czwartek, 16 maja 2024

Od Violet CD Mihala — ,,Ogień i fiolet"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Bywały momenty, kiedy wątpiła w sens walki o ten kamień. Kryształ górski można było łatwo zastąpić, a nawet miała w swojej kolekcji kilka zamienników — w tym pełno ametystów, co świadczyło o tym, jak bardzo kocha ametysty. Gdyby zaszła taka potrzeba, to przecież mogła pojechać do Nowego Jorku w odwiedziny do jej ulubionego sklepu ezoterycznego. I tak obiecała Rosalie, że w najbliższych dniach pojadą na solidne zakupy. Należy też wspomnieć, że kryształy są jedynie częścią czarostwa, zaś można równie dobrze korzystać z ziół, świeczek, kadzideł… albo ,,wspomóc” się energią mamusi Hekate, o ile złożysz jej w ofierze bukiet z lawendy, dobre wino (oczywiście, z pomocą szanownego menela spod metra, bo nikt przecież nie sprzeda wina szesnastolatce!), owoc granatu lub fikuśne klucze wzięte żywcem z jakiegoś filmu fantasy (czemu mamusia lubi klucze?) oraz ułożysz ładne, rymowane zaklęcie, błagające o jej litość.
Naprawdę, można zrobić wiele bez jednego kryształu. Możliwości jest multum.
Jednak Violet czuła nad sobą gniew babki Beth. Może nie dosłownie — nie nawiedzała jej w snach, właściwie to nie dawała żadnych oznak, aby odczuć niezadowolenie z powodu zgubienia prezentu od siebie. Jednak młoda heroska powoli popadała w paranoje, wmawiając sobie, że tak właśnie może być lada moment. Miała nadzieje, że młody od Hefajstosa zrozumie, a jeśli nie — tego dnia próbowała po raz ostatni.
W międzyczasie dzieciak przemówił… swoim osobistym głosem. Najwidoczniej wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy wreszcie założył swój aparat słuchowy. Violet nieco odetchnęłą z ulgą, a jednocześnie mocno się zaskoczyła tym faktem. Może Hekate była jej przychylna tego dnia? Zupełnie jakby nazbierała pieczątek za każdego zamówionego kebaba, aby dostać dziesiątego gratis, więc jakby za ,,zamówienia” na pomyślność od matki dostała wreszcie błogosławieństwo gratis.
– Na kadłubie rydwanu było miejsce, gdzie dokładnie taki kawałek wpasowałby się idealnie – powiedział Czech, tak beztrosko, jak wyglądał.
Violet zamilkła, unosząc brew. Wystarczyło, że się odezwał. Odpowiedziała dopiero kiedy ją ponaglił.
– Cóż… – westchnęła, zaczynając szczery wywód. Nie pokazywała złości, a raczej prośbę. – Ten kamień ma ogromną wartość sentymentalną. Jest dla mnie bardzo ważny i jeśli posiada jakąś moc, to działa tylko dla mnie. Mogę pokazać ci kilka zamienników, a nawet dać błogosławieństwo, abyś wygrał te wyścigi z łatwością. Dosłownie, jedyną rzeczą, jaką potrzebuję to kryształ górski od babci Beth. Pomogę ci wygrać, jak tylko mi go oddasz. Zgoda?

Mihal?
────
[371 słów: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Yasmin CD Adama — ,,Bóg jednak istnieje"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

– Zgadłeś – odpowiedziałam.
W pracy zawsze mówili, że nie mam charyzmy, a tu się okazuje, że mam i to jeszcze jaką. Nigdy nie bawiłam się z księdzem w zgadul zgadule, edycja mój boski stary.
Schowałam sztylet do torebki. Widziałam, jak odetchnął z ulgą, chociaż, nie jestem psychopatką, by zrobić jej krzywdę. Usiadłam naprzeciwko księdza po turecku, poprawiając spódniczkę.
– I jak już sobie wyznajemy prawdy, nie czekam na taxówkę, a na te katoblepony. Nie mam zamiaru umrzeć młodo przez jakieś stwory i…
– Czy możesz zostać na noc? – Adam nieśmiało spytało, uśmiechając się miło. – Mam dodatkowy koc jakby było ci zimno, piżamy niestety nie, ale… o! Mogę ci też oddać łóżko, ja zasnę na fotelu obok. Wiesz, wolę nie prowadzić w środku nocy, w dodatku, że dziś się gorzej czułem i…
– Zastanowię się – odpowiedziałam. – Może sprawdzę, jak daleko są od kościoła?
Przytaknęła, a ja ruszyłam.
Jeśli mam być szczera, nie chciałam spać w obcym miejscu, z obcym człowiekiem. Ilu już było takich wstępnie miłych, a potem, przez nich nie mogłam się pozbierać. Zerknęłam w kierunku Adama, które szło do swojej sypialni z kocem. Nastawiało się, że zostanę tutaj do rana. Zacisnęłam usta, otwierając drzwi wejściowe.
Przywitało mnie krówsko. Włochata, obrzydliwa krowa, patrząca prosto, w moją duszę. Od razu zamknęłam za sobą drzwi, gdy tylko otwierała japę.
– Co się tak wystraszyłaś, są niegroźne, wiesz, że podobno zwykli, ludzie widzą je jako bezpańskie psy? Trochę to smutne – powiedzieli, wynosząc do holu, gdzie stały dwa fotele, swoją pościel, kołdrę i poduszkę. – O właśnie, przyszykowałem ci miejsce do spania, znaczy, łóżko jak stało tak dalej stoi, jednak zabrałam swoje rzeczy i zastąpiłam świeżymi. Nie chcę, żebyś czuła się niekomfortowo, czy…
Faktycznie. Adam pozmieniało wszystko. Swoje zabrał, nowymi zastąpił. Nieśmiało usiadłam na środku łóżka, podskakując parę razy, aby sprawdzić, jak bardzo jest niewygodny materac.
– Jest może trochę stary, jednak da się spać – zapewniło. – Fotel też zabrałem, żebyś była sama...
Podrapał się po włosach, odwracając wzrok. Oczy nadal miała koloru różu.
A co jeśli cię wykorzysta? Jest miły tylko po to, aby siebie zaspokoić? Nie myślałaś o tym, prawda?
– A mogę klucz? – poprosiłam. – Wiesz… wolę… spać zamknięta. Nic ci nie ukradnę, obiecuję.
Adam rzucił mi klucz do pokoju. Wyszeptał dobranoc, zgasił światło na korytarzu, próbując ponownie odpłynąć w sen. Zamykając drzwi, rzuciłam wzrokiem jeszcze raz w kierunku księdza.

***

LATO

Nie minęło dużo czasu od pamiętnego spotkania w kościele, jakkolwiek to nie brzmi. Adam mnie nie skrzywdził, spał zgięty na starym fotelu, a ja na mięciutkim kocyku.
Patrzyłam przed siebie, na szybę kawiarni, czekając, aż ktoś wejdzie, oparta dłońmi o ladę.
– Hej, a ty w głowie masz nadal tego księdza? – Carmeline przybrała pozycję podobną do mojej. – Po pierwsze, minął dopiero tydzień, to nie dużo, może się jeszcze spotkacie, a po drugie, ty zawsze, jeśli nie miałaś z nikim bliższej relacji, nie rozmyślałaś o tej osobie aż tyle. Ja ci mówię, ona jest stworzona do ciebie.
– Nie – odpowiedziałam gorzko. – Jeszcze mi romansu z księdzem brakuje i to tym, co ma celibat. Podziękuje.
– A od kiedy niby zaczepiasz i otwierasz się przy nowo poznanych? – zachichotała, przybliżając się do mnie ciut bliżej. – Tylko przy mnie i Sparku taka jesteś. Dla innych taka jak teraz.
Bawiłam się swoimi włosami, oczekując w końcu na jakiegoś klienta, aby przestała gadać.
– Wiesz, jak moje wszystkie związki się kończyły. To nie jest dla mnie, miałam Dixie, ale co? Umarła. Kolejni coraz gorsi. Ja już nawet nie chcę – chciałam tu się położyć, choć, ku mojemu szczęściu, zaczęli pojawiać się ludzie.
Praca szła sprawnie tak jak zazwyczaj. Trzeba to Carmeline przyznać, może momentami jest upierdliwa, ale w pracy, pomaga nieźle.
– Tak, słucham? – Zerknęłam, z najmilszą miną (nie potrafię) na klienta, ale tej sytuacji nawet uśmiech nie pomoże. Barki mi się obniżyły, a żołądek rozbolał z nagłą siłą, taka, że miałam ochotę zwinąć się na podłodzę.
– Cześć Yasmin to.. e… no.. ja, Adam. – Czerwony na policzkach ksiądz nieśmiało uśmiechał się w moim kierunku. – Ja poproszę… poproszę…
Dłonie i głos się jej trzęsły, policzki przybrały jeszcze bardziej karmazynowego koloru, a oczy z fiołkowego fioletu, zmieniły się ponownie w róż.
– Tam za tobą jest kolejka, wiesz o tym? – poinformowałam biedaka, bo może nie wiedziało, że za nimi stali inni wygłodniali, bez śniadania, z potrzebą wypicia łyka kawy, aby wytrwać te dziewięć godzin w pracy lub szkole.
– WANILIOWE FRAPPE I PODWÓJNYMI CIASTECZKAMI I POLEWĄ KARMELOWĄ – wydusiła z siebie, rzucając na stół podaną kwotę. – Weź sobie resztę!
Poszła do swojego stolika, a ja do Carmeline.
– Słyszałam, nie musisz powtarzać – roześmiała się. – Jest naprawdę słodki, a w dodatku jak na ciebie patrzyła. Widać w tym tutaj coś więcej.
– Ty wszędzie widzisz miłość – burknęłam.
Odwróciłam się, przejmować kolejne zamówienia, gdy przyjaciółka mnie zaczepiła. Podała mi tacę z zamówieniem Adama.
– Leć, ty to jej daj. Ja się wszystkim zajmę spokojnie.
Wiedziałam, że robienie korków w takim miejscu to nic dobrego. Wzięłam tackę i ruszyłam, do małego stolika przy oknie. Podałam ją bez żadnego słowa, jednak wzrok Carmeline z daleka mi mówił, bym usiadła. Zrobiłam to.
– Dzięki za nocleg – zaczęłam. – Wiesz… ja… no, trafiłabym sama, ale wiesz jak to w życiu herosa – to akurat powiedziałam ciszej. – Miasta nocą nie są bezpieczne, choć piękne – skończyłam zdanie, ale po chwili zauważyłam coś. – Jesteś brudny – wzięłam chusteczkę, wycierając kącik ust Adama. Automatycznie się zaczerwienił, wytrzeszczając lawendowe oczy, których kolor zmieniał się ponownie w róż.
Podał mi jedno ciasteczko ze swojego frappę.
– Nie musisz mi dziękować, niewiasto – podziękował, przełykając nerwowo ślinę.

Adam
──── 
 [887 słów: Yasmin otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 14 maja 2024

Od Vex CD Almy — ,,No one thinks a pretty girl has feelings"

Poprzednie opowiadanie

Od rana chodziło nabuzowane (negatywną) energią. Zazwyczaj tak to jest, jak człowiek dowiaduje się, że ludzie mówią o nim za jego plecami, ale Vex, w przeciwieństwie do wielu, nie zamierzało tego tak zostawić.
Podejrzliwie patrzyło na każdego legionistę, ale jejgo ciche śledztwo nic nie dawało. Szybko zmieniło taktykę na bardzo głośne wspominanie o tym, że doskonale wiedziało o tych wszystkich bzdurach, które naopowiadano na jejgo temat. Od samego początku, oczywiście. Z wielką uwagą obserwowało legionistów, ale nadal żaden z nich nie przyznawał się do winy. Uznało to za niesamowicie irytujące i już nie uśmiechało się aż tak szeroko i często. Dobrze, drugim Sherlockiem nie zostanie, ale ktoś mógłby jągo nie wyłączać z tej całej zabawy w plotkowanie.
Przez resztę dnia nie wspominało już ani słowem o tym delikatnym temacie, a nawet zamierzało siedzieć cicho. Nie wyszło. W wypadku Vex siedzenie cicho raczej nigdy nie wychodzi, ale plus za chęci. Można powiedzieć, że sprawiało pozory. Nie marszczyło brwi aż tak, tylko marszczyło je całkowicie zwyczajnie, jak na co dzień, gdy ktoś jeszcze nie zdążył wejść jejmu za skórę, ale już był tego całkiem blisko. W pewnym momencie nawet przestało myśleć o tych pogłoskach! Jakoś tak, wyleciało jejmu to z głowy. Zaprzestało badawczego obrzucania wzrokiem każdego napotkanego legionistę, którzy prędzej czuli się oceniani niż podejrzewani o rozpowiadanie głupstw o kimkolwiek.
Pewnie by tak o tym nie pamiętało, gdyby nie szło wyrzucić resztek z obiadu na kompost, gdzie spotkało dwie driady. Na początku nie zauważyły Vex, bo jedna z nich powiedziała do drugiej:
— A Alma mówiła, że ono tylko udaje z tymi wąsami tlenowymi…
— Nie gadaj! — zdziwiła się jej koleżanka.
— Robi z siebie ofiarę, żeby mieć mniej obowiązków — prychnęła driada. — I zawsze zapomina o podlewaniu roślin albo wyrywa trawę dla zabawy. Żeby na niej gwizdać, rozumiesz ty to?
Vex rzuciło resztkami jedzenia niebezpiecznie blisko duchów natury i jak gdyby nic odeszło, choć jejgo brwi były zmarszczone w stopniu większym, niż ,,jeszcze mi nie zalazłoś za skórę”.

Miało ochotę jeszcze kopnąć ten telefon. Rozbić nie tylko szybkę ochronną, ale i ekran główny, żeby Alma na pewno nie mogła włączyć tego swojego durnego streama. Kto w ogóle aż tak obnosi się z tym że ma ze sobą telefon? Będąc herosem?
Już chciało zacząć jej robić wyrzuty i najlepiej zacząć jej grozić, że jak będzie dalej rozpowiadała takie idiotyczne rzeczy na jejgo temat, to dostanie on niejgo coś gorszego od zwykłego opierdolu, ale…
— Ja pierdolę, czy ty ryczysz? O głupiego streama? — zapytało i gapiło się na Almę bez wyrazu.
Odpowiedzi jako takiej nie dostało, bo z oczu legionistki już zaczęły lecieć pierwsze łzy.
Vex stało przy niej jak głupie, nie mogąc zdecydować się, czy kopnąć ten telefon, czy zacząć głaskać Almę po głowie albo zrobić coś równie idiotycznego. Nie miało pojęcia, jak pociesza się piętnastoletnie heroski, które płaczą o byle gówno. Przecież ona była prawie w jejgo wieku! Vex prędzej by samo siebie pobiło ze wstydu, niż rozbeczało się o… tak właściwie o nic.
— Ej, no weź — mruknęło, stojąc jak wmurowane. — To tylko… Bogowie, o co ty tak właściwie… Nie, dobra, nieważne, eee… Nie płacz? Może? Proszę? — plątało się, a coraz więcej legionistów zaczynało na nich zerkać. Nieśmiało poklepało Almę po ramieniu.
Rezultat był kompletnie inny od zamierzonego.
— Ono mnie bijeeeeee! — zawyła Alma.
— To nawet nie było mocno! Ja, ten, to… Co jest z tobą nie tak?! — Vex zaczynało tracić nerwy. Nie wiedziało, co ma zrobić z rękami, skoro nie mogło nawet jej dotknąć, więc ostatecznie znowu stanęło jak słup i gapiło się na Almę z paniką w oczach.
— To z tobą jest coś nie tak! — wrzasnęła Alma, tupiąc nogą. Vex zacisnęło ręce i spróbowało policzyć do pięciu, żeby się jakkolwiek uspokoić i nie odkrzyknąć kolejnej rzeczy, która tylko pogorszy całą sytuację. Jak się nie uda, to chyba rzeczywiście jej coś zrobi.
— Weź ty się ogarnij, czekaj… — Pogrzebało w kieszeniach. — Masz. — Wyciągnęło w jej stronę opakowanie z chusteczkami, które chyba przeżyło w tej kieszeni dość dużo, ale w środku raczej wszystko było czyste. Przynajmniej taką nadzieję miało Vex, bo spodziewało się, że jeżeli Alma zobaczy na nich chociaż jedną plamkę, to zaraz podniesie kolejny okrzyk. Pewnie coś w stylu: ,,Ono chce mnie otruuuuuuuć!”.
Gdy to się stanie, Vex już nigdy nie pokaże się nikomu w tym obozie. Z zażenowania.


Alma?
────
[703 słowa: Vex otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 13 maja 2024

Od Sony do Mihala — ,,Nawiedzony parasol babci Effie"

Sony spojrzała na to, co miało w dłoniach. Trochę materiału, drutów i ładna, rzeźbiona rączka. Chyba nawet drewniana. Nie mieli pojęcia, ale wyglądała, jakby kosztowała dużo pieniędzy i sprawiało to, że jeszcze gorzej się czuł z całym tym zamieszaniem.
Ale po co herosowi parasol? Cóż, to całkiem proste. Sony uparło się, że odegra wspaniały skecz, do którego bardzo, bardzo potrzebny był mu parasol.
— Ale… powiedz, do czego tak dokładnie ci potrzebny?
— To oczywiste — mruknęłu, przeszukując swoją walizkę i wyrzucając z niej, co popadnie i gdzie popadnie. Erico starał się łapać niektóre rzeczy, które leciały za daleko, ale w pewnym momencie przypominało to bardziej grę w zbijaka niż próby uratowania koszulek przed śmiercią na podłodze domku Hermesa. Nawet nie spojrzału na kolegę, który wyczekiwał dalszej odpowiedzi. — Chodzi o to, żeby móc nim, wiesz, wymachiwać i tak dalej. Grozić innym aktorom. Albo z nim tańczyć. Albo… Wiem! — krzyknęło podobnym tonem, jakim naukowcy wykrzykiwali ,,Eureka!”. — Potrzebuję też kapelusza! I garnituru! Albo chociaż koszuli i spodni! I wiesz, wtedy to będzie jeszcze bardziej…
— To zwykłe zajęcia teatralne! — oburzył się Erico. — Nie potrzebujemy… Sony, wiesz, nie wystawiamy tego przed całym obozem. To tylko takie… ćwiczenie na improwizację. Minimum rekwizytów i… i no. — Sony spojrzała na niego błagalnie. Nie był pewien, o co… tak właściwie go prosił. — Tak, twoje pierwsze zajęcia, dobrze to rozumiem. Ale, uh, okej, doceniamy entuzjazm, ale… może bez garnituru? Nie wiem, czy znajdziemy coś, co będzie na ciebie pasowało.
— No dobra — westchnął Sony i włożył bardzo wymiętą kremową (już od lat nie była biała) koszulę z powrotem do walizki. Nie składając jej. Bardziej zwijając w jeszcze bardziej pomięty kłębek. — Ale kapelusz chcę mieć. Muszę mieć. I parasol. — Z dumą pomachało koledze parasolem w brązową kratę tuż przed twarzą.
— Ano może mieć jakiś kapelusz… — zasugerował Erico. Nie miał pewności, ale jego brat sprawiał wrażenie takiego, który posiadałby coś takiego. — Mogę go…
— Dzięki! — krzyknęli Sony, zanim wybiegli z domku Hermesa, żeby błagać Emiliano o jego kapelusz, który być może nawet nie istniał.
Erico rzucił okiem na cały ten bałagan, który zostawiły po sobie Sony. Może przyjmowanie go na zajęcia teatralnie nie było najlepszym pomysłem. Jeżeli będzie takie podekscytowane na każde, najmniejsze ćwiczenie… No, jakoś sobie z tym poradzą. Przecież nie wyrzucą kogoś za entuzjazm.

Bez pukania weszli do domku Apollina.
Był pusty.
Wzruszyłu do samenu siebie ramionami i zaczęłu przeszukiwać rzeczy, które wydawały się należeć do Emiliano. Może nie będzie zły, w końcu starało się odkładać wszystko tak, jak było. A jeśli zauważy… Cóż, trudno. Przeżyje.
Koszule, koszule, koszule, eleganckie spodnie iiii kolejne spodnie, ale żadnego kapelusza.
Sony zajrzała pod łóżko, ale tam leżała tylko zapomniana, wełniana czapka, którą z chęcią by sobie przywłaszczyła, bo była w zielono-czerwone paski. Jednak patrząc na kilogram kurzu, jaki na niej spoczywał, zostawiły ją w spokoju.
Podniosło się z kolan i jeszcze raz zajrzało do szafy, ale i tam była tylko różowa czapka z daszkiem, która już prędzej należała do Erico.
Kto w tym obozie może mieć kapelusz? — myślało, gdy wyszło z domku z pustymi rękoma.
Nic nie przychodziło mu do głowy.
Do zajęć chyba zostało jeszcze trochę czasu, więc Sony zrobiło jedyną rzecz, jaka przyszła wu do głowy.
Zaczęli biegać po obozie, żeby znaleźć kogoś, kto akurat miałby na głowie kapelusz.
W nieherosowym obozie szanse na znalezienie takiej osoby pewnie były przerażająco niskie, ale w Obozie Herosów znajdował się chyba każdy rodzaj ludzi. Łącznie z Violet, która lubowała się w ogromnych i spiczastych kapeluszach. Nie było to coś, co dokładnie wyobrażał sobie Sony, gdy mówił o kapeluszu, którego potrzebował, ale lepszy rydz niż nic, jak mawiają.
Podbiegła do dziewczyny, zanim stracił ją z oczu i wydyszał:
— Cześć!! Jeju, masz naprawdę, naprawdę piękny kapelusz! Czy mogę go pożyczyć? Na godzinkę albo dwie? Bo, wiesz, wymyśliliśmy taki skecz i bardzo potrzebujemy do niego kapelusza, a mamy już mało czasu i... — Przerwa na oddech. — ...I nikt nie ma takiego jak ty. Oddam go bez skazy, obiecuję!
Violet uśmiechnęła się lekko i ściągnęła nakrycie głowy.
— Jasne, proszę — powiedziała, chociaż widać było, że już zbyt długo nie pobędzie na zewnątrz. Z takim dostępem do światła słonecznego nie dało się wytrzymać, lepiej skryć się we własnym domku albo wyciągnąć kolejny, jeszcze większy kapelusz.
— Dziękuję!! — Sony o mało co nie podskoczyłu i od razu wcisnęło sobie kapelusz na dredy.
— Jak wyglądam?
— Jak praktykująca wiedźma — odparła Violet, a Sony wydało się ogromnie zadowolone z odpowiedzi.

— Nie… — Sony oparło się na swoim parasolu jak na lasce i pochyliło się do przodu. — To… kurwa!
Rozległ się trzask i Sony gwałtownie poleciał do przodu. Kapelusz nie zdołał nawet zlecieć z jej głowy, tylko wsunął się bardziej na oczy, gdy uderzyło o trawę. Nie to było najgorsze, lubili trawę. Tylko że coś bardzo nieprzyjemnie wbijało im się w brzuch.
— Wszystko okej? — spytał Erico, pomagając mu się podnieść. — Nic ci nie jest?
Sony już miała odpowiedzieć, że w sumie jest w porządku, tylko ją brzuch boli, ale jego wzrok padł na parasol i w oczach stanęły wu łzy.
Nie przypominał już parasola. Materiał miał w sobie dziury, druty wystawały we wszystkich możliwych miejscach, a rączka złamała się w pół.
— Nie jest okej — wyszeptało i pozbierało z ziemi to, co zostało z jeno rekwizytu. — Widzisz, co mu się stało…? — zapytał żałośnie, a parę łez potoczyło się po ich twarzy.
— Hej, ale to… to tylko parasol. Będzie okej. I tak tutaj nigdy nie pada, więc spokojnie. Nie będzie ci potrzebny. — Erico używał wszystkich swoich sił, aby jakoś pocieszyć Sony, ale ona tylko pokręciła głową, a rozpuszczone dredy zatańczyły dookoła jego twarzy.
— To nie był zwykły parasol — pociągnęło nosem — bo to był parasol babci Effie. Mama mi mówiła, żeby go nigdy nie zniszczyć, bo jej duch się na mnie zezłości i wtedy będę mieć pecha, bo ten parasol to jedyna pamiątka po niej i…
— Jestem pewny, że babcia Effie nie będzie miała ci tego za złe. — Poklepał Sony po ramieniu, a onu momentalnie się do niego przytuliłu. Odwzajemnił uścisk i dodał jeszcze: — Zrobiłoś go przypadkowo. I, wiesz, może ktoś z domku Hefajstosa mógłby ci go naprawić...?
Na tę propozycję Sony odsunęła się od Erico z lekkim uśmiechem na twarzy i otarła łzy.
— Okej. — Wstało z ziemi i otrzepało się z trawy. — Dziękuję.
— Nie ma sprawy. — Uśmiechnął się Erico i pomachał Sony na pożegnanie, gdy pobiegli w stronę domków.
Zdecydowanie za dużo dramatów jak na jeden dzień — pomyślał i odwrócił się do reszty obozowiczów, którzy zgromadzili się wokół miejsca wypadku w kółeczku.
— Wracamy do naszych improwizacji! — zarządził, również podnosząc się z trawy. — Kto miał być następny?

Sony otworzyła sobie drzwi do domku Hefajstosa, w którym jak zwykle było trochę cieplej niż na zewnątrz, wokół unosił się metaliczny zapach, a gdzieś w kącie tryskały iskry. Do tego słychać było głośne zgrzyty i piski, na które Sony lekko się skrzywiło. Jak oni tu wytrzymywali? Mieli jakieś zatyczki do uszu czy jak?
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo każdy skupiony był na swojej robocie, więc pewne siebie weszło głębiej i stuknęli w ramię pierwszego lepszego obozowicza, który wyglądał, jakby był mniej więcej w wieku Sony.
— Hej! — powiedziało z lekkim uśmiechem, choć drżały mu kąciki ust i przy jeno oczach nadal widać było ślady łez. — Czy ja, wiesz, mogę cię o coś poprosić?
Popatrzył na Sony ze zmarszczonymi brwiami i odłożył narzędzia, którymi majstrował przy jakiejś metalowej konstrukcji, która nie przypominała niczego więcej niż jakiejś abstrakcji. Lekko uniósł dłonie i coś zamigał, a zaskoczona Sony tylko zamrugało oczami.
— Wolniej? — zapytali, ale szybko się zreflektowali i położyli resztki parasola na blacie. Uniosły dłonie, żeby szybko przeszukać pamięć i przeliterować to słowo, bo nie bardzo pamiętało, jak to się robiło inaczej.
Dziecko Hefajstosa uśmiechnęło się i również przeliterowało to, co chciało powiedzieć, na tyle wolno, żeby Sony udało się zrozumieć, co chcą przekazać.
„M-i-h-a-l. C-o-ś p-o-t-r-z-e-b-n-e?”
W odpowiedzi Sony bezczelnie wskazała palcem na materiał, druty i trochę drewna. Mihal spojrzał na nie z pytaniem w oczach, a ono powoli zamigało: „P-a-r-a-s-o-l”. Dodało jeszcze: „S-o-n-y” i wskazał na siebie, żeby wszystko było w miarę jasne.
Mihal wskazał na drzwi do domku i wyszedł na zewnątrz, kiwając na Sony, żeby poszło za nim. Na zewnątrz westchnęła z ulgą, bo było tam znacznie ciszej. Chociaż... nadal trochę szumiało jej w uszach.
— O, już. — Sony zrobił wielkie oczy, gdy usłyszał, że Mihal jednak mówił. — Aparat słuchowy — zaśmiał się lekko. — W domku jest zbyt głośno, żebym go tam nosił.
— Doskonale cię rozumiem! — odrzekło Sony. — Okropnie tam macie.
Mihal uśmiechnął się słabo.
— Co do... parasola, to... Wiesz, że tutaj go nie potrzeba? Nigdy nie pada — wyjaśnił, ale Sony już kręciła na to głową.
— Tyle że to parasol babci Effie — powiedzieli twardo. — Jej duch zezłości się, że go popsułom i wtedy zacznie mnie prześladować, i będę mieć pecha, i będę wszystko niszczyć, a potem jeszcze mama będzie miała do mnie pretensje... bo to ostatnia pamiątka po babci Effie i wiesz, to duże zaufanie, żeby mi go w ogóle dawać, a ja go złamałum — wyrzucił z siebie, powstrzymując łzy. — To *ważne*.
— Hm, okej — niepewnie odpowiedział Mihal. — Spróbuję... go naprawić.
— Super! — powiedziało Sony, starając się nie mówić zbyt głośno. Tym bardziej nie krzyczeć. — Można cię tulić?
Nie doczekało się odpowiedzi, tylko od razu zostało przytulone.

Mihal?
────
[1508 słów: Sony otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 12 maja 2024

Od Abasola do Adama — ,,Bardzo odpowiedzialny heros"

Kostek i Abasol szli jedną z wielu ulic Nowego Yorku, słońce już chowało się za horyzontem, więc nareszcie żar przestawał lać się z nieba, ale jego miejsce zaczynał zajmować chłód. Dla Kostka nie był to wielki problem przez jego cóż...małą ilość jakiejkolwiek tkanki, ale dla czarnowłosego chłopaka mogło się to niedługo stać problemem, mogło, bo na razie chłopak był tak zajęty gadaniem, że zmiana temperatury nie zdawała się dla niego dużym zamartwieniem.
Chłopak opowiadał swojemu kościstemu przyjacielowi o przygodzie, jaka go spotkała podczas wykonywania misji, która dosłownie zleciała im z nieba. Co jakiś czas Abasol śmiał się lub swoją intonacją pokazywał, że tamten moment mu się podobał, Kostek za to przejawiał zdecydowanie mniej optymizmu i by zachować równowagę we wszechświecie, co jakiś czas pokazywał swoim łapaniem się za głowę i zasłanianiem oczodołów kościstymi rękami, że działania Abasola nie były zbyt odpowiedzialne.
Chłopak już zbliżał się do punktu kulminacyjnego historii, w którym miał oddać strzały łowczynią Artemidy, ale wtedy szkielet zatrzymał jego potok słów gestem.
— Nie mów mi teraz, że im te strzały rzuciłeś jak jakiemuś psu. — Szkielet powiedział śmiertelnie poważnie.
— Ej — zaczął Abasol — nie rzuciłem im tego, jak psom, po prostu podałem im to, zachowując bezpieczny dystans.
Kostek zatrzymał się, chłopak również stanął w miejscu. Szkielet patrzył się na niego przez chwilę, po czym zakrył swą twarz ręką podtrzymywaną od dołu drugą, po chwili wyszedł z tego stanu zadumy i przemówił do chłopaka.
— Abasol, stawiasz swoje życie na bardzo cienkiej nitce, mogłeś umrzeć podczas tej misji co najmniej dziesięć razy, a nie widzę, byś zająknął się ani razu!
Heros wyglądał, jakby był zdziwiony, że szkielet się zdenerwował.
— I co się tak na mnie patrzysz oczami wielkimi, jak drahmy? - zapytał Kostek, nadal wyraźnie wytrącony z równowagi. — Może i masz te trzynaście lat, ale na łaskę… yhh, potrafiłbym wskazać muchy, które są od ciebie ostrożniejsze !
— Słuchaj, Kostek – zaczął Abasol wyrwany ze zdziwienia – jeżeli bym się stresował, to moje mięśnie byłyby spięte, spięte mięśnie nie są zbyt ruchliwe, więc gdybym się cały czas stresował, to możliwe, że nie wróciłbym z tej misji w ogóle.
— Tak to sobie możesz mówić, by mieć wymówkę ! - odpowiedział mu potwór. – Fakt, możliwe, że twoje zachowanie pomogło ci przetrwać, ale nie zmienia to faktu, że było skrajnie nieodpowiedzialne i zwyczajnie w świecie głupie! Te łowczynie mogły cię podziurawić strzałami tak, że wyglądałbyś, jak ser z jakiegoś tam kraju ! A to tylko podwładne Pani łowów…
— Rety, Kostek. – Chłopak nie tracił swej beztroski. – Było minęło, żyje? Żyje, nie musisz mi teraz awantury robić, że ryzykowałem, przecież i tak poznaliśmy się właśnie w taki sposób, że wracałem z kasyna w którym-
— Było minęło Abasol. — Przerwał herosowi szkielet, naśladując głos Abasola. — Posłuchaj mały, teraz już nie jesteś po prostu jakimś tam dzieciakiem z Nowego Yorku, teraz wiesz, że jesteś herosem, a to oznacza, że twoje życie nabierze wielu barw. I mogę cię zapewnić: nie będą zbyt ładne.
Kiedy tak patrzyli na siebie, chłodny wiatr lekko zawiał, Abasola przeszły ciarki, nagle zdali sobie sprawę, że stoją obok kościoła. Słońce zdążyło już zejść jeszcze niżej, więc niebo przybierało coraz ciemniejsze odcienie fioletu, a chmury stały się czerwone. Kościół był wzniesiony w stylu gotyckim, wysokie wierze, masa zdobień, która jednak nie był widoczna w mroku. Kościół miał dwie wierze i trójkątny dach co nadawało mu lekko wyglądu odwróconej litery M. Syn nieznanego boga spojrzał na budynek, jakby na kogoś oczekiwał.
— Ludzie chodzą tutaj by czcić… — zaczął chłopak, ale słowa utknęły mu w gardle.
— Tak — Kostek odparł chłodno.
— Ale dlaczego ? — zapytał Abasol. — Dlaczego ci cali bogowie nie mogą się ujawnić ? Czemu trzymają ludzi w niewiedzy?
Szkielet usiadł na pobliskiej ławce.
— Pojęcia nie mam. — zaczął Kostek, rozglądając się wokół. — Działania bogów od zawsze były enigmatyczne, nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że oni sami czasami nie wiedzą, co robią. Możliwe, że nie ujawniają się, bo nie chcą psuć ludzkości tego, co stworzyła, bądź…
— Bądź? — Podniósł jedną brew Heros.
— Bądź po prostu pragnęli odpoczynku — odparł mu szkielet. — Nie sądzę, żeby bycie w centrum uwagi przez 5000 było zbyt przyjemne.
Stali tam tak, Abasol mając w gardle masę pytań, Kostek będący w stanie odpowiedzieć na jakąś ich część.

Adam?
────
[678 słów: Abasol otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

sobota, 11 maja 2024

Od Theodore'a CD Kala — ,,Smile smile!"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Theodore wiedział, że nigdy nie będzie w stanie do końca zrozumieć innych ludzi. Prawdopodobnie było to niemożliwe. Zresztą, pewnie w pełni nie rozumiał nawet siebie. Uważał jednak, że w jakimś stopniu wie, jak działają znane mu osoby.
Dlatego teraz był tak skrajnie zdezorientowany. Mógłby strzelać oczami na boki jak zdziwiona kura, ale zamiast tego wpatrywał się w Kala. Ani trochę nie rozumiał tego chłopaka. Przyczepił się do niego o głupi uśmiech, a nawet po wyjaśnieniach wciąż żywił jakąś niewyjaśnioną urazę. Tak naprawdę Theo nie wiedział, czy ma być zły, czy ma płakać.
Nigdy nie był dyplomatą, więc utrzymywanie spokoju w głosie i na twarzy sporo go kosztowało. W jego głowie krzyczał głos, który kazał bronić mu się krzykiem i zwyczajnie ofensywą. Wszystko inne za to utwierdzało go w tym, że to okropny pomysł i zdecydowanie nie powinien tego robić. Chyba że chciał napytać sobie biedy. A na tym mu oczywiście nie zależało. Nie chciał wylądować z głową w toalecie albo nawet sprzątając stajnie, jeśli podpadłby komuś wyżej postawionemu. Wyjątkowo nieprzyjemna wizja sprawiła, że lekko się wzdrygnął.
Wciągnął powietrze nosem i nerwowo przeczesał dłonią ciemne włosy. Musiał zachować spokój. Nic więcej. Po prostu nie dać ponieść się emocjom.
Pomimo swoich usilnych starań, niemal puściły mu nerwy, kiedy chłopak pożegnał się z przytupem. Do jasnej cholery, czy jego obecność aż tak działała ludziom na nerwy? Zwykle raczej stawali się ospali w jego otoczeniu, zamiast się złościć i prychać. Przyzwyczaił się do tego, że działa na innych zupełnie inaczej.
— Jak sobie chcesz — burknął pod nosem, patrząc na plecy odchodzącego Kala.
Chciał się obrażać, rzucać nieuzasadnionymi, nieprzyjemnymi hasłami, a potem odchodzić? Proszę bardzo. Łaski bez. Może sobie robić, co chce, przecież jest u siebie. I nawet jeśli Theodore teoretycznie również był u siebie, to wolał ustąpić.
Wziął kolejny głęboki oddech i wytarł dłonie o spodnie. Nawet nie zauważył, kiedy się spociły. Nerwy robiły swoje. Przez tę całą aferę zapomniał, z jakiej racji tak właściwie się tu znalazł. No tak. W miejscu, w którym jeszcze jakiś czas temu siedział, została mała szmatka do polerowania i jego sztylet. Teraz najchętniej wbiłby go w ziemię, zamiast czyścić ostrze, ale potem znowu czekałaby go robota.
Z frustracją zabrał to wszystko ze sobą i odszedł w przeciwnym kierunku do tego, gdzie udał się Kal. Nie miał ochoty na kolejną konfrontację.
Może spotka jeszcze kogoś, z kim będzie się lepiej dogadywał.

Koniec wątku Theodore'a i Kala.
────
[391 słów: Theodore otrzymuje 3 Punktów Doświadczenia]

Od Ziona CD Wintera — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA II

Niezręczna cisza rozrywała siedemnastoletniego Ziona od środka. Biuro dyrektora ewidentnie nie pasowała do reszty liceum. Zewsząd biła sztuczna ekstrawagancja. Drewniane boazerie na ścianach za biurkiem zasłaniały różnorakie dyplomy, czy to przyznane szkole, czy samemu dyrektorowi. Po lewo i po prawo od wejścia stały ogromne półki wypakowane po brzegi książkami, ładnymi, obitymi w skórzane okładki, z grawerowanymi tytułami i autorami, których Zion ewidentnie nie kojarzył. W końcu w centralnej części pomieszczenia stało masywne biurko z ciemnego, błyszczącego się niemiłosiernie drewna. Na biurku leżały masy papierów, zdjęcie lub dwa, odwrócone od Blondyna w taki sposób, że nie zauważył, co na nich widniało, telefon stacjonarny i pojemny, metalowy segregator na długopisy, ołówki i inne pierdoły, z których korzystał dyrektor. W tamtym momencie przy biurku na razie siedziało dwóch mężczyzn, a raczej mężczyzna i chłopiec, ramię w ramię, po tej samej stronie. Jednym z nich był oczywiście Zion McQueen. Przydługawe, blond włosy ułożone były à la Leonardo DiCaprio i zasłaniały mu większość czoła. W skórzanej ramonesce, pod którą nosił koszulkę sygnowaną Metallicą, spranych Levi’sach po ojcu i w mocnych, wysokich martensach próbował wyglądać groźnie. Po jego prawicy siedział nauczyciel historii Herosa. Jego brązowy, wypłowiały garnitur i okulary o cienkich, stalowych ramkach i grubych szkłach dodawały mu trochę inteligencji, choć jego obłąkane oczy psuły cały wizerunek człowieka wykształconego.
W końcu do pomieszczenia wszedł trzeci mężczyzna. Ewidentnie niższy (choć przy Zionie, który już wtedy mierzył prawie sześć i pół stopy, każdy wydawał się niższy) i starszy od towarzyszących mu teraz jegomości. Siwe, kończące mu się już włosy były ładnie zaczesane do tyłu, a skrupulatnie przystrzyżona broda dodawała dyrektorowi profesjonalizmu. Przeczłapał cały gabinet w ciszy i zasiadł przy biurku. Z głębokim westchnięciem założył na nos okulary i przywitał syna Ateny i siedzącego obok niego nauczyciela zimnym spojrzeniem i zaczął mówić:
— Podobno są z tobą problemy, Zion. — Przerwał ciszę chropowatym głosem. — Nie słyszałem jeszcze, by któryś z moich uczniów wyłudzał pieniądze od nauczyciela.
— Nie byle jakie pieniądze! Mówimy tutaj o pięćdziesięciu dolarach! Dla kogoś z taką pensją, jak moja to jest naprawdę spora suma! — Swoje trzy grosze musiał dodać nauczyciel historii.
Starsi mężczyźni zwrócili swoje oczy ku Młodzieńcowi.
— Zacznijmy od tego, że pieniądze wygrałem w uczciwym zakładzie i w mojej klasie znajdzie się na to wielu świadków. — I wtem Zion rozpoczął tłumaczenie się z powodu wizyty w gabinecie dyrektora. Sytuacja wyglądała następująco: pan Davis, nauczyciel historii zarzucił uczniom, że niewystarczająco uczyli się na sprawdzian wiedzy z mitologii starożytnych Greków, na co Blondyn, z dozą kpiny odparł, że z łatwością mógłby wymienić więcej mitologicznych stworzeń niż Davis. Nie wiedział jednak, że w taki sposób niezwykle obrazi starego fanatyka greckiej cywilizacji, który obruszony słowami Nastolatka zaproponuje mu prosty układ: oboje mają pięć minut na wypisanie jak największej liczby mitologicznych stworzeń, a ten, który napisze więcej, wygrywa pięć dyszek. Heros bez zastanowienia się zgodził. Po pięciu minutach wyłoniono zwycięzcę, z pięćdziesięcioma czterema podpunktami na kartce — Ziona.
Przegrana oczywiście nie zadowoliła pana Davisa (w szczególności, że w ciągu tych pięciu minut udało mu się zapisać jedynie dwadzieścia jeden stworów) i ten udał się do dyrektora, wmawiając mu, że Młodzieniec próbuje od niego wyłudzić pieniądze.
— …a najgorsze w tym wszystkim jest to, że nadal nie mam tych pięciu dych! — Skwitował całą historię McQueen. — Wcześniej byłem tylko biedny, a teraz jestem, i biedny, i oszukany.
Zmarnowany dyrektor nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać, widząc, jak bardzo jego szkoła spadła na psy. Wyciągnął on zza pazuchy skórzany portfel i wręczył Zionowi obiecane przez pana Davisa pięćdziesiąt dolarów.
— Robercie, pozwól, że porozmawiamy. — Zwrócił się do nauczyciela siedzącego naprzeciw. — Zion, możesz wracać na lekcje.

***

I właśnie to wspomnienie wierciło mu w mózgu, napawając go jakimś dziwnym lękiem i tą samą, co wtedy niechęcią, gdy tylko z Winterem przekroczyli mury szkoły. Choć korytarze były wysokie i puste, to wydawały się też niezwykle klaustrofobiczne w oczach Dwudziestosześciolatka. Analizował przebywane przez siebie pomieszczenia, by w jakikolwiek sposób zrozumieć, co czuł w tym momencie zniesmaczony tym miejscem Winter. W końcu, po paru minutach, które wydawały się, że ciągnęły się w nieskończoność, dotarli pod pracownię matematyczną. Dzieciak Chione próbował jeszcze coś powiedzieć synowi Ateny, ale ten bez zastanowienia wparował do klasy, przerywając odbywające się tam zajęcia.
— Dzień dobry, nazywam się Zion McQueen i chciałbym porozmawiać o pańskich chujowych metodach nauczania.

Winter?
──── 
 [700 słów: Zion otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Domino CD Tiry — ,,Witaj w obozie"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Spojrzenie ciemnookiego syna Iris, od niemal dwóch dni nieustannie wypełnione niepokojem, również na krótki, naprawdę krótki moment powędrowały ku wskazanemu budynkowi. Te pstrokate witraże, te wielobarwne ściany… cały domek numer czternaście, choć minął dopiero jeden dzień, stanowił już dla chłopca nowy dom, bezpieczną przystań, nowe ,,sanctum sanctorum”. Odkąd przekroczył granicę obozu, czuł się oderwany od tej zupełnie nowej rzeczywistości, zupełnie jak niepasujący puzel i dopiero wewnątrz tegoż niepozornego budynku zdołał ukoić nerwy podrażnione przez natłok informacji, zmęczenie i brak leków. Jedna drobna łezka opuściła jego oko, ale Domi zdążył skorzystać z chwili nieuwagi ze strony obozowej weteranki i szybko wytarł policzek, modląc się do swej boskiej matki, by Tira nie zwróciła na to uwagi.
Choć jego wzrok spoczywał na domku numer czternaście przez naprawdę długą chwilę i nie był w stanie tego ujrzeć, syn Iris wyraźnie poczuł na swej skórze, jak pstrokato odziana dziewuszka spogląda na niego niemal oceniająco. Plecy Everesta nawiedzone zostały wyjątkowo nieprzyjemną falą gęsiej skórki, co chłopiec starał się ukryć za wszelką cenę. Choć jego cichutki głosik, zauważalnie zaniepokojone i rozlatane oczy, zasadniczo cała jego mowa ciała krzyczeć mogła ,,BOJĘ SIĘ, POMOCY, JA CHCĘ W TO WEJŚĆ POWOLI” do każdego, kto specjalizował się w odczytywaniu tego rodzaju znaków, młody Wilde wolał nie zdradzać swoich odczuć, trzęsąc się na samą myśl, że ktoś może chcieć go ocenić w takim miejscu. Choć przechodził przez to wiele razy, nigdy nie przyzwyczaił się do faktu, że ktokolwiek mógłby chcieć ocenić, czy warto się z nim zadawać. Gdzieś z tyłu głowy chłopca nagle pojawiła się niezwykle natrętna myśl, którą Domi starał się bez ustanku odpychać, nawet zadając Tirze pytanie o jej domek. ,,A co gdybyś poszedł, schował się pod jakże ciepłą kołderkę i pozwolił temu wszystkiemu samodzielnie wejść do twojego życia w odpowiednim czasie?” jego podświadomość pytała w kółko, ale za każdym razem odpowiedź brzmiała ,,nie”.
Wszystko to wydarzyło się ledwie w ciągu kilku sekund. Potem chłopiec na powrót odwrócił się w stronę Tiry, czując się jak totalny idiota. Po naprawdę krótkim momencie zastanowienia jego własne pytanie skierowane ku dziewczynie wydawało się tak bezsensowne, jak zakładanie sandałów na skarpety. Te wszystkie kolory, które miała na sobie… ,,marny z ciebie jednak detektyw, młody detektywie Wilde” skarcił samego siebie w myślach. ,,Przecież to jasne jak słońce! Skoro jest tak kolorowo ubrana, musi też być dzieckiem Iris, bo dziecko, którego innego boga założyłoby na siebie aż tyle kolorów?”. Dość logiczny tok rozumowania, nieprawdaż? Szkoda tylko, że okazał się mylny i przez to ciemnowłosy nastolatek poczuł się jeszcze bardziej głupio. Duma i pewność siebie, jakie wręcz biły od Tiry na odległość, gdy odpowiadała na pytanie, sugerowały, że bynajmniej nie jest to żart, choć Everestowi naprawdę ciężko było w to uwierzyć. Córka Afrodyty ubierająca się aż tak… niemodnie? Czy dzieci tej bogini nie posiadały przypadkiem najlepszego wyczucia stylu pośród wszystkich herosów? Jak doszło do tego, że córka bogini piękności stwierdziła, że nie pasujące do siebie kolory tworzą idealny zestaw? Tyle pytań kłębiło się w młodym umyśle syna Iris, jednak żadne nie opuściło jego ust. Był pewny, że za każde z nich dostałby w łeb mieczem albo stalową tarczą. Przemilczał więc jedynie odpowiedź Tiry i podreptał za nią grzecznie do pawilonu jadalnego, tracąc pierwszą okazję do nawiązania dłuższej konwersacji.
Oczy chłopca, wbite w ziemię dokładnie tak, jak przy każdej pierwszej przechadzce po sąsiedztwie nowego miejsca zamieszkania, śledziły ruch pięt Tiry. Trzymanie się blisko córki Afrodyty stanowiło w tamtej chwili priorytet dla młodego detektywa i bynajmniej nie dlatego, że mimo wszystko wyglądała co najmniej dobrze i na pierwszy rzut oka wydawała się … interesująca i… nawet fajna mimo braku zgodności z Dominowym wyobrażeniem starszego obozowicza czy dziecka bogini piękności. Jeszcze parę minut temu święcie przekonany był nawet, iż tak pstrokato ubrany ktoś może jedynie denerwować inne osoby samą swoją obecnością, miło zatem się zaskoczył, odkrywając, że dziewczyna bynajmniej nie jest upierdliwa i nie rozmawia się z nią ciężko, choć te urywki konwersacji ciężko w ogóle nazwać rozmową. Włosy po raz drugi opadły mu na czoło, zostały jednak odgarnięte szybkim ruchem.
,,Może warto będzie dać temu szansę, może będzie chciała się zakolegować , skoro zgodziła się oprowadzić mnie po obozie…” zaczął jeden z typowych dla siebie wewnętrznych wywodów, gdy nagle dziewczyna zatrzymała się, co Domino powtórzył ledwie sekundę później. Dopiero wtedy dostrzegł, że jej futrzasty sweterek był teraz zawiązany wokół jej pasa. Ten jeden niewinny akcent, zupełna drobnostka, głupota… umysł ciemnookiego syna Iris na krótki moment najechany został przez armię wspomnień. Nie był nawet w stanie policzyć, ilu koleżankom z różnych klas zdarzało się nosić bluzy czy kurtki w taki sposób. Nagle na ten jeden moment obóz stał się znacznie bardziej przyziemnym miejscem. W następnej chwili wszystko wróciło jednak do “normy”.
— Macie pegazy tutaj?! — niemal krzyknął głosem tak piskliwym, że aż samego siebie zadziwił.
Ekscytacja, którą ujrzeć można było wcześniej w jego ciemnych oczach, zaczęła niespodziewanie rosnąć. ,,PEGAZY! AAAAAAAAAAAAA!” chłopiec krzyczał w myślach, zupełnie niczym nastolatka na widok młodego Justina Biebera. Mityczne konie ze skrzydłami z opowieści Bricka… Everestowi niełatwo było uwierzyć, że te cudowne stworzenia mogły być gdzieś w obozie. Byłby pobiegł ich szukać, gdyby nie ponowne odwrócenie uwagi.
— Siatkówka? Ale jaki to ma sens w obozie dla herosów, skoro mamy się tu uczyć walczyć żeby przeżyć poza obozem? Nie lepiej by było załatwić boisko do jakiegoś sportu, w którym trzeba wysiłku? Przecież… — Tym razem wywód wybrzmiewać zaczął na głos, chłopiec mruczał jednak pod nosem, mówiąc bardziej do siebie niż do Tiry.
Ona zresztą nawet nie zdawała się zwracać uwagi na jego nieszczególnie sensowny monolog. Właściwie sam również na moment odciął się od otoczenia i nawet nie zauważył, że włosy znów przysłoniły mu oczy. Dopiero po chwili podświadomie przypomniał sobie, że ktoś właśnie miał dalej oprowadzać go po obozie. Olawszy włosy, nie mając już chęci na ponowne odgarnianie ich, wiedząc, iż pewnie w którymś momencie znowu zasłonią mu oczy, ruszył za żwawo dreptającą przez błoto Tirą. Sam nie posiadał obuwia odpowiedniego do takich warunków, trampki jego wyglądały zatem jak zniszczone, wytarte piłki.
— Macie tu amfiteatr… Gra ktoś tutaj czasami jakieś przedstawienia? I dlaczego nie lubisz sportów? Przecież sport to zdrowie, a wy podobno wiecie najwięcej o zdrowiu i urodzie… — Chłopiec wyrzucił z siebie, mając na myśli dzieci Afrodyty mówiąc “wy”. Jego kroki przyspieszyły, zupełnie jakby nie dbał o to, jak bardzo ubrudzi sobie trampki. Ledwie kilka sekund zajęło mu zrównanie się z oprowadzającą go po obozie Tirą.

Tira
──── 
 [1046 słów: Domino otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 9 maja 2024

Od Adama CD Sony — „Podróż za jeden uśmiech”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Bogowie wiedzą, czemu zgodził się na wycieczkę do stolicy razem z rodziną. Znaczy się, z Caroline, Daphne, Mary i Gregiem. Spodziewał się, że i tak nie zobaczą nic wartego uwagi, a skończy się na spaniu na poboczu, bo jego kuzyn zobaczył ładny staw i musiał sprawdzić, czy są ryby. A skoro znalazł ryby, to musi chociaż pięć wyłowić. Więc kończy się tak, że całą noc będą czekać, aż w końcu wyłowi tę ostatnią rybę i nareszcie będą mogli odjechać.
Już kiedyś się tak zdarzyło. Na szczęście, nie na wycieczce do Waszyngtonu, tylko do Miami, ale miał nadzieję, że nie będzie powtórki z rozrywki.
Swoją drogą, wiecie, że przejazd z jednej strony Stanów do drugiej zajmuje ponad czterdzieści godzin? Dlatego nie chciał prowadzić. Przynajmniej tyle, że dostosowali trasę, żeby między obydwoma miastami mieć co najmniej cztery przystanki. Różne w obie strony. Nie czyniło to tej podróży ani trochę przyjemniejszej. Jasne, może i mieli wygodne siedzenia i wystarczająco ubrań na cały rok (na wszelki wypadek), razem z puszkowanym jedzeniem, kilkoma zgrzewkami wody, a to wszystko w dużym samochodzie, któremu nie wystarczył duży bagażnik, bo przymocowana do niego była również przyczepa, jak i dodatkowy bagażnik, w którym nie mieściło się aż tyle rzeczy, na dachu.
Miał wrażenie, że jego babcia używała jakichś tajemnych technik, dzięki którym wszystko mieściło się dokładnie tam, gdzie zechcesz.
Minęło kilka dni. Mniej lub bardziej spokojnych. Odwiedzili kilka muzeów, mieli nadzieję na zobaczenie prezydenta, niektórzy zdążyli odwiedzić kilkanaście barów, za każdym razem komentując, jakie to okropne ceny mają w dzisiejszych czasach i bardziej opłaca się kurs, żeby samemu sobie zrobić drinka, kiedy tylko ma się ochotę. Dla Adama nic specjalnego, dla Caroline podobnie, ale reszta wydawała się zafascynowana Waszyngtońskim życiem, które wcale nie różniło się tak bardzo od Nowego Jorku.

***

Zaczęli wracać dość późnym wieczorem, gdzieś koło północy. Oczywiście, został zmuszony do prowadzenia samochodu. Uważał, że spośród jego, starszej pani (która zwykle zasypia o dwudziestej) i pijanej trójki, to on był największym niebezpieczeństwem dla otoczenia, ale przynajmniej prowadził legalnie. Poza tym wygonił każdego do tyłu, więc miał całkowitą kontrolę nad muzyką. Skoro ma nie spać przez jedenaście godzin, to przynajmniej na swoich warunkach. Pod ręką miał kilkanaście energetyków w puszce, a do tego termos pełen gorącej, czarnej kawy (bez mleka, bez cukru). Przeżyje to.
– Eeeej, Jezu, tam chyba stoi jakiś dzieciak. – usłyszał nagle z tyłu, przez co spojrzał przez lusterko na Grega, a potem na pobocze. Faktycznie, stało jakieś dziecko, które bardzo widocznie chciało złapać podwózkę.
– Podjadę. – westchnął, zatrzymując się obok osamotnionego dziecka i otwierając szybę. Niemal od razu usłyszał głos dziecka. Ściszył nieco radio. – Tak, jedziemy do Nowego Jorku, a c-
– Super! – zostało mu przerwane, kiedy nagle otworzyły się drzwi od strony pasażera, a już kilka sekund potem, obok księdza siedziało jakieś zielonowłose dziecko. – Jestem Sony. – dodało, zamykając okno i auto. Zapięło pasy, zerkając z oczekiwaniem na siwowłosego.
Jasne.
– Adam. – przedstawiła się, powoli ruszając samochodem, dając się przedstawić reszcie drużyny ciemnoskóremu. Po chwili włączyła radio i otworzył szyby, sprawiając, że przechodni dookoła mogą się rozkoszować hitem i muzycznym arcydziełem, Bad Romance, autorstwa jedynej i najwspanialszej Lady Gagi.
– Macie powerbank? Rozładował mi się telefon trochę temu. – spytali z uśmiechem na twarzy, który jeszcze bardziej się poszerzył, kiedy jedna z kobiet z tyłu podała jej w dłoń całkowicie naładowany powerbank, który wyglądał bardziej jak czarna, matowa i gładka cegła z jakimiś śmiesznymi otworami, do których powpinane były wszelkie kabelki, niż jak coś, czego używałoby się do ładowania telefonu. – Och! Dziękuję! – szybko podłączyło telefon, na którego ekranie od razu pojawiła się bateria z dużym napisem 0%.
– Dla twojej informacji… wiesz, że droga to ponad czterdzieści godzin? – wtrąciła się Daphne.
– Mhm! Nie przeszkadza mi to.
– Po drodze mamy kilka przystanków… to jest, cztery. – dodała. – Park Narodowy Yellowstone, potem Wibaux, Minneapolis, Detroit i dopiero potem Nowy Jork.
– Okej! Więcej miejsc do zwiedzenia!
– Rodzice się nie będą martwić...? – spytał Adam, ściszając lekko Bloody Mary, aby lepiej porozmawiać z Sonym.
– Nie!
Z kim to dziecko żyje. Może powinien zadzwonić po jakieś służby, że rodzice się w ogóle dzieckiem nie przejmują. Albo nie ma rodziców. Którekolwiek to jest, chyba nie jest to zbytnio bezpieczne dla dziecka, żeby włóczyło się same. Co więcej, jakie dziecko wchodzi do przypadkowego auta, które się zatrzyma? Okej, może i trójka starszych kobiet budzi zaufanie, razem z kierowcą, który wygląda, jakby urwał się z kreskówki dla dzieci. I był kobietą, ale to już mniej ważne.


Sony?
────
[723 słowa: Adam otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara do Mihala — „Ależ one piękne! (Nieprawda)”

Popatrzył na nie spod zmarszczonych brwi z największą nienawiścią, na jaką potrafił się zdobyć. Zacisnął dłonie na swoim xiphos tak, że pobielały mu kłykcie. Rozejrzał się, czy na pewno wokół jest bezpiecznie i wyszedł ze swojej kryjówki w krzakach. Bardzo nie podobało mu się to, że urządziły się na otwartej przestrzeni, ale jakoś sobie z tym poradzi.
Powoli do nich podszedł. Krok za krokiem, byle ich nie spłoszyć.
Ponoć miały trzy żołądki. Albo cztery. Nie pamiętał, bo zazwyczaj sypiał na lekcjach. Ale poza tym, to nadal jakieś dziwne wynaturzenie. Jeszcze gorsze od… uch, od modliszek. Modliszki były dziwne. Bardzo. Nie wyobrażał sobie jeść swojego męża albo samemu zostać zjedzonym. Chyba nie na tym polegała miłość, z tego, co się orientował.
Zlustrował je badawczym spojrzeniem, a one nawet na niego nie spojrzały.
Nie uciekały.
To dobrze.

Wybrał pierwszą ofiarę i powoli się do niej zbliżał. W spokoju spożywała pokarm (samo to już było ohydne). Wzdrygnął się, bo z bliska wyglądała jeszcze gorzej. Już unosił miecz, żeby zadać pierwszy cios…
— Stój!
Ktoś wrzasnął na tyle głośno, że Arnar zachwiał się, o mało co nie wywrócił i prawie wbił sobie miecz w oko. Krowa popatrzyła na niego ze znużeniem i poczłapała parę kroków w bok. On popatrzył na nią z wściekłością i też trochę się odsunął, bo im dłużej stał przy niej, tym bardziej zbierało mu się na wymioty. Poza tym, skoro atak z zaskoczenia mu nie wyszedł, to teraz nie było już większego sensu w kolejnych próbach. Jego najlepszy atut został mu wyrwany z rąk i został, jakby to powiedzieć, z niczym (w skrócie, bez żadnego innego planu). Teraz już pewnie całe stado wiedziało, że były w niebezpieczeństwie. Grunt, żeby traktować swojego przeciwnika na równi. Pewnie teraz już nie dadzą złapać się tak łatwo.
Spojrzał spod byka na chłopca, który na niego krzyknął, ale on chyba tego nie zauważył, bo grzebał przy swoim uchu. Arnar spróbował wytężyć wzrok, żeby dojrzeć, co robił, ale ostatecznie wyszło na to, że i tak nie zrozumiał. Udał przed sobą, że nie bardzo go to interesowało. Najwyżej później przyjrzy się jego uszom, o ile będzie pamiętał.
— Czego chcesz? — burknął do chłopca, który wydawał się bardzo zadowolony z obrony tej okropnej krowy. Nawet pogłaskał ją po pysku, co Arnar uznał za odrażające. Niech ją jeszcze pocałuje.
— Nie możesz ich ot tak zabijać — powiedział z wyrzutem, jakby nie jadł kiełbasek podczas obozowego ogniska. Kiełbaski robiono z krów? Z czegoś na pewno i Arnar bardzo wątpił w to, że były to jakieś rośliny.
— Mogę — wymruczał swój sprzeciw, ale chłopiec nawet na niego nie spojrzał. — Poza tym, to ty nie możesz wtrącać się w nie swoje sprawy.
— Mogę — spapugował ton Arnara. — A, i w ogóle, jestem Mihal — rzucił, ale nie wyciągnął ręki do uścisku, tylko nadal skupiał się na obrzydliwym stworzeniu, które postanowił uratować. Może trochę kultury?
— Arnar — warknął i zaczął zbliżać się do kolejnej krowy.
— Na bogów, weź ty je zostaw. Patrz, jakie są milusie! — krzyknął za nim Mihal, ale Arnar tylko przewrócił oczami.
— Nie mogę pozwolić, żeby takie okropne stadko pałętało się niedaleko obozu. Wiesz, obowiązki grupowego i tak dalej — wytłumaczył, dziko gestykulując. — Bo, widzisz, one są jakieś takie… — skrzywił się, bo znalezienie odpowiedniego słowa było trochę trudne — no, takie… takie nieteges. Nietentegowate. Rozumiesz? I chyba nie powinieneś ich dotykać.
— A to czemu?
— No, bo… no, bo one są… ten… no, wiesz. Mogą cię czymś… zarazić, i takie inne — plątał się w swoich wyjaśnieniach.
Mihal patrzył na niego jak na wariata. Nic dziwnego, ludzie często tak na niego patrzyli. Chociaż, jakby się zastanowić, to częściej było tak, że gapili się na niego bardzo oskarżycielskim wzrokiem, gdy zobaczyli, że płaci za swoje zakupy ich kartą kredytową. Na ich oczach. W sklepiku osiedlowym. Zawsze potem oddawał, oczywiście. Nie trzeba go było nawet gonić. Były to bardzo rzadkie momenty, gdy w ogóle płacił za coś, co kupował.
— Chodzi ci o… toksyczne krowy? — spytał Mihal tonem człowieka, który przed chwilą zdał sobie sprawę z tego, o czym oni w ogóle rozmawiają. Arnar energicznie pokiwał głową, ale nie spodziewał się tego, że chłopiec wybuchnie śmiechem.
— To poważna sprawa!
— Ale to nie te! — wydusił z siebie Mihal. — Te są… no, zwykłe.
Arnar przyjrzał się zwierzętom. Były tak niewyobrażalnie brzydkie, że z trudem był w stanie uwierzyć Mihalowi. Takie były zwykłe?
— To jakie niby są te toksyczne?
— Uwierz, pozna… — zawiesił się. — Nie poznałbyś. Ale ja je z pewnością rozpoznam.
Zapadła cisza.
Arnar zamrugał.
Gapił się dalej na Mihala.
On nadal nie mówił.
— No? — zachęcił go Arnar (bardzo niechętnie i tonem ojca, który dopytuje swoje dziecko, jak było w przedszkolu).
— Nooooo i mogę, wiesz, cię do nich zaprowadzić, na przykład…?
— To to zrób? — Schował miecz do pochwy i popatrzył na Mihala wyczekująco. — Proszę? — dodał. Tak na wszelki wypadek.
— Jesteś w tym okropny.
Wiedział. Ale i tak wywrócił oczami i poszedł za swoim nowym przewodnikiem. Przecież to oczywiste, że Arnar był okropny, jeśli chodzi o jakiekolwiek prace związane ze zwierzętami. Podobnie było z małymi dziećmi. Jedno i drugie podobnie go irytowało.
Szli w ciszy między stadem normalnych krów (Arnar próbował lawirować między nimi tak, żeby na pewno nie podejść do żadnej na bliżej niż dwa metry, co i tak było dla niego granicą wytrzymałości), aż wreszcie Mihal zatrzymał się i wskazał coś przed sobą.
— To są toksyczne krowy — powiedział z dumą.
— Kurwa — inteligentnie odrzekł Arnar. — Nie wiedziałem, że może być jeszcze gorzej. Od tych… zwykłych. Wiesz. Rozumiesz, prawda?
Mihal spojrzał na niego spod przymrużonych powiek. Chyba nie rozumiał.


Mihal?
────
[900 słów: Arnar otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Lucasa do Izana — „Pokerzysta za niecałe trzysta”

Piątek po południu. Zajęcia na uniwersytecie się zakończyły na ten tydzień. Miałem kierować się w kierunku akademika, by zadzwonić do… hm… dobre pytanie. Może Louise? Może Mii lub Avery? A następnie pójść spać. Nic więcej. Wymęczony po całym ciężkim tygodniu nie marzyłem o niczym innym niż krótka rozmowa przez telefon, a następnie odpalić laptopa, włączyć serial, albo nie. Od razu zasnąć.
Do zakończenia zostało mało, to mnie podtrzymywało. Zaliczę ostatnie rzeczy i trzy miesiące wolnego. Kompletnie nie miałem pomysłów, co chcę robić w te wakacje. Może kogoś odwiedzę, gdzieś polecę. Z natłoku myśli wyrwał mnie znajomy głos.
– Cześć Lucas! – podbiegł do mnie Iriel, syn Bachusa, który został moim kumplem.
Nie znaliśmy się jakąś super długo. Pewnego dnia zapytał się, czy może usiąść ze mną w ławce. Zgodziłem się i przykleił się do mnie jak kleszcz do dupy, jednak lubię go. Jest szalony i krótko mówiąc, jebnięty, jednak to w nim lubię.
– O, cześć – odpowiedziałem przyjacielowi.
– Wypadasz ze mną na miasto? Dawaj! W jednym z barów jest dziś zniżka studencka, rozumiesz to? – mówił podjarany, jakby co najmniej rozdawali tam darmowy alkohol. Rozumiem, że jest synem Bachusa, ale aż tak?
– Nie wiem, jestem zmęczony – westchnąłem. – Ale dobra, niech ci będzie. Wyjdę z tobą dziś, jednak jutro odsypiam.
Iriel zaśmiał się, klepiąc mnie po plecach.
– To co! Idziemy!
Byłem pewny, że pożałuje tej decyzji bardziej niż jakiejkolwiek innej.

***

I w sumie miałem rację.
Nie lubiłem pić. Iriel właśnie zamawiał piątego drinka, a ja nadal męczyłem tego pierwszego, wpatrując się w jego biało-zieloną barwę. Kumpel z ławki mówił o wszystkim i niczym, to o dzieciństwie, a nagle zmieniał temat o materiale, który mamy aktualnie. Paplał coś jeszcze o swojej byłej, jaka to ona była śliczna, ale zarazem kurwą i suką. Złapałem się za głowę, czując ciepło w uszach po kolejnym łyku.
– Ej ty tam!
Od razu podskoczyłem, wyrywając się z transu słów pijanego przyjaciela. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Mała buda, w której głównie przebywali właśnie studenci lub zdesperowani licealiści, którzy kupowali alkohol na sfałszowany dowód.
Nie wiedziałem, kim jest ten człowiek, jednakże od razu wszystkie rozmowy ucichły, oprócz Iriela, który aktualnie wyznawał, jak bardzo kochał Peggy i w sumie chyba zaraz do niej zadzwoni.
– Ty tam, blondi!
Zerknąłem w tym kierunku, gdzie ujrzałem go. Czarne, rozczochrane, kręcone włosy, zielone oczy i zadziorny uśmieszek, a także blizna, rzucająca się w oczy, na środku twarzy, biegnąca od lewego, do prawego policzka. Prawą dłonią dawał mi do zrozumienia, bym podszedł.
– Iriel, ja na chwilę idę, zaraz wrócę, dobra? – chciałem jakąś poinformować syna Bachusa, choć ten szedł do barmana po kolejny trunek. Już nigdy więcej wypad do baru z synem boga alkoholu czy innych harców. Zostawiłem towarzysza samego, podchodząc do, na moje oko, starszego ode mnie mężczyzny.
– Zagraj z nami.
– W co?
– A wybieraj, karty, pięści, dowolka – rozłożył się na krześle, jak szef mafijnej firmy.
Chciałem powiedzieć, że może karty, aczkolwiek towarzysze nieznajomego zaczęli się przekrzykiwać nawzajem, krzycząc raz, że karty, a drudzy, pięści.
– Karty – odpowiedziałem, mówiąc, to co czuję.
– A jak sobie życzysz – wzruszył ramionami, wyjmując całą talię. – Makao, wojna? A może kierki?
– Makao.
Było to dziwne uczucie. Umiałem grać w karty, byłem w to całkiem dobry. Bardziej mnie zastanawiała panująca tu cisza. Wszystkie oczy były skierowane w naszym kierunku, nawet Iriel. Jeden z kumpli mojego przeciwnika, przybliżył się do niego, patrząc, jak tasuje karty. On sam zaś przygryzł usta, wpatrując się w nie, jakby bał się najmniejszego błędu.
– Jak się nazywasz? – głos mężczyzny siedzącego naprzeciwko mnie był poważny, gdyby to miała być ostateczna i najważniejsza bitwa w jego życiu.
– Lucas.
Podniósł wzrok zza kart, patrząc mi w oczy.
– Nie boisz się? Że przegrasz? Z samym ambasadorem Marsa? – zapytał, rozdając po pięć kart mi i sobie.
– Czego? – spytałem, będąc ciekaw, czego można się obawiać, gdybym przegrał w zwykłe karty, tym bardziej że nie gramy na pieniądze.
– No wiesz, to trochę wstyd przegrać tutaj, na oczach tylu osób – rozejrzał się po zebranych tu herosach. Szczególniej, że jestem ambasadore– - nie dokończył mówić, ponieważ mu przerwałem.
– Tak wiem, Marsa.
– Ty, ty, blondi, nie bądź taki hej do przodu i tak cię pokonam, a przede wszystkim, nie wchodź w zdanie, zrozumiano? – dał mi pięć kart, sobie następne pięć i komicznie (a bynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy) pogroził mi palcem. – I nie myśl sobie za wiele, ja zaczynam.
Izan wyłożył pierwszą kartę. Trefl pięć. Mój wzrok od razu padł na kier, również piątkę, którą wyłożyłem. Syn Marsa poczerwieniał na twarzy, biorąc z talii kolejne karty, które by pasowały do mojej.
– Oj Izan, coś słabo sobie rozdałeś – krótko ostrzyżony młody mężczyzna, stojący za ambasadorem, roześmiał się.
– Żebyś zaraz stąd nie wyleciał na zbity pysk – odburknął do niego, wlepiając we mnie spojrzenie, w którym widziałem frustracje, jakby tam miały się zaraz pojawić małe ogniki. Według moich obserwacji było to typowe zjawisko dla dzieci Marsa czy Aresa. Jednak nigdy się ich nie bałem. Przenigdy nie skończyłem przez nie pobity, czy z głową w kiblu. Trzeba nadzwyczajnie w świecie, na siebie uważać.
Rozgrywka leciała. Ten ziomek faktycznie miał rację. Izan co drugą kartę musiał dobierać, a kolejno żyły na rękach czy czole mu wychodziły, widząc, jak potrafię naraz dać na stół, więcej niż jedną kartę.
– NIE! – krzyknął, czerwieniąc się cały, nie tylko na twarzy. – Nie wierzę, że miałeś aż pięć dziesięć trefl! Nie wierzę!
Nic na to nie odpowiedziałem. Po prostu siedziałem nadal, trzymając swoje karty.
– Przyznaj się, od kogo jesteś dzieckiem – pochylił się nad stołem, łapiąc moją koszulę. Automatycznie moje policzki zapiekły, gdy nasze twarze znalazły się tak blisko (nie, nie myślcie sobie o niczym, ja tak zawsze reaguję).
– Ateny.
– ATENY?
Myślałem, że mnie puści, ale ściskał moją koszulę nadal, stojąc nad stołem, wypinając tyłek do swoich kumpli.
– Słuchaj, to co ty tutaj robisz? – przybliżył się jeszcze bardziej, tak, że czułem jego oddech na mojej twarzy, nerwowy, nierówny. Łatwo również było wyczuć, że pił.
– Studiuję.
– To nie jest miejsce dla ciebie! – wszedł kolanami na stół. Wszystkie karty rozleciały się po podłodze. Byliśmy tak blisko, że prawie się stykaliśmy nosami. Po sekundzie puścił materiał mojego ubrania. – Czyli co, wygrałem!
Izan roześmiał się, zamawiając z daleka kolejnego drinka. Gdy barista zrozumiał, zielone oczy syna Marsa ponownie odwróciły się w moim kierunku.
– Jeszcze się przeliczymy, blondi.


Izan?
────
[1021 słów: Lucas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

środa, 8 maja 2024

Od Vex CD Rodiona — ,,Na łąkach nie ma tylko kwiatków"

Poprzednie opowiadanie

Do teraz nie wiedziało, ile Magellan dla nich znaczył. Oraz cała reszta rodzinki, którą postanowiło zgładzić z zimną krwią.
Zmierzało na trening, bo, jak to zazwyczaj w Obozie Jupiter, miało ręce pełne roboty. Zdążyło już wyszorować wszystkie powierzchnie zdatne do wyszorowania, zanim inni legioniści przyszli i znowu je zabrudzili, ale to było już zadanie kogoś innego. Udało się jejmu uniknąć szukania na terenie obozu zdechłych szczurów i robienie im milutkiego, grupowego pogrzebu, więc uznało, że to całkiem niezły dzień.
To zdecydowanie był całkiem niezły dzień.
A mama mówiła, że zawsze będzie musiało ponieść konsekwencje swoich czynów. Wtedy jej nie słuchało i nie ma zamiaru jej słuchać teraz, ale przynajmniej wiedziało, w czym zawiodło. Tyle, żeby nikt nie spodziewał się, że zacznie myśleć z wyprzedzeniem, bo to na pewno się nie wydarzy.
Nagle zaczęło się jejmu iść nieco trudniej, jakby weszło w bagno, ale stwierdziło, że to nic wielkiego. Może guma przylepiła się do podeszw jejgo martensów, a jeśli tak, to zaraz znalazłoby pierwszego legionistę, który żułby cokolwiek i dostałby za to opierdol do przekazania dalej. Ewentualnie znajdzie kogoś, kto będzie miał do pożyczenia siekierę, bo inaczej to się nie odlepi.
Zaniepokoiło się, gdy zamiast przestać się kleić aż tak bardzo, kroki stawiało się jejmu coraz trudniej.
Aż wreszcie nie mogło iść dalej, bo trawa, mlecze i inne chwasty dookoła nagle jągo obrosły.
Wyciągnęło gastrafetes, żeby jakkolwiek się oswobodzić, ale jakiś okropnie długi pęd wytrącił jejmu broń z ręki.
Zacisnęło pięści i warknęło na to, co jągo zniewoliło. I to, co jeszcze nie wyszło ze swojej kryjówki. Rozejrzało się dookoła, ale ten ktoś najwyraźniej chciał jągo jeszcze trochę powkurzać. W marnym poczuci bezpieczeństwa schyliło się, żeby rozerwać ściskające jejgo kostki i szarpnęło łodygi, ale te zacisnęły się tylko mocniej.
— No zajebiście — mruknęło, oglądając złamanego paznokcia i niewielkie przecięcia na palcach. Nie wiedziało, że to coś ma kolce. Nie wyglądało na coś takiego.
Szarpnęło drugi raz. I trzeci.
Aż wreszcie nie wytrzymało.
— Kurwa mać! Czemu to nie puszcza?!
Dookoła rozległy się śmiechy. Vex wyprostowało się i popatrzyło w oczy najbliższemu faunowi.
— Ha, ha, bardzo śmieszne — burknęło i skrzyżowało ręce na klatce piersiowej, żeby nie widać było jejgo poranionych dłoni. — A teraz mnie puśćcie.
Na pewno spodziewało się czegoś innego niż dostania pomidorem w twarz.
Gwałtownym ruchem starło go sobie z twarzy, przypadkowo prawie zrywając sobie z niej wąsy tlenowe. Nawet się nie wysiliło, żeby je poprawić, bo zaraz dostało jajkiem w ramię.
Po czym boleśnie znalazło się na ziemi.
Nie słyszało nawet tych okropnych rymów, bo w uszach szumiało jejmu tak bardzo, że było jedynie w stanie stwierdzić, że coś mówili. Wykrzykiwali. Jeżeli to obelgi, to i tak wolało ich nie słyszeć.
— Odpierdolcie się! — krzyknęło, podnosząc się na kolana.
Przez łzy i kawałki pomidora zwisające z jejgo grzywki widziało duchy natury, które chyba nie zamierzały łaskawie odejść i zostawić Vex w spokoju. Chyba znowu coś krzyczały.
Ugryzło wnętrze policzka i spróbowało głęboko odetchnąć, ale nie potrafiło. Zacisnęło oczy. Zacisnęło pięści.
Gwałtownie zaczerpnęło powietrza, ale nadal czuło, że to za mało. Że cokolwiek, co dostarcza do swoich płuc to stanowczo za mało.
Wszyscy wokół niejgo nadal bawili się świetnie.
Poczuło, że coś rozpryskuje się na jejgo plecach.
— Nosz kurwa, nie dość wam?! — wrzasnęło, brzmiąc, jakby miało zaraz się popłakać. Po prawdzie było tego bliskie.
Ktoś złapał jągo za ramiona i pociągnął w górę, ale nie zdało się to na wiele, bo prawie znowu się wywróciło, gdyby jejgo nie przytrzymał.
Spojrzało w twarz swojego wybawcy, ale nie sprawiło to wcale, że poczuło się lepiej.
— Też przyszedłeś się ze mnie naśmiewać? — wycedziło Rodionowi w twarz. To przecież wszystko przez niego.
— Denerwujesz je tylko coraz bardziej — warknął, mając na myśli duchy natury. — Uspokój się.
— Łatwo ci, kurwa, mówić, ty…
Nie dokończyło, bo zdało sobie sprawę, że wszystkie ataki ze strony faunów i driad ustały. Wszyscy w milczeniu patrzyli na centuriona, choć ich miny wciąż mówiły ,,Precz z Vex”. Niektórzy nawet lekko podrzucali warzywa, jakby gotowi do rzutu.
— Skoro już zgrywasz bohatera — mruknęło — to stąd spływajmy. Im się potem wytłumaczy. Czy coś.

Rodion?
────
[665 słów: Vex otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Kuźmy CD Gabriela — ,,Punk's not dead"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Do niej trzeba było mówić krótko. I najlepiej to głośno.
Z prostego powodu. Najzwyczajniej w świecie przydałby jej się jakiś aparat słuchowy, bo słowa Gabriela dochodziły do niej tak, jakby mówił do niej z samego końca pokoju. Wszystko dookoła było przygłuszone, a ona sama czuła się, jakby nic nie chciało wbić się do jej mózgu. Tak po prawdzie, to trochę tak było. Nic nie mogło się do niego przedostać, bo przecież nie przedostawało się też przez uszy.
Kuźma marszczyła brwi i wysilała się, żeby zrozumieć Gabriela, ale ostatecznie… No, coś tam wyniosła z jego przemowy.
Spojrzała na podejrzany napój w plastikowym kubku. Ludzie jedzą frytki z shakiem, to wiedziała. Nie spodziewała się, że znajdzie kogoś, kto pójdzie… o krok dalej. Kilka kroków dalej. Bardziej niż coś smacznego płyn przypominał koktajl, który robi się ludziom na chrzcinach. Nie na tych, jak się leje człowieka wodą święconą, ale coś w stylu wkładania innym głów do kibli. Kuźma słyszała też o wyznawaniu miłości roślinom albo torach przeszkód, ale koktajl też się robiło. I wrzucało się do niego wszystko, co miało się pod ręką. Makaron z zupki chińskiej, żelki, mleko, ogórki, szynkę, sok pomarańczowy, batoniki… Chyba jednak wolała o tym nie myśleć, bo zrobiło jej się niedobrze od samego wyobrażania sobie takiej mieszanki. Oraz tego, jak musi smakować. Już wolałaby wyznawać miłość roślinkom.
Przyjęła chusteczki z niepewnym skinieniem głową i spróbowała wytrzeć twarz i koszulkę z piwa. Gdyby ktoś z rodziców się nią przejmował, to pewnie dostałaby niezły opieprz, wracając do domu i śmierdząc piwem. Na szczęście, nikt się nią na tyle nie przejmował, więc mogła być spokojna.
Nadal czuła, że cała się lepi, ale tego suche chusteczki raczej nie były w stanie załatwić. Kiedyś da radę się umyć, chociaż mawiają, że punki zazwyczaj tego nie robią. Ale Kuźma nie była takim punkiem. Miała nadzieję, że nigdy nie będzie, chyba że z jakiegoś powodu nie będzie miała wody w domu. Zawsze można się myć na basenie prawda?
(Schowała plakietkę in probatio do kieszeni. Może jej nie zgubi. W każdym razie miała to gdzieś).
— Tak! — odkrzyknęła na propozycję Gabriela. Czuła, że w żołądku już ją ciągnie, a propozycja (darmowego) jedzenia była bardzo, bardzo kusząca. Zwłaszcza po tak traumatycznych przeżyciach, jak pierwsze w życiu doświadczenie z pogo.
— Uh, nie ekscytuj się tak. To tylko śmieci z baru — mruknął, chociaż na twarzy Kuźmy nie błysnął nawet cień uśmiechu. To było raczej pożądanie tego jedzenia. Trochę dziwne, ale może jej w domu nie karmią. — Nazywasz się…? — spytał, pchając ją w stronę baru z dłonią na jej plecach. Bo jeszcze znowu się przewróci i co wtedy?
— Kuźma — burknęła. — Ojciec Pavor — dodała, naśladując jego wcześniejszy sposób mówienia.
— Kuź… — urwał. Nie, nie dobije tego dzieciaka i nie powie, że jej imię kojarzy mu się z wulgaryzmem. — Kuźma. Oryginalnie.
Zignorowała go, biorąc ostrożny łyk coli z frytkami i piwem zero.
Skrzywiła się.
Powstrzymała się przed wypluciem.
Ostrożnie przełknęła.
To chyba był odruch wymiotny.
— Ohyda. — Miała ochotę wytrzeć sobie język chusteczkami. — Fuj — dorzuciła, żeby Gabriel na pewno wiedział, że jej nie smakowało.
— To wina nastawienia — rzucił i wyrwał jej z rąk kubek. Skoro nie chciała pić, to on z chęcią zrobi to za nią, nie ma problemu. Kuźma przewróciła oczami i wskazała w menu burgera, którego nazwa brzmiała ,,Świnka Peppa”. O wiele bardziej podobało jej się to niż ,,Bejbioszek”, ,,Trump” i ,,Jajo”.
— Okej — westchnął Gabriel i wygrzebał z kieszeni trochę pieniędzy. Naprawdę dzisiaj zaszalał. — Może będzie zjadliwe.
Burgera podali zaskakująco szybko.
— Biedna Peppa — mruknęła Kuźma, patrząc na coś, co w niczym nie mogło przypominać wesołej świnki z kreskówki. — Chyba przeżyła męki.
— Jedz. Nie zastanawiaj się, co to jest — poradził Gabriel i rzucił okiem na scenę. Nie potrafił ocenić, czy koncert zbliża się ku końcowi, czy wszyscy nadal mają zamiar bawić się przez kolejne cztery godziny. — Jeśli się szybko uwiniesz, to może dasz radę się bić o autograf — rzucił na zachętę (nie mógł pozwolić, żeby jego ciężko zarobione pieniądze się zmarnowały), ale Kuźma chyba wzięła to bardzo na serio. Zaczęła pożerać burgera tak, jakby nie jadła przez cały dzień i co chwilę podnosiła wzrok na scenę, żeby zobaczyć, czy artyści nadal na niej są.
To miał być tylko głupi żart.
On naprawdę nie chciał jej zachęcać do zostania ponownie stratowaną przez spoconych i pijanych mężczyzn.

Gabriel?
────
[701 słów: Kuźma otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 7 maja 2024

Od Avery CD Ezry — „Uno un-oh”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Mówi się, że kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości. Avery nie miało ani tego, ani tego — każde jeno zwycięstwo było wynikiem kalkulacji rachunku prawdopodobieństwa oraz zrozumienia taktyki działania przeciwnika.
Avery zdawało sobie sprawę, że podchodzi do głupiej gry w UNO na obozowym ognisku zbyt poważnie, jednak z jakiegoś powodu chciało sobie udowodnić, że w czymś jeszcze jest dobre.
Taktyka, która polegała na siedzeniu cicho przez całą rundę niezauważone, by dopiero pod koniec gry krzyknąć „UNO!” i zaskakujące tym samym resztę graczy działała idealnie dopóty, dopóki tylko liczba osób grających przekraczała cztery.
Pojawiał się problem, gdy pozostawał tylko jeden przeciwnik — tak jak teraz.
Naprzeciw Avery siedział jeno rówieśnik, dziecko Tanatosa.
Ezra, przypomniało sobie jego imię.
Początkowo (czyli przez pierwsze 42 sekundy) gra przebiegała sprawnie i szybko. Oboje byli milczący niczym bogowie, gdy była potrzebna ich pomoc.
Ciszę niespodziewanie przerwał Ezra, gdy jego włosy zmieniły kolor na czerwony za sprawą karty reverse.
— Ile chipsów jesteś w stanie zmieścić w buzi na raz? — zapytało Ezra, rzucając Avery wyzywające spojrzenie i wskazując na otwartą paczkę chipsów.
Co? Jaki to ma związek z grą?
Dziecko Ateny wpatrywało się w Ezrę skonfundowanym wzrokiem.
— Zależy od rodzaju chipsów. Mogłobym to obliczyć, gdybym wiedziało, jaką powierzchnię średnio ma dany gatunek chipsów… — urwało, czując się jak matoł. Jeno policzki kolorem zaczynały przypominać obecne włosy Ezry. — Hm, w każdym razie, to bez znaczenia. Nie jadam takich rzeczy.
Miało wrażenie, iż Ezra chce powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego po prostu rzucili na stosik kartę symbolizującą zmianę koloru.
— Zmieniam kolor na… — Ezra przeciągnął ostatnie słowo, by dodać nieco dramaturgii. — Niebieski — zdecydował.
Jasne, niemal białe włosy Avery zaczęły ciemnieć, aż w końcu przybrały barwę opalonych smerfów.
To tylko gra, powtarzało sobie, czując irytację. Wystarczył jeden rzut oka na swoją talię, by stało się jasne, iż Avery może albo liczyć na łut szczęścia (co rzadko się zdarza) i wyciągnąć dobrą kartę, albo siedzieć w niebieskich niczym siniak na policzku włosach.
Avery wybrało drugą opcję, chcąc jak najszybciej pozbyć się kart.
Nie wiedzieć czemu nie mogło skupić się na grze. Teoretycznie mogło zwalić to na swoje ADHD, ale tym razem to nie było to. Miało wrażenie, że Ezra zna każdy jeno ruch, co było zupełnie głupie, bo zaskoczyli no tylko raz (na razie).
— A wiesz, że LEGO jest największym producentem opon na świecie? — odezwał się znowu Ezra.
— Wiem. A sernik został wynaleziony w starożytnej Grecji — Avery wzruszyło ramionami, siląc się na nonszalancję.
Bezużyteczne ciekawostki to coś, co Avery wręcz uwielbiało. Gdyby zechciało się podzielić z kimkolwiek tymi informacjami, to ta osoba dowiedziałaby się na przykład, że serce krewetki znajduje się w jej głowie albo że w latach 30. XIX wieku ketchup był sprzedawany jako lek.
Bezużyteczne i randomowe? Tak.
Ciekawe? Zależy dla kogo.
Usta Ezry zwęziły się w cienką linię, a zaraz później zmieniły się w dzióbek, który bardzo przypominał emotkę stworzoną z dwukropka i trójki.
Ezra położył niebieską kartę z numerem 6, dokładając tym samym kilka minut długości trwania czaru, który zmienił Avery kolor włosów.
Avery westchnęło cicho, orientując się, iż nie posiada ani niebieskiej, ani karty z numerem 6. Zrezygnowane wyciągnęło kartę z kupki, jednak niechęć szybko przerodziła się w entuzjazm.
Na szczycie stosu wylądowała czarna karta +4. Avery wyszczerzyło zęby po raz pierwszy tego wieczoru.
Szczęście się jednak do nieno uśmiechnęło.


Ezra?
────
[545 słów: Avery otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Theodore'a CD Rodiona — ,,Bo do tanga trzeba dwojga"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Theodore rozejrzał się dookoła, przyglądając się ludziom wokół niego. Nieco zmieszany podrapał się po karku, widząc, że goście niedaleko niego wyglądają na zamroczonych. Naprawdę powinien zacząć uczyć się panować nad swoją aurą, bo jeśli tak dalej pójdzie, nie porozmawia z nikim bez uśpienia go. To było irytujące. I to bardzo.
W dodatku wciąż nie wiedział, jaki stosunek ma do niego Rodion. Jak robaka z in probatio, czy może jednak wspólna misja postawi go nieco wyżej na podium? Fajnie byłoby mieć się do kogo zwrócić, podczas kiedy inne dzieciaki bawiło podstawianie mu nogi. Cieszył się, że umiał panować nad sobą, bo inaczej skończyłby w jeszcze gorszej sytuacji. Plusem było to, że nawet jego chwilowi oprawcy stawali się bardziej ospali pod wpływem jego obecności. Mógłby na tym zarabiać, na przykład reklamować swoje umiejętności jako uspokajające w świecie śmiertelników. Był pewien, że mnóstwo babć i innych naiwnych osób uwierzyłoby mu, gdyby po prostu je uśpił. A jakie byłyby z tego pieniądze! Do końca życia nie musiałby pracować. Taka wizja jednak wydawała mu się zbyt nudna na dłuższą metę. Poza tym nawet po krótkiej obecności w Obozie Jupiter nie wydawało mu się, żeby chciał wracać na stałe do życia wśród śmiertelników.
Rodion swoimi słowami wprowadzał go w skonsternowanie. Wyglądał, jakby go karcił, a potem mówił, że to przecież pochwała. Brunet zmarszczył brwi. Zawsze, kiedy myślał już, że rozumie ludzi, ci znowu go czymś zaskakiwali. Powoli uświadamiał sobie, że nikt nigdy nie będzie w stanie do końca pojąć człowieka.
– Dziwne tu macie zwyczaje – mruknął pod nosem, słysząc o emeryturze.
On? Na centuriona? Najpierw musiałby pozbyć się przydomku in probatio, a potem jeszcze przeżyć kolejne cztery lata w obozie jako legionista. To były zbyt dalekosiężne plany, żeby się nad nimi zastanawiać. W ciągu pięciu lat może zmienić swoją przyszłość co najmniej z dziesięć razy. Albo może zjeść go pierwszy lepszy potwór, a nad tym to raczej nie chciał się zastanawiać.
– Trzy lata na naukę to dużo, a przy takim tempie treningów chyba by mnie wywalili, gdybym się nie nauczył – powiedział, parskając śmiechem.
Cieszył się, że dzięki Lupie nie dołączył do obozu jako dzieciak, który nie potrafi utrzymać sztyletu w dłoni. Wtedy byłoby mu o wiele trudniej. Nadal jednak sporo odstawał od swoich kolegów, którzy ćwiczyli dłużej pod okiem dowódców. Pomimo wszystko był zdeterminowany i gotowy, żeby dążyć do zrównania z nimi poziomem. Szybko się uczył, a trening czyni mistrza. Nie był najbardziej charyzmatyczną osobą, jaką można spotkać, ale kiedy się postarał, charyzmy mu nie brakowało.
Skinął głową na propozycję Rodiona. Zarówno trening, jak i kolejny taniec brzmiały zachęcająco. Naprawdę nie spodziewał się, że z własnej woli będzie wchodził na parkiet, ale wyroki bogów wciąż go zaskakiwały.
Muzycy znali się na swoim fachu. Dźwięki muzyki, niby do siebie niepasujące, zlewały się w spójną całość. Odgarnął ciemne loki z czoła i błysnął zębami w uśmiechu, bujając się do melodii. Może nie miał wygórowanego słuchu muzycznego, ale kiwać się do muzyki potrafił każdy. Prawie każdy. Fauny-satyry popisywały się przed driadami, wykonując dziwne, skomplikowane ruchy taneczne. Theo dziwił się, że są w stanie to zrobić, posiadając kopyta zamiast stóp. Nikt jednak nie potrafił pobić zwiewności i gracji, z jaką tańczyły driady — chłopak mógłby patrzeć na nie cały dzień i noc, kiedy poruszały się z wrodzoną swobodą. Przez muzykę przebijały śmiechy i wykrzykiwane słowa piosenek.
Kiedy tancerzy z parkietu dopadło zmęczenie, większość osób zeszła na bok. Brunet z westchnieniem duszkiem wypił całą szklankę słodkiego ponczu, po którym niestety jedynie tylko bardziej chciało mu się pić.
– W naszym obozie też są takie imprezy? – zapytał, zerkając na Rodiona. Jakoś nie wydawało mu się, że legioniści Obozu Jupiter również potrafią bawić się w ten sposób. Chyba że ponownie zmyliły go pozory.
W milczeniu wypił jeszcze jedną szklankę napoju. Tym razem pomogło nieco bardziej.
– Życzę nam powodzenia – mruknął, wsuwając dłoń do kieszeni spodni. – Objedzeni i zmęczeni tańcem będziemy wracać do obozu przez labirynt. Genialnie – westchnął, ale nawet ta wizja nie potrafiła mu teraz zepsuć humoru. – Zostaje nam chyba mieć nadzieję, że żaden potwór nie wyczuje tych wszystkich ciastek, które zjedliśmy.
Uniósł kąciki ust w nieznacznym uśmiechu.

Rodion
──── 
[671 słów: Theodore otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]