przede wszystkim: nie mógł tam wchodzić. I naprawdę starał się jak mógł szanować prywatność matki, ale jego dziecięca dedukcja podsunęła mu pomysł, żeby znaleźć dla Blanche czyste ciuchy.
Wyrzuty sumienia przytłoczyły go, kiedy tylko przekroczył próg pokoju Keen, ale szybko zakradł się do szafy i niekulturalnie przetrząsnął jej komodę z ubraniami, wyciągając zwykłą białą koszulkę i nieco sprane legginsy (czyli strój, który zdecydowanie nie nadawał się dla bizneswoman, ale mimo wszelkich jego starań, Keen zamordowałaby go za oddanie obcej kobiecie innych ubrań). Szybko zamknął za sobą drzwi i zakradł się z powrotem do kuchni, skąd dopadł go przeciąg jesiennego wiatru uciekający przez otwarte okno i smród papierosów.
Nie wszedł, bo było mu głupio. Ale jeszcze bardziej głupio byłoby mu nie podsłuchiwać.
— …bo jest trudnym dzieckiem. Głupio jak cholera mówić tak o własnym wnuku, ale ten dzieciak nie przyciąga, tylko roznosi kłopoty. I ja wiem, że znamy się dopiero pół godziny, ale niech Pani przemyśli moją propozycję. Proszę o dużo i mogę zapłacić. Mam trochę odłożonych pieniędzy z emerytury na wypadek, gdybym umarł. I tak całość miała przypaść Winterowi, a obawiałem się, że Keen mu je odbierze. — Zaciągnął się papierosem i zakrztusił, wytrzepując dym do popielniczki.
— Panie Miller, to…
Dziadek machnął ręką.
— Pani Lemieux, nie znam się na tych herosowych bzdurach. Ale ten mały rzep na dupie jest moim jedynym wnukiem i nie chcę, żeby stała mu się krzywda. Jestem weteranem wojennym, na emeryturze, ledwie przejdę pięć metrów bez bólu w kolanie i w przyszłym tygodniu idę na rezonans płuc. Cholera, coraz częściej mam duszności i może powinienem rzucić palenie…
Gadane Winter miał po dziadku. Albo odwrotnie.
Wszedł, zawstydzony, podając obklejoną dziecięcymi plasterkami ręką Blanche czyste ciuchy. Orlon przerwał monolog, zostawiając niedopalonego papierosa w popielniczce i machając rękoma, nieudolnie próbując przewietrzyć pomieszczenie, zanim Winter na dobre rozsiądzie się w dymie.
— Pomyślałem, że może się madam przebierze. Przepraszam za marynarkę. Znaczy, to nie moja wina, ale i tak przepraszam.


Blanche? (*ᴗ͈ˬᴗ͈)ꕤ*.゚
◇──◆──◇──◆
[865 słów: Winter otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Wintera CD Ziona — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Plan był prosty i nie wymagał żadnego wyzwania intelektualnego ze strony Wintera: zadzwonić i spierdolić.
Bloku w życiu nie widział na oczy. To znaczy, domyślał się, że widział; ale praktycznie każdy wieżowiec Nowego Jorku wyglądał tak samo. A żeby numer mieszkania był równie nieprzypadkowy co sam domofon, Winter — zwracając uwagę na dosyć spory wiek swojego towarzysza i jego niewielkie pojęcie o czternastoletnich, zbuntowanych herosach — wybrał liczbę 69.
— Hej! — usłyszał już, kiedy zniknął za rogiem.
Miał nie biec. Bieganie w Nowym Jorku wzbudzało podejrzenia. Nie był może marvelowskim superzłoczyńcą kradnącym torebki, a po Queens nie panoszył się Spider-Man w czerwonym kostiumie, ale Winter wzbudzał dużo podejrzeń już i bez biegania między przechodniami. Zawsze mógł też zacząć się drzeć, że goni go pedofil, ale miał wrażenie, że ta karta — razem z cierpliwością Ziona — została już przez niego wykorzystana.
Na dzisiaj, znaczy się.
Jego mały móżdżek był w stanie w panice pomieścić tylko te dwa pomysły; później zaczął już biec.
Zion ewidentnie miał go dość. Był pewien, że po tym dobitnym akcie „mam cię w dupie, zostaw mnie”, zrozumie aluzję i postanowi zostawić go w świętym spokoju, ale badania udowodniły, że zbyt długie przebywanie z Winterem Millerem powoduje poważne uszczerbki w inteligencji i zdrowiu psychicznym.
— Hej! — usłyszał za sobą znowu.
Skręcił w prawo, wypadając obok parku naprzeciw budowanego wieżowca.
Tu już nie chodziło o panią Berrycloth. Ten koleś był totalnie stuknięty.
Wpadł na plac budowy, dziwnie spokojny o tej porze, wślizgiem wskakując za zaparkowaną koparkę i wzniecając tym samym tumany kurzu. Próbował wstrzymywać oddech, ale odgłosy tętniącego życiem Nowego Jorku i tak skutecznie go zagłuszały, więc tylko przyszpilił się plecami do maszyny, modląc się, aby żaden skrawek jego białej czupryny nie wystawał zza rogu.
Usłyszał cichą klątwę pod nosem.
Nie przejdzie, pomyślał Winter. To jasne, że nie przejdzie przez taśmę. Jest starym zgredem, który myśli tylko o tym, że ominął dzień w pracy. I że podczas biegu pogiął sobie świeżo wyprasowaną koszulę.
A potem Zion delikatnie chwycił go za ramię, odwracając w swoją stronę.
— O co ci chodzi?! — jęknął Winter, odpychając od siebie mężczyznę. Jego brudne, ubłocone ręce zostawiły na jego koszuli kolejny ślad.
— Przestań uciekać, chcę ci tylko pomóc — mruknął Zion. — Możliwe, że wiem, kim…
— Bogowie, wytkajcie się wszyscy! Kolejna Matka Teresa się znalazła! — syknął, wymachując rękoma.
To, że zrobiło się niepokojąco zimno jak na tę porę roku, zauważył dopiero po czasie. Odłamek lodu spłynął z jego dłoni, spotkał się z ziemią i zamroził w półkole wszystko w promieniu pięciu metrów — z Zionem włącznie. I połową osłaniającej ich koparki.
Zion stał się częściowo lodowym posągiem; częściowo, bo lód pokrywał sporą część jego głowy i prawą stronę jego ciała. Jeszcze przez chwilę próbował poruszyć lewą ręką, jakby dać jakiś znak Winterowi, ale zaraz palce zrobiły się czerwone i skostniały z zimna.
Winter jęknął, ukrywając twarz w rękach. Sekundę później oszroniły mu się policzki, które wytarł wierzchem dłoni. Jeśli go tutaj tak zostawi, zamarznie. A on nie miał, do cholery, mocy roztapiania, bo był synem tylko bogini zimy, a lato jej nie dotyczyło. Przynajmniej tak mu się wydawało, albowiem mocy roztapiania w sobie jeszcze nie odkrył.
Blanche Lemieux, otrząsnął się. Co na jego miejscu zrobiłaby Blanche?
Zaraz zaczął grzebać w kieszeniach marynarki Ziona. Jeśli miał jakiekolwiek przeciwskazania, to Winter ich nie słyszał — albo Zion po prostu już umarł. A wolałby nie macać trupa w centrum Nowego Jorku. W ogóle, cholera, wolałby nie mieć nikogo na sumieniu, nawet jeśli ten ktoś gonił go przez pół miasta i prawdopodobnie był pedofilem.
Wyciągnąwszy telefon, spoconymi ze stresu palcami wystukał numer, którym Blanche męczyła go non stop, dopóki nie potrafił wyrecytować go z pamięci jak Lu cytat z Asterixa i Obelixa o marchwi i cenieniu życia.
— Dzień dobry? Madam? Ja wiem, że miałem dzwonić w sprawach awaryjnych, ale…– Nie no, nic mi nie jest. Tylko przypadkiem znowu kogoś zamroziłem. I chyba zaraz umrze. Ma pani może samochód?


Zion?
◇──◆──◇──◆
[640 słów: Winter otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 13 sierpnia 2023

Od Lexi CD Dicka — „O kurach i półgłówkach”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Było źle. Bardzo źle. 
Po pierwsze, piknik, który miał być prezentem dla przyjaciela, szlag (i to taki tęczowy i brokatowy) trafił. Lexi już sama nie wiedziała, czy to prywatny pech syna Fortuny, czy inne tajemne pokłady nieszczęścia, ale na pewno była przynajmniej trochę wkurzona. Napracowała się nad tym wszystkim! 
Po drugie, jabłecznik (jej popisowe ciasto, które dziś wyszło nawet lepsze niż kiedykolwiek przedtem) nadawało się teraz wyłącznie na pożywkę dla robaków czy innych bardzo zdesperowanych niewielkich stworzeń. Smacznego, mrówki i żuczki. Mam nadzieję, że lubicie ciasto z jabłkami… 
Po trzecie, najgorsze, Nugget został porwany przez gang jednorożców! Albo to Nugget został kurzym ojcem chrzestnym i postanowił porwać całe stado rogatych koników? Nieistotne, po prostu zaginął, trzeba było więc coś z tym zrobić. 
— Musimy go znaleźć — mruknęła, zdeterminowana. 
Kury, szczury i krowa najwyraźniej się z nią zgadzały, ponieważ tuż po jej słowach rozległo się zgodne gdakanie, popiskiwanie i muczenie. Chłopak stojący wśród nich również skinął głową. Dziwny ludzko-zwierzęcy gang nie zostawiał swoich przyjaciół w potrzebie. 
— Dasz radę iść? — spytała, posyłając sugestywne spojrzenie nodze Dicka, która chwilę wcześniej, gdy ten zeskoczył z drzewa, wygięła się niepokojąco. 
— Tak, dam radę, jestem przyzwyczajony — zauważył chłopak, na którego twarzy malowała się ogromna determinacja. Zaginiony nielot był w końcu jego ulubieńcem. 
Lexi zacisnęła pięści. Musieli odzyskać Nuggeta i zwrócić go tam, gdzie należał — do gniazda z szopy włosów młodego legionisty, którego kurczak uważał zapewne za swojego najlepszego kumpla. 
— No to idziemy — zakomunikowała krótko. 
Jednak zanim wyruszyła ku linii horyzontu, za którą zniknęły jednorożce, a wraz z nimi zapewne ich zaprzyjaźniony kurczak, bez słowa podała przyjacielowi ramię, by ten mógł się na nim oprzeć. Z drugiej jego strony podeszła Pani Moo, również gotowa pomóc kontuzjowanemu człowiekowi sprawniej się poruszać. 
Musieli bowiem dogonić bandę jednorożców-porywaczy, które miały nad nimi sporą przewagę, i odbić przyjaciela z kopyt wroga. Szczury, które wślizgnęły im się do kieszeni, oraz kury, które okupowały grzbiet krowy i ramiona ludzi, śpiewały osobliwą pieśń wojenną, kiedy rozpoczynali swój pościg. 
 
Dick?
◇──◆──◇──◆
[325 słów: Lexi otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]
 

Od Wandy — „Pamiętnik”

Padnięta po długim treningu Wanda wróciła do swego pokoju. Chciała wziąć prysznic, jednak oczywiście nie działał. Nie ma co się dziwić. To domek 5. Większym zaskoczeniem i zdziwieniem byłoby, gdyby wszystko było posprzątane i idealne, ale nawet jej łóżko takie nie było. Kołdra, prana może pół roku temu, leżała na podłodze, a poduszka na drugim końcu domku. Jedyne, co było na swoim miejscu to prześcieradło, które do bycia w perfekcyjnym stanie miało daleko. Pogniecione, jakby odbywała się tam największa bitwa tej dekady. Legenda mówi, że ostatni raz sprzątano tutaj rok temu i nie byłoby to żadne zdumienie. 
Po prostu zdjęła porwany (nie pytajcie się czemu, to dość długa historia) pomarańczowy top z inicjałami Obozu Herosów, będąc w czarnym, sportowym staniku, zdejmując pasek z moro spodni, jednak nie ściągając ich, chcąc się położyć. Poczuła coś, co gniotło ją w plecy. Wyjęła rzecz i odkryła swój pamiętnik z dzieciństwa, czyli gruby zeszyt A4 z narysowanym na środku różowym jednorożcem, którego i tak było mało widać. Cały obklejony naklejkami postaci z różnych bajek. Co do jasnej cholery on tam robił? Nie ważne, pewnie znowu Aresiaki. Otworzyła go, by upewnić się, czy na pewno nikt tam nie zostawił po sobie żadnego znaku. 
A jakby inaczej. Z tyłu jednego zdjęcia, jej z Philip oraz Juanem, na środku, czerwonym, wręcz oczojebnym markerem było napisane „I ship it”. Zdenerwowana Polka odłożyła zdjęcie do pamiętnika, koło innych. Wzięła drugie do ręki. Tym razem zupełnie inne, bo jej z Beńkiem. Świętej pamięci psem. Pogłaskała czworonoga widniejącego na fotografii, przypominając sobie, że przecież ma bandanę zmarłego psiego przyjaciela. Wzięła ją ze sobą do Obozu, wierząc, że nadal jest tutaj z nią, pod postacią jakiegoś ducha. Zawsze wywoływało to u dziewczyny płacz i tęsknotę. Nie był stary. Miał 6 lat, gdy odszedł na drugą stronę tęczy, ale jednak musiał odejść tak szybko. 
Nie chcąc oglądać zdjęcia z czworonożnym przyjacielem, włożyła je do jeszcze innej części pamiętnika. Tam zamiast innej fotografii zauważyła faktyczny wpis. 
– Pierwszy lutego… – powiedziała cicho, czytając datę. Nie było roku. Zawsze o tym zapominała. 
Wpis napisany był w jej ojczystym języku, polskim. Pismo z łatwością było można porównać do hieroglifów starożytnych Egipcjan czy innych Sumerów. Samo przeczytanie nie było najłatwiejszym zadaniem, a błędy ortograficzne, interpunkcyjne lub składniowe były wręcz w każdym zdaniu. 
 
***
 
 – Wiem, że jesteście już duzi, ale chcecie zajść do parku? – zapytała nauczycielka o miłym uśmiechu, siedząc z przodu autokaru. – Mam nadzieję, że pamiętacie zasady bezpiecznej zabawy. Nie wchodzimy na zamarznięte jezioro… 
Podczas gdy nauczycielka wymieniała, czego robić nie można, Wanda gadała przez cały czas do swojej przyjaciółki. Nie mogła się zamknąć, jednak tamtej to nie przeszkadzało. Była typem słuchacza. 
Gdy przybyli na miejsce, dzieciaki się rozeszły. Jedne zaczęły budować bałwana, drugie robiły aniołki, a trzecie planowały urządzić bitwę na śnieżki. 
– Dzielimy się na drużyny. Ja, Liam i Olivia jesteśmy razem, a Mary, ty będziesz z Milą i Aidenem, pasuje? – spytała dziewczynka o jasnych oczach. 
– Gra z nami jeszcze Caden, ale on idzie do drużyny Aidena – odrzekła Olivia. – I nie możemy grać, póki jest nas nierówno. To będzie nie fair! 
– Ja z wami zagram! – nagle oznajmiła Wanda, już szykując ogromną kulę śniegu. 
Dzieci nie miały nic przeciwko. Lubiły Polkę, a widząc, że z chęcią zagra, ucieszyli się. 
Wszystko przebiegło dobrze i niewinnie. Dzieciaki niewinnie grały w rzucanie śnieżkami, aż do momentu, gdy córka Aresa walnęła śnieżką ze szkłem w Cadena. Prosto w oko, a najlepsze jest to, że nosił okulary. Nauczycielka podbiegła do brązowowłosego chłopca. 
– Wanda rzuciła w niego śnieżką ze szkłem – poinformowała Mila. 
– Nie zrobiłam tego specjalnie! – krzyknęła Polka. – Nie wiedziałam… – nie skończyła mówić, ponieważ kobieta o już nie takim miłym uśmiechu jej przerwała. 
– Cisza! – uciszyła ją, po czym zawołała pozostałych. – Wszyscy wracamy do szkoły, a ty – spojrzała na zielonooką. – Ponowna wizyta u dyrektora i szkolnego psychologa. Mam dość! 
Wychowawczyni córki Aresa była znana z tego, że była raczej spokojna, jednak, jak widać, córka Aresa potrafiła nawet u niej, podobno najmilszej nauczycielce, wywołać mordercze instynkty. 
Wrócili dopiero gdy pogotowie zabrało Cadena. Wanda zaś udała się do dyrektora, po rozmowie ze szkolną psycholog. 
– Wiecie, co zrobiła wasza córka? – zapytał mężczyzna w średnim wieku. – Znowu ta sama historia. Widzimy się tutaj drugi raz w tym tygodniu. – Przeniósł wzrok na Wandę. – Bardzo złe wyniki w nauce, już dawno takiego dziecka nie mieliśmy i to jeszcze najmniejszy problem. Doszły mnie słuchy, że topiłaś głowę jednej dziewczynki w toalecie. 
– Zaczęła mnie wyzywać, że brzydko napisałam jej imię, jak podpisywaliśmy się na kartce urodzinowej dla naszej pani, ona sama mnie o to poprosiła – powiedziała Polka. – I jeszcze, że źle się uczę i będę nikim. 
– Pani psycholog nic nie mówiła? O panowaniu nad emocjami? I sobą? Miesiąc temu podpaliłaś śmietnik. Dalej nie wiem, jak to zrobiłaś, ale twoi rodzice potwierdzają, że widzieli to na kamerach. 
Nie odezwała się. 
– Niestety, w przyszłym roku szkolnym, tak jakby to dyskretnie powiedzieć… nie jesteś tu mile widziana. Nasza szkoła ma dobrą opinię i nie chcemy, by dziecko z problemami ją psuło. 
Wanda zacisnęła pięści. Jej wzrok przeszedł w dół. Sama nie wiedziała, czy jest smutna, czy zła. Miała tu przyjaciółkę, której rodzina i tak zabraniała się z nią zadawać. Chciała teraz przytulić się do swojego dziadka czy Beńka. Oni zawsze poprawiali jej humor i byli przy niej. Nie odwracali się przeciwko niej tak jak jej matka. Jak można być przeciwko własnej córce? Spojrzała na jej twarz. Cała czerwona ze złości. Nawet kątem oka nie zerknęła na dziecko. Polka poczuła ukłucie w sercu. Żyła nadzieją, że dziadek jest w domu. 
 
*** 
 
– Masz szlaban na miesiąc na wychodzenie z koleżankami! – wykrzyknął ojczym na dziewczynkę. – I w kolejnym roku szkolnym albo bierzesz się w garść, albo sam cię gdzieś oddam! 
Wanda siedziała zapłakana na krześle przy stole. 
– Dyrektorka z poprzedniej szkoły radziła udać się do poradni pedagogiczno psychologicznej, by sprawdzić, czy czegoś nie ma. Tamten wychowawca, pan James, podejrzewał ADHD i dysleksję – oznajmiła matka Polki. 
– Kochanie, ona nic nie ma. Jest po prostu leniwa i głupia – powiedział do żony, tuląc ją. – Widziałaś jej oceny? Z języka angielskiego najwyższa ocena to C i to za plakat, który robiła z tą jej przyjaciółką. No dobra, jedynie z historii ma dobre oceny, ale to głównie z odpowiedzi ustnych i wybranych tematów. 
Wanda już tego nie słuchała. Pobiegła do jej pokoju, w którym się zamknęła. Położyła się na łóżku, płacząc w poduszkę. Po chwili jednak poczuła, jak kudłaty czworonogi przyjaciel kładzie się koło niej, patrząc w zielone oczy dziewczynki. Liznął ją po dłoni, a ona pogłaskała za uchem. 
– Dziękuję, że jesteś, Beniek. Szkoda, że dziadek wraca dopiero za godzinę, wiem, że by mnie pocieszył. Zawsze przynosi mi coś pysznego i opowiada ciekawe historie. Wiesz, że to on wymyślił moje imię? Kiedyś mi opowiadał o swoim ojcu, czyli moim pradziadku, Tadeuszu, który brał udział w powstaniu warszawskim. Miał siostrę, która nazywała się tak samo, jak ja. Podobno miała taki sam kolor oczu, a nawet piegi. Szkoda, że umarła. Znaczy, mój pradziadek też umarł, ale ona właśnie tam, na tym powstaniu. Trochę to smutne, nie sądzisz Beniek? – spytała psa, na co ten jedynie nadal się na nią patrzył. 
Poprawiła mu czerwoną bandanę, po czym wyjęła ulubioną zabawkę psa, grubą linę do przeciągania. 
 
***
 
Późnym wieczorem, gdy zlew zaczął już działać, poszła przemyć twarz, umyć zęby i zmyć delikatny makijaż. Odwiązała wstążkę, którą nosiła, by grzywka nie wlatywała jej do oczu podczas treningu. Przydałoby się ją podciąć i pewnie to zrobi, ale zamiast udać się na wizytę fryzjerską u dzieci Afrodyty, sama ją podetnie w środku nocy, gdy znowu nie będzie mogła zasnąć. Przynajmniej ma zapas energoli na jej zmęczenie po kolejnej nieprzespanej nocy, bo nie myślcie sobie, że mają tutaj kawę. O niej jedynie można pomarzyć w tych warunkach. 
Spojrzała w lustro, w swoje odbicie. Zawsze chciała być „kimś”. Bohaterem zapamiętanym przez następne pokolenia. Nie musi pojawiać się w podręcznikach od historii. Chciała być ważna i pamiętana po śmierci, ale czy jedynie jest się tym „kimś”, jeśli umrze się młodo, broniąc kogoś bliskiego, bolesną śmiercią, zadaną ostatecznym ciosem przez wroga? 
– Długo tam jeszcze będziesz siedzieć? – zapytał jeden z braci. 
– Zaraz, nikt cię nie goni! – wykrzyknęła, kończąc zmywać tusz z rzęs, po czym znów rzuciła okiem na siebie. – Będę jak moja imienniczka, a przynajmniej spróbuję. 
 
◇──◆──◇──◆
[1345 słów: Wanda otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]