piątek, 27 stycznia 2023

Od Gaspara CD Kazue — ,,Kazue i Gaspar adoptują dziecko”

Poprzednie opowiadanie

Gaspar odetchnął, gdy okno otworzyła Kazue. Przecież równie dobrze zamiast niej mógłby to być jakiś inny, wściekły dzieciak Aresa, gotów w każdej chwili porządnie mu przywalić. Dlatego, ucieszony ze swojego szczęścia, nawet nie przejął się, gdy zaczęła na niego przeklinać. Zwłaszcza że kot załagodził sytuację.
Tylko się uśmiechnął, gdy dziewczyna zaczęła wyliczać wszystkie koszty. Właściwie to nie był ich świadomy. W Szwecji miał mnóstwo kotów, ale na wsi potrafiły same się sobą zająć. Nie potrzebowały zbyt wiele. W swoim życiu Gaspar był u weterynarza może trzy razy. Chodził tam tylko w skrajnych przypadkach.
Gdy tylko powiedziała, że może wejść, niemal rzucił się w okno. Wolał się pośpieszyć, zanim się rozmyśli. W ten sposób rozwalił leżące tam rzeczy, przypadkiem robiąc przy tym coś w rodzaju pokracznego fikołka. Runął na podłogę tak mocno, że aż coś zadudniło. Gaspar obawiał się, że zaraz zostanie stamtąd wyrzucony. Dopiero co się zjawił, a już tworzyło się kolejne zamieszanie.
Kot tylko miauknął, łasząc się wokół Kazue. Bardzo się nią zainteresował, zupełnie tak, jakby rozumiał, o co chodzi. Gaspar tylko się uśmiechnął. Dramatycznie walczył z samym sobą — był bliski wybuchnięcia śmiechem, a wolałby nie zdenerwować jej na samym początku.
— Nie no, jakoś się to ogarnie… — chłopak starał się załagodzić sytuację. — Oczywiście to nie tak, że mnie nie stać na kota. Tylko… — próbował wymyślić jakiś sensowny argument. Zajęło mu to parę sekund, wystarczająco, aby się wszystkiego domyślić. — Boję się o szczurki. No bo w końcu to kot.
Tak, to zdecydowanie był kot. Po chwili wskoczył na stół, zrzucając z niego po kolei różne rzeczy. W tym szklany wazon, który tego nie przetrwał. Zbił się, rozrzucając maleńkie kawałki po podłodze. Gaspar wpatrywał się w to z wielkim przerażeniem. Nie był na to przygotowany, nie spodziewał się, że ten słodki mały kiciuś może sprawić jakieś problemy. Czekał jak skazaniec, aż Kazue wywali go przez okno razem z nowym kotem.
— Emmmm… — wymamrotał. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie powiedzieć nic więcej. — To się jakoś ogarnie…
Poleciał na podłogę, uporczywie zbierając kawałki szkła. Jak można się domyślić, niewiele to dało. Wyrzucił parę z nich przez okno, ale to była tylko niewielka część. Nic więcej nie próbował zdziałać. Usiadł, czekając na jakąkolwiek reakcje.
— To tylko głupi wazon, i tak był brzydki. Mogę znaleźć ci lepszy, jeśli chcesz — Gaspar uśmiechnął się słodko, nie zdając sobie sprawy, że coś takiego prawdopodobnie jeszcze bardziej ją zdenerwuje. Ściągnął kota, który znów chciał wejść na jakiś mebel. Wspaniale. Chyba nie pokazał się z dobrej strony.

Kazue?
◇──◆──◇──◆
[408 słów: Gaspar otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Kazue CD Gaspara — ,,Kazue i Gaspar adoptują dziecko”

Poprzednie opowiadanie

Kazue cały wieczór spędziła na pielęgnowaniu swojej skóry, włosów, czy ogólnie… swojego zdrowia psychicznego i fizycznego.
Przyrządziła sobie sałatkę owocową, na którą rzeczy kupiła w sklepach Nowego Jorku. Banany, jabłka, pomarańcze… jakiekolwiek owoce, o których da się pomyśleć, pewnie tam były (oprócz gruszek). Po zjedzeniu obmyła miskę butelkowaną wodą na zewnątrz.
Przeszła do łazienek, w których umyła i siebie, i włosy, wodą sięgającą ok. 37°C. Starannie pokryła włosy szamponem, który ma zapobiegać przetłuszczaniu się włosów. Spłukała zimną wodą, i powtórzyła po raz drugi.
Będąc pewna, że wszystko jest spłukane, nałożyła odżywkę emolientową. Odczekała 15 minut, po czym spłukała odżywkę, również zimną wodą.
Po zakończonej pielęgnacji włosia ruszyła z ręcznikiem z powrotem do domku piątego, gdzie nałożyła na twarz maseczkę peel-off w kolorze czerwonym o zapachu malin. Może i niezbyt odpowiadał jej ten zapach, ale jakoś przetrwa. Nie lubi kremów, więc maseczki to jedyna inna opcja, o której mogła myśleć.
Kiedy tylko czekała na wyschnięcie maski na dole całego domku, usłyszała walenie w okno. Ta, zajebiście.
Już słysząc to wkurwiona Kazue, podeszła do okna i je otworzyła. Była w samym szlafroku, kapciach z kotem, włosami owiniętymi w ręcznik i czerwoną, jeszcze lepiącą się maską na twarzy.
— Czego kurwa?! — powiedziała przez zęby, widząc Gaspara. Szybko jej uwagę jednak przyciągnął widok kociaka trzymanego przez herosa. W tym samym momencie jej nastawienie całkowicie się zmieniło. — O mój Boże! Kicia! — zawołała, badając wzrokiem kota.
W jej głowie już ustaliła kilka rzeczy. Była to kotka, wnioskując po szylkretowym umaszczeniu. Nie miała więcej niż rok. Była najbardziej typowym kotem, którego da się spotkać. Bursztynowe oczy, bura, typowy dziki kot, którego widywała. Dokładniej, czarna szylkretka, tygrysio pręgowana, z trochę mniej niż 25% bieli. Chociaż ciekawiło ją jedno.
Kociak był długowłosy. Zazwyczaj nie występowało to u dachowców. Wywnioskowała więc, że po obu stronach drzewa genealogicznego musiały znajdować się rasy długowłose. Z budowy nie przypominała żadnej rasy. Nie było o tym nic ciekawego. Zwykły kot.
— Wezmę ją. — powiedziała od razu, ale dopiero po tym zaczęła się zastanawiać. — O Jezu… ile ja będę płacić za weterynarza, karmę, drapak, zabawki… i muszę przestawić rośliny, żeby nie zjadła nic trującego… eech… będę musiała prosić rodziców… a to znaczy, że będę musiała do nich przyjechać. Kurwa no. Jeszcze za pociąg będę płacić. Ja pierdolę. — skończyła w końcu, przeskakując do drzwi i otwierając je. — Wchodź tu, zanim się rozmyślę. — mruknęła, znowu zdenerwowana zaplanowanymi wydatkami. — Odrobaczania, szczepienia, kastracja… — po cichu wymieniała, pewnie licząc, ile to wyjdzie. Miała wrażenie, że aż rozbolał ją portfel.

Gaspar?
◇──◆──◇──◆
[409 słów: Kazue otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 26 stycznia 2023

Od Heather CD Youngseo — „O kwiatuszkach rosnących dookoła”

Poprzednie opowiadanie

— Ty nie możesz zawierać paktów ze swoim rodzicem, czy tam przodkiem...? — spytała się zszokowana. Jeszcze nie doszła do tego momentu w rozwoju swoich boskich umiejętności, ale… on w ogóle nie będzie mógł tak robić? Heather, mimo tylu lat stażu, była pewna, że każdy prędzej czy później może wymienić jakieś wartościowe rzeczy na dodatkowe umiejętności od swojego rodzica. — Znaczy… ja jeszcze nie mogę, ale ty nie możesz tak… w ogóle? — upewniła się, z zamiarem ignorowania drugiego pytania.
— Pewnie bym mógł, ale matka i tak by mnie nie wysłuchała. — zaczął Youngseo. — Zazwyczaj ma mnie gdzieś. — opowiedział jednym zdaniem o jego relacji z matką. — Ale… to normalne spośród Bogów, co nie?
— Ta, chyba. — mruknęła, patrząc na syna Nike. Jak teraz go obserwowała… był przykładnym przedstawicielem typowej koreańskiej urody. Może i nigdy nie była zbytnio zainteresowana k-popowymi boysbandami, ale zdecydowanie tak by sobie wyobrażała członka jakichś… BTS czy innych Stray Kids.
Może trochę domyślając się, może zgadując, albo steorotypując, spytała się grupowego.
— Jesteś fanem, eee… k-popu? — nie wierzyła, że naprawdę próbuje z nim dłużej porozmawiać. Ale, chyba niedobór interakcji z innymi ludźmi sprawił, że odczuwała taką chęć.
— Jakimś wielkim fanem nie jestem, ale tak, lubię kpop... Na przykład... BTS, Stray Kids, Blackpink, Itzy, Aespa, TxT... Takie tam zespoły... Albo też Jessi, Alexa, solistki – oznajmił najpierw na jej pytanie, a potem z zafascynowaniem słuchał, jak wymieniała jakichś wykonawców.
— Osobiście jestem bardziej fanką metalu albo rocku… głównie Rammstein, Pierce The Veil, Black Sabbath… — wymieniała, i wymieniała, aż nie przerwał jej nieco starszy chłopak.
— Wow, sporo! Kilka nazw słyszałem, aczkolwiek jeszcze nie słuchałem ich i właściwie nie wiem, czy się za to zabiorę, bo w obozie raczej średnio z zaopatrzeniem muzycznym, chyba że ktoś na instrumencie muzycznym mi to zagra… — odpowiedział, obserwując niższą dziewczynę.
— Niektórzy mają telefony… ja nie mam. — stwierdziła, chociaż szybko coś dopowiedziała. Nie chciała, żeby ją o coś podejrzewał. — Ja mam słuchawki i odtwarzacz MP3. Pobieram na nie kilka piosenek kiedy tylko mam okazję. Ale zazwyczaj nie biorę ich na poranny spacer. Jak już, to w popołudnie, wieczór, albo w noc. Dziś też nie wzięłam. — dokończyła spokojnie, chociaż na jej ramię właśnie usiadła pszczoła. Córka Nemezis wydawała się nie zwracać uwagi na małego, skrzydlatego przyjaciela, chociaż na pewno go widziała (gdyż gdy tylko owad na niej usiadł, ta natychmiast odwróciła głowę w jego stronę).

Youngseo?
◇──◆──◇──◆
[382 słowa: Heather otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Gaspara do Kazue — ,,Kazue i Gaspar adoptują dziecko”

Po powrocie do obozu wszystko wydawało się lepsze. Gaspar cieszył się, że jego życie wróciło do normy. Wreszcie mógł normalnie zająć się szczurkami, bez obaw, że zaraz jakiś kretyn coś im zrobi. Jednak i tak musiał dobrze o nie dbać. Nie chciał, żeby dowiedziało się o nich zbyt dużo osób. Musiał przygotować im dobre miejsce, bo inaczej zaraz by je zgubił. Szczurki przywiązały się do Gaspara tak bardzo, że często trzymał je w kieszeniach.
Pewnego dnia postanowił polecieć pegazem do San Francisco. Potrzebował nowych nasion, a poza tym akurat strasznie się nudził. Obiecał sobie, że tym razem nie skończy się to tak tragicznie, jak z Kazue. Póki co miał dość wrażeń, a to rzadko się zdarza. Większość uwagi skupił na tym, żeby nie zrobić niczego głupiego. Miał tylko jeden cel. Kupić te przeklęte nasiona. 
Na szczęście nic nie wskazywało na to, żeby miało wydarzyć się coś dziwnego. Gaspar wyszedł spokojnie ze sklepu, obładowany torbą z nasionami i nowymi roślinami. Kupił też zapas jedzenia dla szczurków. Wpadł na pomysł, żeby znaleźć im też klatkę, ale przypomniało mu się, że przecież go na to nie stać. Nigdy nie był bogaty. Trzeba przyznać, że od jakiegoś czasu jego rodzinę ciężko uznać za przeciętną. Wszystko zaczęło się od wypadku jego ojca. Stracili źródło dochodów. Dziadkom nie było łatwo utrzymać tylu wnuków. 
Chłopak szedł w kierunku czekającego na niego pegaza, gdy nagle poczuł, że coś miękkiego łasi się do jego nogi. Natychmiast spojrzał, co to takiego. Kiedy zauważył, że to mały, słodki kotek, od razu się uśmiechnął. To znaczy — uśmiechnął się jeszcze bardziej, bo uśmiechał się już wcześniej. Dla niego mnóstwo niekoniecznie istotnych rzeczy było powodem do radości, ale koty zaliczały się do tych największych. Postawił torbę na ławce obok i przyjrzał się kociakowi. Wyglądał dość oryginalnie. Był brązowy, ale z dużymi, nieco ciemniejszymi łatami w niektórych miejscach. Gasparowi najbardziej spodobało się to, że jedna połowa pyszczka była jaśniejsza, a druga ciemniejsza. Jego całe futerko zdobiły centki. Połowa jednej przedniej łapki była całkowicie biała. Piętnastolatek nie wytrzymywał z zachwytu, wiedział, że na pewno chce zabrać go ze sobą. Kot sprawiał wrażenie biednego i niedożywionego. Farkas uznał, że najprawdopodobniej był porzucony. Cały był brudny i patrzył na nowego właściciela tak, jakby go o coś prosił. Gaspar nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Wziął go na ręce.
— Chcesz pójść ze mną do obozu, co? — zapytał. Kot miauknął w odpowiedzi. — Tylko jak ja cię tam zabiorę… Zmieścisz się do plecaka?
Okazało się, że kilkumiesięczny kotek mieścił się tam idealnie. Gaspar zostawił mu możliwie dużo miejsca, żeby mógł swobodnie oddychać. Miał nadzieję, że podczas podróży nic złego się nie stanie.
Na szczęście po kilkunastu stresujących minutach kot zasnął, więc chłopak przestał się martwić, że wypadnie. No bo w końcu koty to koty, mógłby sobie nagle wyskoczyć z plecaka.
Gdy byli już na miejscu, był już późny wieczór. Gaspar uświadomił sobie, że trzymanie kota ze szczurami w jednym pomieszczeniu nie jest najlepszym pomysłem. Wcześniej jakoś na to nie wpadł. Skupił się na czymś innym. I wtedy do głowy przyszła mu kolejna myśl — przecież w magazynie Biedronki Kazue wspominała coś o tym, że bardzo lubi koty! Chłopak nie potrafił sobie przypomnieć, co dokładnie mówiła, ale był pewny, że coś o kotach. W ten sposób zdecydował, że da jej tego kota. Przecież i tak będzie mógł się z nim bawić. Najważniejsze, że nie będzie stwarzał aż takiego zagrożenia dla szczurów. Zresztą, i tak ukrywał już sporo zwierząt. Przez to nigdy nie miał porządku, wszystko wyglądało jak pobojowisko (chociaż trzeba przyznać, że wcale się tym nie przejmował).
I wtedy stało się coś dziwnego. Gaspar zaczął się bać. Rzadko kiedy w ogóle zauważał u siebie coś takiego. Zwykle był pewny siebie i załatwiał każdą sprawę, nawet tę najgłupszą. Więc dlaczego miał taki problem z tym, żeby po prostu dać jej kota?
Ostatecznie postanowił po prostu trochę zaczekać. Jeszcze przez jakieś półtorej godziny zajmował się kotem. Gdy uznał, że nadszedł odpowiedni moment, wziął go i ostrożnie ruszył w kierunku domku Aresa. Zaczął się bać, że jeśli nie zrobi tego w dyskretny sposób, to te dzieciaki dosłownie go zabiją, a tego wolałby uniknąć. Tak, pewnie właśnie tego się tak bał.
Gaspar nie miał kompletnie żadnego pomysłu. Uporczywie trzymał kota, który powoli zaczynał mieć tego dosyć. W końcu zdecydował się na pewien niezbyt mądry ruch — zaczął walić w okno.

Kazue?
◇──◆──◇──◆
[712 słowa: Gaspar otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

środa, 25 stycznia 2023

Od Colina — ,,Ja, Mój chłopak i ogromny miś”

PROLOG


,,Jeśli życie groziłoby nożem mej krtani i dało słowo jedno rzec ostatnie, powiedziałbym, że tęsknię za tobą, αγάπη μου, bo śmierć lepsza od żywotu w żałobie.
Wiesz, wieczność bez Ciebie brzmi jak kompletny koszmar!”


IRONIA LOSU


Czuł, że tracił wytrzymałość swej głowy, czyniąc beztrosko i niewybaczalnie; śmierć życząc szwagierce przyszłej i nożem wymachując jej nad piersią. Pewien był już szaleństwa swego i omyłek sikorek, które próbowały okłamać go, że był on dobrym człowiekiem. Nie był. Czy dobrym człowiekiem można zwać egoistę, który w świecie całym nie widzi niczego, prócz swych potrzeb? Potrzeby bycia kochanym i lubianym, co brzmiało dość skromnie, a czego brak przywoływał go do wymiotów wieczornych i omijania obiadów? Czy los musiał być aż tak okropny, by zabrać mu wszystko co sprawiało, że ciężko nazywać go było egoistą? Lecz nim każdy jest, czego nie rozumiał, bo natura ludzka taka, że pożyczając człowiekowi pieniądze rozumie się, że człowiek już nigdy zapewne ich nie odda. I choć, prawdę mówiąc, żywot daje i zabiera, nie oznacza wprost, że życiu nie można wyrwać z rąk czegoś i posiadać dalej w postaci lekko innej. Colin, wierząc w fatum, do zrozumienia sobie dał w chwili żalu, że cokolwiek by zrobił by zwalczyć je - to Fatum z nim w zgodzie było i bunt z nim zapisane miało w chwili jego narodzin. Żyć z życiem w zgodzie w wierze, że walka trwa przeciw Niemu.
Ubrań nie poskładał.
Nie mając w planach wzbudzić podejrzeń stróżujących, zamiast walizki w ręce swoje ujął czarną torbę treningową firmy adidas, w którą podołał wcisnąć jeszcze jedzenie na 3 dni, pluszaka i co najważniejsze - papier toaletowy i swoje kosmetyki pielęgnacyjne. Nic innego, nic ważniejszego - higiena stała u niego przecież na pierwszym miejscu. Z torbą tą, ciężką, wcisnął na siebie z boków zdarte buty i skórzaną kurtkę pilotkę o prostym wzornictwie. Serce jego łamała jego samolubność w obliczu jego zwierzęcych przyjaciół, których pozostawić miał zamiar ówczesny bez pożegnania. Nie potrafił; on zawrócił więc do nich, by pół godziny cennego czasu zmarnować na głaskaniu konia, który zostawał z nim tylko dla jedzenia. Znajdowała go wciąż złośliwa ironia losu i do płaczu doprowadzała.
Znalazłszy w internecie godzinę odjazdu zakupion’ bilety dosiadł Calliope i wzdłuż granic Nowego Yorku zamawiając dla siebie taksówkę, nakazał klaczy powrócić do obozu gestem ręki i słowa nie rzec o jego ucieczce.


STACJA


Na pewno ciężko w to uwierzyć, ale chłopak nigdy w życiu nie podróżował pociągiem. Znalazł swój peron dzięki pomocy na oko 60 letniej kobiety, która poinstruowała go jak odnaleźć swój wagon i swoje siedzenie. Była na tyle miła, że oczekując na ten sam pociąg, zaprosiła chłopaka do lokalnej kawiarni na filiżankę kawy, by przyjemnie spędzić następne 40 minut czekania. Cóż za fart, że kobieta ta również dojechała o wiele wcześniej, niż powinna.
— No, no. Więc dlaczego tak daleko jedziesz, chłopcze? — spytała zaciekawiona kobieta, uśmiechając się lekko w jego stronę. — cukru?
— No.. uh.. nie, dziękuję.. — podrapał się po tyle głowy, starając się na szybko wymyślić wiarygodną wymówkę. Zacisnął dłonie na torbie treningowej, przegryzając usta. — do rodziny! Do siostry siostry mojej ciotki. Bo ma.. urodziny.
— Ale z ciebie wstydliwy chłopak! - zaśmiała się, popijając swe ubawy po chwili gorącą cappuccino. — Jesteś zupełnie jak moja wnuczka. Taki sam! Powinniście się poznać. Urocza byłaby z was para!
Colin zmarszczył brwi.
— No chyba sobie pani żartuje? — skrzyżował ramiona na piersi, spoglądając w stronę kasjera. — Ja wcale wstydliwy nie jestem! Przecież płynie ode mnie pewnością siebie! Po prostu te całe perony są bardzo skomplikowane. No, niech pani mi uwierzy, bo pierwszy raz sam będę jechał tak daleko.
— No jasne, przecież z ciebie dzielny chłopiec. Uwierzyć, że czas tak szybko mija! Zaraz się obejrzysz i będziesz już długo po trzydziestce, zobaczysz. Ja już mam swoje lata, ja się znam.
Nastała przepełniona niechęcią dłuższa cisza.
— A może jednak chciałbyś numer do mojej wnusi? To bardzo ładna dziewczynka, koleżko! Nie będziesz żałował, bo wspaniale gotuje!
— Ja naprawdę podziękuję — odrzekł, niezadowolony kończąc filiżankę. — Bardzo dziękuję, ale muszę skoczyć do łazienki, a za 10 minut mamy pociąg. — Wstał i zasuwając za sobą krzesło, zawiesił torbę na ramię.
Zamiast udać się do łazienki w kawiarni, uciekł w oddalone o kilka metrów od niej pomieszczenie by upewnić się, że kobiety już na swojej drodze nie spotka. I nie spotkał jej, to już pewne było, wsiadając do swojego wagonu; Zastał jednak coś zamiast niej milion razy coś gorszego - 5 letnie dziecko. Dziecko siedzące tuż obok przypisanego mu siedzenia, w którym miał spędzić kolejne 9 długich godzin. I nadzieję mając na spokojną podróż, niesamowicie się zdziwił, iż z powodu braku stabilnego internetu dzieciak darł się i kłócił z biedną, zawstydzoną jego zachowaniem matką, próbującą zadziałać coś, by odpauzować te nieszczęsne bajki na wymacanym palcami, drogim tablecie. W swoje uszy już po chwili sporadycznie i nachalnie wcisnął słuchawki przewodowe i zabrzmiał od razu Lady Gagę, niecierpliwie oczekując na sprawdzenie przez jednego z pracowników biletów.
I co dosyć dziwnym było, długo na koniec podróży oczekiwać nie musiał. Z drzemki obudził go inny pasażer, wskazując na godzinę na swoim zegarku. Była już prawie 21:00.


SAN FRANCISCO


Pytając jeszcze w Nowym Yorku o życie po-śmiertelne osoby mu nie w pełni znane, słuch dochodził chłopaka często o ,,Peterze Hale’u” wieku średniego, dysponującym wiedzą znakomitą; przynajmniej na temat rzeczy, które Nicholasa ,,egoistycznie” interesowały. A na co zwrócić uwagę trzeba, że według istot miejscowych przesiadywał on często w nadbrzeżnym, z imienia nie znanym mu barze, rozmów poszukując i wyzwań życia zawzięcie. Miał chłopak szczęście na tyle, by odnaleźć kogoś późnym wieczorem z wyglądu opisowego podobnego do Petera na taką skalę. Wziął głęboki wdech i zagryzając od środka policzki począł szukać po kieszeniach jakiejś drobnej kwoty pieniędzy. Czy zostawianie parasolki przed niepilnowanym barem było naprawdę dobrym, choć na niewielką skalę, pomysłem?
— Pan Hale. Mam rację? — pochwycił mężczyznę za ramię, zasiadając na sąsiednim fotelu.
— A kto pyta? — odparł przyjaznym tonem 50 latek, odstawiając na bar resztki swojego drinka.
— Pan.. — obejrzał się dookoła, marszcząc brwi w stronę osób spoglądających w ich stronę. — jest mi bardzo potrzebny. Zapłacę w złocie, jeśli zaprowadzi mnie pan do swojego ojca. Chcę kogoś wyciągnąć… — pozwolił sobie niepewnie zbliżyć się do ucha mężczyzny, by dokończyć z poczuciem bezpieczeństwa swoje zdanie. — …z zaświatów. Proszę, potrzebuję pańskiej pomocy. Ja błagam. — ułożył ręce na sercu, skrzywiając lekko twarz. Hale odłożył kieliszek i przyjrzał się młodzieńcu, milcząc przed dłuższą chwilę. 16 latek, by wzbudzić chęci mężczyzny, postawił mu drugą whiskey. Zapytawszy go, co za to dostanie, Colin zaprosił go radośnie na zewnątrz. Zamykając drzwi za sobą Artino zaczął nerwowo macać swoje kieszenie, by po chwili wyjąć złoty, bogaty w zielone kamienie naszyjnik i około 600 dolarów związanych gumką do włosów. Nicholas był chłopcem, którego od dziecka uczono oszczędności i szacunku do pieniędzy. I choć prawdą było, że naszyjnik nie należał do niego, lecz do jego zmarłej już lata temu babki, to pochwalić mógł się nieliczną, kosztowną biżuterią, którą pozyskał w jej imieniu. majątek ten nie równał się jednak za nic miłości, którą za jego pomocą zamierzał odkupić.
— Pasuje. Chociaż sam naszyjnik mi starczy, to zobaczymy po drodze, czy napotkamy jakieś utrudnienia. — uśmiechnął się starszy mężczyzna, chowając dłonie za plecami.
— Naprawdę? Oh! A wie pan, bo ciężka sprawa. Nie mam ani dachu nad głową, ani jak się transportować. Chyba nie można dużo wymagać od 16 latka z drugiego końca ameryki, prawda? - rozłożył ręce, amatorsko próbując unieść jedną brew. — Wie pan, przyjechałem tu mając nadzieję, że od razu weźmiemy się do roboty.
— Nie teraz. — Hale sięgnął do kieszeni i wyjął kluczyk, którym odblokował ogromny, 9 osobowy samochód. — Wsiadaj, młody. Na pewno jesteś zmęczony podróżą, więc wyjedziemy dopiero jutro z rana. Musisz odpocząć.
Nicholas biegiem wsiadł do auta i pozwolił sobie rozłożyć się na przednim siedzeniu, na co 50 latek bez słowa zmarszczył brwi i usiadł za kierownicą, włączając muzykę country.
— Orientuj się! — Colin dostał w głowę od Petera wielką poduszką by ten w ramach revenge’u przywalił mu następnie o wiele mniejszą w nogi. Małe piórka uciekały gdzie tylko mogły z którejś z poduszek, w których następnie, siedząc ku sobie niczym sąsiednie domy, szukali dziur. Założyli się, że ten kto pierwszy znajdzie dziurawą poduszkę będzie mógł z pierwszeństwem dobrać się do paczki chipsów, którą zostawili niczym trofeum na stole. Spędzili wspólnie tak zabawny wieczór, nie dając sobie nawzajem odetchnąć choć na chwilę.


JESZCZE MNIEJSZE SAN FRANCISCO, czyli dzień drugi


— Dzień dobry, panie Hale! — stanął z mokrymi włosami w wejściu i zrzucił spakowaną torbę na ziemię rozciągając się następnie. — Jestem strasznie głodny.
— No, siadaj młody! — Amerykanin poklepał krzesło obok, wskazując drugą ręką na talerz z kanapkami. Świeże bułeczki wysmarowane były masłem i twarożkiem oraz udekorowane zostały popieprzonymi i posolonymi pomidorami. Zadziwiony zajął przypisane sobie miejsce i niepewnie wyciągnął ręce do talerza, wahając się na chwilę.
— Nie będę musiał za to dopłacać, prawda?
— Ha! Dlaczego miałbyś?
— Nie wiem, dlaczego. — nadgryzł delikatnie brzeżek bułeczki, uważnie obserwując starszego mężczyznę. I choć bardzo chciałby skłamać, jedzenie to było naprawdę dobre.
Wyśmienite.
— Zostań tu, a ja pójdę spakować dla siebie walizkę. Suszarkę masz w szafce w łazience. Doprowadź się do ładu, bo będziesz chory.
— Wyjedziemy za godzinę. — i to nieprawdą było, bo zwlekali oprócz tego jeszcze ponad 40 minut, rozważając przy śniadaniowym stole tutejszą przychylność pogody i konsekwencje podróży. I zanim chłopak się obejrzał, wkładał wraz z tymczasowym opiekunem swoje rzeczy na tylne siedzenie starając się wtem pierwszy wsiąść do samochodu pod warunkiem operowania radiem. Przegrał.
— Wie pan co? Nawet pop już jest lepszy od muzyki country. Czuję się, jakbym był w texasie, a przecież zaraz jedziemy do Los Angeles. Do Los Angeles, tak? — lekko odchylił głowę na bok i niepewny będąc, zmarszczył w grymasie brwi. Do ust włożył słomkę od soczku jabłkowego, dziwiąc się na dźwięk burczącego silnika.
— Tak, młody. Spokojna głowa, bo ja znam drogę. — poklepał go lekko po ramieniu i wyjechał spod budynku tylko po to, by po 5 minutach musieć stać na czerwonych światłach. ,,KURWA MAĆ!”.
Godzina wspólnej jazdy i pobytu w jednym aucie tak bardzo wpłynęła na ich psychikę, że doszedłszy do kompromisu, oboje zgodzili się na zmianę śpiewać do piosenek Lady Gagi. No, pomijając, rzecz jasna, niepopularne fragmenty piosenek. Nikt nie zna do tego tekstu. Te 5 godzin jazdy naprawdę szybko spłynęło. Wybudzony ze snu przez znudzonego Petera próbował domyślić się, czy już byli na miejscu.
— Zastanawia mnie od wczoraj tylko skąd o mnie wiesz. Rozumiem, że jestem sławny nawet w Nowym Jorku? — uniósł uśmiechnięty mężczyzna jedną brew, od czasu do czasu skupiając wzrok na chłopaku.
— Powiedzieć nie mogę, że to nieprawda. — Odparł w końcu. — Wydaje mi się, że to kwestia szczęścia. Pytałem inne osoby o ludzi takich, jak pan, i o panu tylko słyszałem. To na pewno nie pierwszy raz, gdy ktoś przychodzi do pana z taką prośbą?
— Powiedzieć nie mogę, że nie.
— Czy to na pewno się uda? Jakie warunki są takiej wymiany?
— Chyba najwięcej, co możesz oddać w jego ręce, to jedno życie. Chociaż nie sądzę, żeby wtedy ta cała wymiana miała sens. Niepotrzebne, nic nie wnoszące zamienienie miejscami. Chyba dyrektorkowi by się to nie za bardzo opłacało, nie sądzisz? Będzie dobrze. No, młody. — raz ponowny klepnął mocno chłopaka w ramię. — Chyba nie sądzisz, że pozwolę Ci głodować? Ha! Masz rację, bo zapomniałem wziąć jedzenia z domu. No, ruchy! - odblokował auto, przechadzając się w stronę tylnych siedzeń. Wyciągnął ze swojej torby podróżnej czapkę z daszkiem i zapinaną bluzę i zasiadł na fotelu, by zmienić buty.
Hol w studiu, który jakimś dziwnym sposobem według założeń Petera miał zaprowadzić ich do podziemia na powitanie postanowił wzbudzić u Colina wyrzuty sumienia o to, że postanowił postawić w ogóle na terenie budynku swoją ludzką stopę. Już na samych drzwiach wisiała tabliczka, która samym faktem bycia żywym wydawała się być niesamowicie urażona. — No, to tutaj! — Pchnął na przód chłopaka próbującego upewnić się obecności piłeczki w swojej kieszeni Hale, myśląc, że nie będzie martwić go gotycki wystrój pomieszczenia.
— Nie, nie, nie. Nie ma mowy, zapomnijcie. — z podwyższonego podium wydobył się niespodziewanie głos Charona stawiającego szeroki krok na dywan. Spanikowany Colin z szerokim uśmiechem zerknął w stronę Petera oczekując, że ten zaradzi całej tej cholernie niezręcznej sytuacji. Wzdychając, 50 latek wyciągnął z kieszeni swojej bluzy sportowej kilka złotych monet, zawierających boskie podobizny. Były to drachmy wykonane z czystego złota, które pobudziły zainteresowanie demona śmierci. Pozwolono im dostać się do windy, jednak Nicholas musiał zapłacić oddzielnie za przepłynięcie rzeki Styks. — Potrzebuję podwyżki. — mruknął Charon, krzyżując ramiona na piersi. — Mógłbym kupić sobie schludniejszy garnitur. Dużo schludnych garniturów. — I choć obdarzano go brakiem zainteresowania, to jojczenie boga umierających dodawało otuchy na sercu w myśli pełnej monstrum, które próbować zamierzałoby im, biednym i niewinnym, w następnych chwilach najpewniej odgryźć głowy. Wysiedli z łódki, żegnając się odbiciem ręki od czoła. Colin obrócił się w stronę ścieżki, której pilnował ogromny, 3 głowy pies. Jedna byłaby nienajedzona.
— Puci puci, pieseczku! — klasnął dwukrotnie, z kieszeni wyciągając wcześniej przygotowaną gumową, prawie-że neonowo niebieską piłeczkę. Zaskrzeczała. Uniósł ją w górę i zawahał się, spoglądając na skupionego i zaciekawionego wytkniętym poprzednio obiektem uroczego potwora. Rzucił piłką najdalej, jak potrafił, a za Cerberem pozostała tylko szeroka za horyzont mgła piasku i silne, ciężkie uderzenia o podłoże.
Zerknął na Petera przerażony, w ramach otuchy znów zostając poklepany w ramię kilkukrotnie. — Będzie dobrze, młody. Najgorsze, co się może teraz stać, to twoja śmierć. — pochwycił młodszego za rękę i począł prowadzić go wzdłuż długiej ścieżki, uważnie oglądając się za ogromnym psem.
— Powinienem bać się śmierci? Panie Hale. Wie Pan, jeśli umrę, to ten naszyjnik i reszta pieniędzy są w moich spodniach. Należy się Panu stosowna zapłata. Wiele dla mnie zrobiłeś, Peter. Nie wiem, czy pieniądze to wystarczająco.
— Opanuj się. — wziął Nicholasa i utulił na chwilę do swojej piersi, starając się zapewnić kojący moment ciszy. Musiał pozbierać myśli. — Nikt nie będzie umierał pod moim okiem. Raczej.
Wiedziano o ich obecności. Drzwi do pałacu zostały otwarte zanim zdążyli złapać za klamkę. Za nimi stał, ku ogromnemu zdziwieniu Petera, Hades zamiast Plutona. Czy zdradził ich cerber, czy bogowie naprawdę byli przerażająco wszechwiedzący?
— A myślałem, że stara sztuczka Annabeth Chase nie sprawdza się już dłużej na cerberze. — ułożył ręce na swojej talii, bacznie obserwując oboje mężczyzn. Colin przełknął ślinę.
— Bo ja jestem strasznie czarujący! — uśmiechnął się szeroko, nerwowo szukając ratunku w Peterze. On nie pomagał, tylko myślał, pozostawiając Nicholasa w swoich czynach kompletnie samego.
— Hadesie — zaczął, wtem drapiąc się po tyle głowy. czuprynę skupił ku dole i wzrokiem tylko pokazywał, jak bardzo obniżyło się jego ego. I on pewien był w duchu, że bóg zmarłych wiedział, czego pragnął najbardziej — Ja proszę o łaskę. Jedna z dusz zmarła w złym czasie, przedwcześnie. Proszę.
— Możesz już wyjmować drachmy na rejs w drugą stronę. Pomocy tu już nie znajdziesz. — Przymrużył oczy, zamykając powoli drzwi przed ich nosami.
— Chwila! Musisz nas wysłu — Na słowa Petera wrota przytrzymał i zamknął z hukiem, do jednego słowa dojść nie dając.
— Kurwa! — nastolatek rzucił wyimaginowanym w jego głowie obiektem w ziemię i zjechał ciałem wzdłuż drzwi oczekując na pomoc ze strony swojej agresji. Skrył twarz w kolanach i klnąc wciąż, świat cały zwyzywał od marności i gówna najwyższego. Hale przykucnął przed nim i chwycił go mocno za barki, potrząsając nim z lekka dla otrząsnięcia.
— Opanuj się chłopie, bo nie wszystko stracone. Coś na pewno wymyślimy, bo obiecałem Ci, że wyjdziemy stąd w trójkę. — utulił go do swej piersi i pogłaskał z wyczuciem po złotych włosach, rozglądając się kątem oka wokół w poszukiwaniu nowych idei. Chwycił ją prosto w swoje ręce, z zamku oglądając wielkie pustkowie. — Pamiętaj jedną, ważną zasadę, młody. Czasem, kiedy ktoś Ci czegoś nie daje, to trzeba mu to wyrwać z rąk. Idziemy. No, już! — Podniósł chłopaka siłą i pchnął do biegu, karząc mu się chować w martwej florze. Ominęli ostrożnie zejście do tartaru aż zastali nicość. Było to ogromne, przeogromne pole nudności. Wyobraźcie sobie wielką populację niewinnych a niedobrych ludzi, którzy nic robić nie mogli oprócz stania. I mówiąc wielką, na myśli człowiek ma ogromną. I szukając godzinami dłużącymi się chłopaka, ni śladu po nim nie znaleźli.
— Co to znaczy wymazują pamięć?! — warknął na Hale’a który dopiero przypomniał sobie winę zachowania stojących.
— Tu go nie ma. — odrzekł starszy, palcem wskazując w miejsce dalsze, radośniejsze. — Zmarnowaliśmy tu dobra kilka, może nawet kilkanaście godzin. Jeśli tam — palcem wskazującym nacisnął na wytknięte miejsce — nic nie znajdziemy, to przykro mi. Zabieramy się stąd.
I wołając w pokoju duszy jego imię rozdzieleni po dwóch stronach murowanego elizjum, pierwszym, który go znalazł, był Peter. Damien nie znał mężczyzny i kazał mu się tłumaczyć z siebie, zadziwiony będąc z przedziwnego spotkania.
— Nie idę. — skrzyżował ramiona niebieskooki brunet. - Jestem w najlepszym miejscu w całym podziemiu. Jeśli ucieknę stąd i wrócę do żywych, mogę nie dostać drugiej takiej szansy. Ty widziałeś, jak wyglądają pola asfodelskie?
— Widziałem. — odmruknął niezadowolony pięćdziesięciolatek. — Ale ten biedny chłopak potrzebuje ciebie na górze, nie tu.
— A co Colin zrobi, jak znowu umrę? Znowu będzie cierpiał i przeżywał to samo. Nie chcę dla niego źle.
— Jeśli nie chcesz dla niego źle, to zrób, o co prosi. — zmarszczył brwi. — Jeśli stąd nie wyjdziesz, będzie wciąż miał żal do siebie. Nie rób mu tego. Proszę.


NO TO W DROGĘ!


Gdy tylko stopę postawił poza budynkiem, rzucił się w ramiona Petera i zawiesił się na jego szyi a dziękując twarz wcierał z uczuciem w jego klatkę piersiową. Słowa przez spacer cały z Damienem nie wymienił, będąc wciąż wściekłym na niego zamiast na los przebrzydły. Opiekun pogłaskał go po włosach i zsunął z siebie na ziemię, głowę odchylając kilkustronnie w stronę bruneta, by wymusić na nim skupienie uwagi. Skrzecząc zębami i tupiąc podszedł do niego, stanął dość prosto i spoliczkował z całej siły w słabej dłoni, od żmii wstrętnej go wyzywając i pchając w piach. Lerman stał wciąż niewzruszony, bez słowa przytulając do siebie nastolatka. W uszach jego wtem zazgrzytała nowina, że Hades, podziwiając go za odwagę, ukarał greka za swe zachowanie odbierając mu 9 lat ze swojego życia. I go to nie obchodziło, nie interesowało za nic, bo znów mógł być razem z Damienem i martwić się nie musiał o życie w samotni nieszczęśliwe nigdy więcej. I przyznać się do tego nie chciał, całą drogę z dala ukazując wszystkim dookoła, jak bardzo był na niego obrażony. Nie Peterowi. Z Peterem rozmawiał o kolacji. Co prawdą było, to Damien był jedynym, który w tej chwili nie odczuwał przeszywającego głodu.
Peter był facetem z klasą. Przyrzekł on przymknąć oko na mimowolne korzystanie z jego funduszy i postanowił postawić im obiad w jednej z lepszych restauracji, która przychodziła mu, myślącemu o jedzeniu, na myśl.
Ciepły obiad był tym czymś, o czym myślał wciąż przez następne dwa dni ciągłej jazdy samochodem. Następne posiłki spędzali w McDonaldzie, i co szokującym było, Peter, mimo bycia zmęczonyn, zdołał uratować atmosferę w samochodzie. Kto pomyślał, że dziecko najbardziej emo boga we wszechświecie potrafi zdziałać takie cuda?


LONG ISLAND, obóz


Większego koszmaru nie ma od powrotu w to miejsce po, według jego chorego rozumienia, 5 dniowej ucieczce, nie wracając jeszcze sam, a z żywym trupem i 50 letnim facetem z przekopiowanej mitologii. Nie rozumiał, dlaczego w ogóle go tu wpuścili, ale to nie było przecież ważne. Cieszył się, że ktoś mógł go wesprzeć — gotowego na karę życia i na wyrzucenie z obozu.
— Gdzieżeś ty był?! — Naskoczyła go przy wejściu Khai. — Martwiliśmy się! Gdzie ty się szwędasz? Cześć, Damien. Co to w ogóle za facet? Czekaj, Damien?
Ty spierdoleńcu!


◇──◆──◇──◆
[3167 słów: Colin otrzymuje 31 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 24 stycznia 2023

Od Louise CD Avery — „Cofnąć czas”

Poprzednie opowiadanie

Henry, mimo że wyglądał na dobrze ułożonego kamienia, często się gubił. Louise miała nadzieję, że nie robi tego specjalnie. Raz założyła mu nawet obróżkę ze dzwoneczkiem. Niestety, nie zadziałała.
I dziś zrobił to ponownie. W jednej chwili pytała się go, czy konsystencja kiełbaski jest odpowiednia, a w następnej po prostu go nie było. Zaczęła go szukać pod sobą i obok, jednak najwyraźniej, jeśli się sturlał, to bardzo daleko. Może ktoś go kopnął?
Choć Louise mogła przysiąc, że nie zostawiła go w domku, wróciła tam. Na wszelki wypadek. 
Po chwili panika trochę ustąpiła. Henry się znajdzie. Zawsze tak jest.
Mimo to dalej biegła, jakby była dzieckiem nie Ateny, ale Hermesa i wpadła prosto do Domku Szóstego. Był pusty, z wyjątkiem Avery, które siedziało i czytało książkę. Podniosło zaskoczony wzrok na siostrę. 
— Na starcie chcę tylko zaznaczyć, że ten ogień wcale nie był taki duży… — powiedziała, starając się zachować poważny wyraz twarzy. Zaskoczenie na twarzy Avery przeszło w konsternację. 
— Co?
— Tylko żartowałam! Bogowie, Avery, musisz trochę wyluzować. 
Rodzeństwu Louise na twarzy mignęło nawet coś na kształt uśmiechu. Blondynka skończyła się śmiać, a wtedy Avery zaciekawiło, co ona właściwie tu robi, kiedy wszyscy są na ognisku. Louise wyjaśniła nu, że Henry się zgubił. 
Białowłose wspaniałomyślnie wyruszyło z siostrą na poszukiwanie zagubionego. 
Po jakimś czasie poszukiwań Avery było jeszcze bardziej zirytowane, Louise pochlipywała, obozowicze coraz częściej posyłali współczująco kpiące spojrzenia na okrzyki z gardła blondynki „Henry? Gdzie jesteś? Odezwij się!" 
A Henrego dalej nie było. 
— Henry! Pewnie ci zimno, wyłaź! 
I niespodziewanie Avery stwierdziło, że należy wracać. Louise była tym oburzona, przez chwilę myślała nawet, że ma zamiar porzucić jej przyjaciela na pastwę nocy i harpii patrolujących. 
— Wiesz, wydaje mi się, iż cała ta sytuacja nie była aż tak poważna — stwierdziło Avery po dotarciu do Domku Szóstego.
— Henry nie jest poważny?
I wtedy dokonał się cud — okazało się, że kamień bezpiecznie spoczywał w jej kieszeni.
Avery wróciło z ulgą do swoich obowiązków. Grupowa i jej kamień bywali męczący, i w takich momentach Louise sama sobie zadawała pytanie „Kto, na Atenę, pozwolił mi zostać grupową?".
Ognisko już się skończyło. Louise z braku lepszego zajęcia wróciła więc do domku.

Avery?
◇──◆──◇──◆
[353 słowa: Louise otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 22 stycznia 2023

Od Gaspara — „Kapcie starego”

Powrót do obozu można zaliczyć do jednych z lepszych wydarzeń w życiu Gaspara. Ale gdy dowiedział się, że w ramach kary ma oprowadzić po obozie dwójkę nowych herosów, nie wiedział, czy powinien się cieszyć, czy nie. No dobra, dałoby się wymyślić dla niego o wiele gorszą karę. Nie było aż tak źle. Nie zmieniało to faktu, że Gaspar z jakiegoś powodu nie lubił tego robić. Owszem, lubił rozmawiać z ludźmi, ale oprowadzanie ich po obozie wydawało mu się okropnie nudne. Z drugiej strony, sam doskonale pamiętał, jak to on był oprowadzany. Miał wtedy 12 lat i wszystko wydawało mu się takie niesamowite. Cieszył się z dosłownie wszystkiego, co widział. Można powiedzieć, że pierwszy raz w obozie jest prawie tak wspaniały, jak powrót po trzech miesiącach w zakładzie karno-opiekuńczym.
Wyszedł w klapkach. Tak, w klapkach. Okazało się, że w magazynie Kazue włożyła mu je dla żartów do plecaka. Dobrze je ukryła, żeby nie zorientował się od razu. Gaspar i tak znalazł je całkiem późno. Nigdy wcześniej nich nie zakładał. Gdy był w zakładzie, zbyt źle mu się kojarzyły. Ale teraz, gdy było już po wszystkim, chciał trochę sobie pożartować.
Podszedł do dwójki nowych herosów, zastanawiając się, jak bardzo wyjdzie na debila i co idiotycznego zdąży zrobić podczas oprowadzania ich.
— Ee, no, siema — przywitał się niezbyt pewnie.
Popatrzył na nich przez chwilę. Nie powinno być źle, pomyślał.
— Ja będę was oprowadzać po tym super giga zajebistym obozie — dodał, już z większą pewnością siebie. Pocieszał się głównie tym, że to chyba najlepsza kara, jakiej mógłby się spodziewać po tym, co zrobił.
Dobra, powinien to zrobić w jakiś w miarę normalny sposób. Mimo wszystko wolał, żeby nowi nie myśleli, że to jakiś obóz wariatów (nie muszą dowiadywać się o tym tak wcześnie).
— Oprowadzanie jakichś dzieci nigdy nie było moim marzeniem, ale mam taką karę, więc już trudno — zaczął. Śmiesznie to zabrzmiało, bo sam wyglądał bardzo dziecinnie, nie mówiąc już o zachowaniu. — No, więc to jest Wzgórze Herosów. Kiedyś była tutaj taka sosna, ale dobra tam, nieważne. Idziemy.
Ruszyli dalej. Gaspar powoli przestawał wiedzieć, co powinien mówić, więc mówił cokolwiek.
— To jest Wielki Dom, główny budynek administracyjny obozu — przystanął na chwilę. — Jest piwnica, w której zamykamy dzieci, strych, pokój medyczny i pokój spotkań obozowiczów. Nie wiem no, macie jakieś pytania? Ja jestem bardzo miły i w ogóle, wiecie, staram się.
Nie da się ukryć, że Gaspar po prostu chciałby mieć już to za sobą.


◇──◆──◇──◆
[400 słów: Gaspar otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Gaspara CD Kazue — „Spotkanie kryminalistów”

Poprzednie opowiadanie

Trzeba przyznać, że Gaspar był przerażony zachowaniem Kazue. Już wcześniej zdążył się przekonać, że po niej można spodziewać się wszystkiego. Ale nawet jego zdaniem to już była przesada. Przecież to tylko pogarszało sprawę. W zakładzie karnym Gaspar nauczył się, że w niektórych sytuacjach po prostu lepiej zachować ostrożność i nie pogarszać sobie sytuacji. Szkoda, że nie mógł w żaden sposób powiedzieć o tym rozwścieczonej Kazue. Zaczął się zastanawiać, czy ona w ogóle jest normalna. Chyba nie. A to mu się bardzo podobało.
Jak można się spodziewać, Gaspar dostał karę. Był to szlaban na jakichkolwiek gości, więc nikt już nie mógł go odwiedzić do końca jego pobytu w tym cudownym miejscu. Na szczęście nie zostało aż tak dużo dni, więc teoretycznie mógł to jakoś wytrzymać. Jednak chłopak miał już dosyć samotności, którą tu czuł. Nie poznał tu nikogo chociaż trochę normalnego (oczywiście nie spodziewał się, że będzie lepiej). Każdy moment w zakładzie był dla niego strasznie dobijający.
Farkas wiedział, że dobrze postąpił, przekazując Kazue szczurki. Tutaj nie były bezpieczne. Jeszcze trochę, a na pewno coś by im się stało.
Ale to nie była jego jedyna kara. Drugą było sprzątanie na stołówce do końca pobytu. Piętnastolatek był kompletnie załamany. Nienawidził tego robić. Za każdym razem, gdy pomagał w zmywaniu naczyń, wyobrażał sobie, jak wraz z Kazue miażdży widelcem wszystkich tych głupich gówniarzy. Potrzebował zemsty. Czuł to bardzo mocno. Tak mocno, że odbywając karę, całą swoją uwagę koncentrował na nie myśleniu o tym. Gdyby znów stracił kontrolę, skończyłoby się to tragicznie zarówno dla niego, jak i dla tych dzieciaków.
Było beznadziejnie do tego stopnia, że Gaspar popełnił kolejne przestępstwo. Wyrwał kartkę z kalendarza, aby kreślić na nim dni, które zostały mu do końca. Postanowił zachować to sobie na pamiątkę.
O dziwo nie zrobił niczego szczególnego. W pewnym sensie zrozumiał, że to konsekwencja tego, że przesadził w Biedronce. Dla Gaspara to wciąż za mało, żeby się zmienić, ale grunt, że przynajmniej przestał zachowywać się jak małpka lub coś w tym rodzaju. Starał się nie zwracać na siebie uwagi wychowawców. Zwłaszcza że sytuacja z Kazue tylko pogorszyła sprawę. Rozeszła się wieść, że Farkas znów ma problemy z agresją, więc starali się wręcz izolować go od innych dzieci. Akurat to było zdecydowanie na plus. Gaspar w pewnym momencie nawet zrozumiał, dlaczego wszyscy byli tu tacy przewrażliwieni. W zakładzie ciągle się coś działo. Nie było dnia bez kłótni. Usłyszał mnóstwo historii o tym, co odwaliły jakieś dzieciaki. Gaspara też to męczyło, naprawdę.
Bywały też stosunkowo dobre dni. Ale i tak najlepszym był ostatni. Gaspar poczuł się uwolniony. Gdy tu trafił dokładnie trzy miesiące temu, nawet nie przypuszczał, że wyjście stąd będzie takim niesamowitym przeżyciem. Długo zastanawiał się, co będzie jego karą. Przecież nie mogło się bez niej odbyć. To nie była zbyt codzienna sytuacja. Spędził trzy miesiące w zakładzie karno-opiekuńczym za okradzenie magazynu Biedronki. Gaspar doszedł do jednego wniosku — cokolwiek by to nie było, ważne, że przynajmniej skończył ze sprzątaniem stołówki.


Koniec wątku Gaspara i Kazue.
◇──◆──◇──◆
[485 słów: Gaspar otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

sobota, 21 stycznia 2023

Od Youngseo do Lucasa — „Wyrzucenie samotności”

Youngseo dzisiaj szedł dość bardzo niewyspany z powodu pewnego faktu, jaki dzisiaj mu się śnił. Śmierć siostry. To ten sen męczył najbardziej herosa każdego wieczora podczas zasypiania, przez co albo się budził w nocy, albo nie spał w ogóle, co było bardzo rzadkie. Dzisiaj jednak wydarzyło się to samo z różnicą, że totalnie nie mógł spać, dlatego przesiadywał w domku i patrzył się w ścianę. Czuł się bardzo samotny przez to, że nie miał tutaj żadnego prawdziwego przyjaciela i cały czas przesiadywał sam ze sobą. Nie chciał się doklejać do nikogo i tylko udawał, że tak jak jest, sprawia mu też radość. Naprawdę tak jednak nie było. Gdy w końcu był poranek, wyszedł z domku numer 17 i pokierował się powolnym krokiem do pawilonu jadalnego na śniadanie. Jak zwykle chciał zjeść sobie swoje ulubione sushi, pomimo iż na poranek jadł co innego. Po prostu jednak potrzebował jakiejś odmienności i to było głównym powodem do skonsumowania tego dania, a nie innego. Złapał więc za swoje pałeczki i zaczął powoli pochłaniać do czasu, aż powoli nie stał się senny. Próbował jednak walczyć z całonocnym spaniem, kiedy jeszcze dostał kubek kawy, jednakże nawet po niego nie sięgnął, bo zasnął. Spał tak przez te kilka minut po chwili się wybudzając jednak. Ta chwilka spania nie pomogła mu za wiele pod tym względem, ale zawsze to było coś. W końcu jednak upił łyk kawy, która mu na razie nie pomogła, wracając też do jedzenia. Jego myśli ponownie wróciły do koszmaru na temat swojej umierającej siostry, którą zabiła jakaś harpia. Widział przed oczami tą lejącą się krew, płacz i krzyki jego siostry, która po koreańsku wołała jego imię, a potem to jak jej życie ucieka w jego ramionach. Znowu przerwał jedzenie i na samą myśl o tym aż się zdenerwował, wewnętrznie będąc zawiedziony sobą. Gdyby tak się stało, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Walnął pięścią w swój stolik, który jak zwykle był pusty, bo rodzeństwa nie posiadał, a potem się opanował i wrócił do jedzenia, wcześniej przepraszając zgromadzonych za swój napad gniewu, wyżywając się na właśnie stole. Odetchnął głęboko i uspokojony jednak jadł, a jak skończył, to się podniósł. Nie zorientował się nawet, że ktoś niedaleko szedł obok jego stolika. Na dodatek, jako iż był niewyspany i półprzytomny nawet wywalił się o swoje nogi, oblewając tego kogoś kawą. Syknął zły i tym razem walnął ręką w podłogę, bo upadł, szybko jednak wstając.
— Przepraszam, przepraszam... Zaraz to posprzątam! — rzucił pospiesznie, próbując zdziałać coś z kubkiem, bo nie wiedział, czy szklane rzeczy powracały potem do pierwotnego stanu, czy może jednak nie. Pierwszy raz mu się coś takiego zdarzyło, bo było nowością. Skarcił się za to zachowanie w myślach i spojrzał się na osobę, którą to oblał. Był to chłopak o blond włosach o bladej skórze niczym u trupa. Gdyby nie jego niebieskie oczy, a także normalna budowa ciała stwierdziłby, że wyrwał się z królestwa Hadesa, byleby jeszcze przez jakiś czas zostać po prostu żywym. Wyciągnął po chwili nawet chusteczki ze swojej kieszeni, które zawsze miał i mu je podał.
— Masz, wytrzyj się... Mam nadzieję, że cię jakoś super nie oparzyłem — dodał po chwili bez chwili wahania, a następnie pokręcił delikatnie głową, na chwilę spuszczając wzrok. Jego ogarnięcie się dzisiejsze było naprawdę straszne. Nie wiedział co się z nim dzisiaj działo, że taki nierozgarnięty był. Nie wiedział, czy to dzieje się przez sen, czy może jednak te myśli wywaliły go też z rytmu. A może jakaś nieznana przyczyna się do tego przyczyniła? Ciężko właściwie stwierdzić. Pomasował sobie czoło i potem się jednak ogarnął, patrząc uważnie na niego swoimi skośnymi oczami, jak na Koreańczyka przystało, jednocześnie doszukując się jakby u niego jakichkolwiek obrażeń.


Lucas?
◇──◆──◇──◆
[604 słowa: Youngseo otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Youngseo CD Heather — „O kwiatuszkach rosnących dookoła”

Poprzednie opowiadanie

Widząc, jak bardzo dzieli ich wzrost, lekko zaskoczony podniósł brwi. Nie spodziewał się tego, że właśnie tak to będzie wyglądało. Aczkolwiek nie chciał nic na ten temat mówić, bo z doświadczenia z siostrą i innymi niższymi od siebie wiedział, jak reagowali tacy na ten temat. Cicho więc na to siedział, a następnie spojrzał, co ta wyczynia ze swoimi włosami. Nie miał co do tego jakiegoś dużego problemu, lecz on sam jakoś miał tendencję do pytania momentami o coś, co nie musiało go interesować. Był czasami za ciekawski, ale to nie zdarzało się jakoś często. Jeśli ktoś nie chciał na ten temat mówić to nie, nie będzie na niego lub nią naciskać.
— Eee… po co tak zakrywasz to oko? Dla stylu, coś się w nie stało? — dopytał zaciekawiony, jednocześnie przekręcając głowę w bok, a słysząc, co ta odpowiedziała, pokiwał głową dla zrozumienia. Martwił go jednak tok myślenia dziewczyny na temat sprzedaży oka.
— Nie wiem, czy to byłoby to możliwe, chyba że na czarnym rynku — uznał, nie wiedząc, czy w ogóle jest taka możliwość normalnie i legalnie sprzedawać narządy lub części ciała. Sądził, że nie.
— Chyba że chcesz go oddać, do nie wiem, laboratorium czy innego miejsca by ludzie mogli sobie je wziąć, podczas na przykład wymiany to wtedy nie ma problemu — dodał potem ze słabym uśmiechem, drapiąc się po karku. Rozumiał teraz, dlaczego tak bardzo zasłaniała je sobie, choć chciał zapytać o jeszcze jedną rzecz. Obawiał go jednak fakt, że jeśli o to zapyta, zrobi z siebie jakiegoś debila i nie daj boże, popsuje aktualną atmosferę, jaka teraz panowała. Uważnie ją obserwował, próbując jakby wyczytać z jej osoby cokolwiek na jej temat, jednakże dla niego była ona jak zasłona. Nie wiedział, jak mógłby ją rozgryźć, co go intrygowało.
— Poza tym dlaczego aż tak uważasz, że to oko jest szpetne? Zawsze może ci to dodać uroku — zapytał jednak w końcu, wiedząc, że jednak nie wytrzyma z tym. Najwyżej straci kolejną osobę godną zaprzyjaźniania się, bo póki co ciekawie mu się z nią rozmawiało. Miała w sobie coś super, co chciał poznać, i na pewno nie wykorzystać przeciwko niej. Nie wiedział jednak jak się dalej zabrać za rozmowę i czy ona w ogóle tego chciała.

Heather?
◇──◆──◇──◆
[361 słów: Youngseo otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Youngseo CD Gaspara — „Akuku”

Poprzednie opowiadanie

Przez cały ten dzień nie miał nic szczególnego do roboty, ponieważ znowu był sam. Właściwie jak zawsze był sam, ponieważ nie miał zbyt wiele przyjaciół by po prostu spędzać z nimi czas. Każdy dzień dla niego więc wyglądał tak samo — wstawał, jadł, trenował, spacerował, szedł spać. Brakowało mu wyjątkowo adrenaliny, a nawet i przyjaciół do pogadania, z którymi by porobił coś ciekawego. Tego dnia kiedy więc wstał i zaczął jak zwykle swój trening, polegający na trenowaniu sztuk walki oraz walki bronią. Musiał robić to przecież codziennie by w przyszłości obronić kogoś, przydać się do misji a może nawet i odnaleźć swoją siostrę, bo myślał, że jeszcze żyje. Miał w sobie tę chorą nadzieję, że jednak gdzieś tam, daleko stąd, jest szansa na jej przeżycie. Semi, według niego, była naprawdę zwinna, szybka i dobrze wysportowana jak na dziewczynę, która nie uprawiała za dużo sportu. Nie przebywała ona także zbyt często w obecności innych, aczkolwiek jej dusza towarzystwa była dobra i nie miała ogólnych problemów z tym. Teraz gdy ona była daleko, a nawet i sama niewiele by zapewne mogła zdziałać. Nie nauczył jej za dobrze sztuk walki, by sama mogła się obronić przed profesjonalistą, a to go martwiło najbardziej. Na chwilę jednak musiał odejść od swoich rozmyślań w trakcie stania na placu kiedy nagle ktoś zaczął do niego mówić. Odwrócił głowę w stronę głosu, spokojnie najpierw oznajmiając na temat tego, że Gaspar, który przy nim stał i to on do niego mówił, nie znał dalej jego imienia. Słysząc potem jego propozycję, zaczął się chwilowo zastanawiać, ponieważ nie był pewny co do tych zamiarów. Jednak póki co umysł rozrabiaki oznajmił mu, że pora na jakiekolwiek przygody. W związku z tym zgodził się na to i ustalili potem miejsce spotkania.

***

Jako iż byli umówieni przy granicy, musiał jakoś dyskretnie się dostać do niego, ponieważ wiedział, że harpie także stróżują gdzieniegdzie i zrobią wszystko jeśli złapią jakiegoś herosa na wymykaniu się. Oczywiście też Youngseo nie przyszedł bez jakiegokolwiek przygotowania, ponieważ on sam miał jakąś broń no i jego umiejętności, które pomogą mu w przeżyciu tego, co miało go spotkać. Stanął więc w miejscu i poczekał na swojego towarzysza, jednocześnie patrząc na ostrze swojej nieużywanej katany, którą zabrał dla towarzystwa. Nie potrafił jej na takie wyprawy, jak ta, pozostawić ją w domku martwiąc się, że ktoś by ją sobie przywłaszczył, nie wiadomo do jakich celów. Właściwie też by się niewiele przydała, bo nie była ona z tworzywa pokroju adamantium, cesarkie złoto czy innego magicznego duperela tylko zwykłego metalu. Używał jej tylko do walki ze śmiertelnikami, którzy wchodzili mu w drogę i chcieli go zniszczyć. Wyczyścił ją szybko z jakiejś plamy krwi, która jeszcze została, a potem widząc Gaspara uśmiechnął się lekko do niego
— Jeśli ktoś nas przy tym złapie, będzie to pierwsza i ostatnia wyprawa, na jaką kiedykolwiek idziemy — oznajmił mu cicho i pokiwał do tego lekko głową kiedy to jego towarzysz wspomniał o jakichkolwiek potworach
— Jeśli mam być szczery to tak, liczę na coś ciekawego, ale nie też za bardzo — potwierdził lekko, czasami się obracając, jakby zaraz czaili się gdzieś jacyś obozowicze, byleby na nich nakablować. Modlił się, że tak nie było i to jego wyobraźnia tylko płata mu figle.

Gaspar?
◇──◆──◇──◆
[526 słów: Youngseo otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Lucasa CD Eleanor — „A kim ty jesteś?”

Poprzednie opowiadanie

Szwed słuchał dziewczyny. Czy ją rozumiał? Tak. Prawie swoje całe życie spędził w obozie. Widział wiele przypadków, gdzie heros nie był zadowolony ze swojego boskiego rodzica. Nie da się go zmienić. Możesz być z tego szczęśliwy lub załamany. Możesz się być, okazać zupełnie inny niż twoje rodzeństwo, przez co będziesz czuć się, jakbyś trafił swojego boskiego rodzica w płatkach śniadaniowych lub opakowaniu po chipsach.
— Niezależnie kto ci się trafi – zaczął mówić chłopak spokojnym głosem. — Pamiętaj, że i tak będzie dobrze. Wszyscy z nas jesteśmy wyjątkowi na swój sposób. Wszystkie dzieci są wyjątkowe, nieważne czy to potomek Zeusa, czy jakiegoś innego Domestosa. Wszyscy mamy jakieś zdolności. Bardziej przydatne lub mniej. Mniej lub bardziej niebezpieczne. 
On sam znał wiele obozowiczów, jego staż mówi sam za siebie. Od znanych bogów, takich jak Hermes, Ares czy Afrodyta do takich, które usłyszał raz w życiu, a żyje już nie aż tak krótko. Może jego nowa koleżanka też okaże się być córką, kogoś z wielkiej trójki! To może być ciekawe… czy wyglądała na takiego kogoś? Dzieci Hadesa są emo (nie mam na celu obrazić nikogo), więc to odpada. Może Posejdona? Tylko ciekawe czy lubi pływać. 
Hiszpanka patrzyła zamyślona przed siebie. Na niebo, czyste, bez chmur. Lucas dołączył do wspólnego obserwowania. Może by tak ją jeszcze czymś pocieszyć? Co robią ludzie, by pocieszyć innych. 
Pierwsze co przyszło mu do głowy to przytulenie. 
Czy przytulenie dziewczyny, którą znasz parę godzin, będzie dobrym pomysłem? Czy nie pomyśli sobie, że ją podrywa? Lucas jest prawiczkiem i nie umie przebywać z dziewczynami, nie licząc jego własnej siostry.
Jego ręka już pomału próbowała objąć zielonooką dziewczynę.
Dasz radę Lucas. Nie jesteś pizda.
Kiedy jednak to już miał się odważyć, nagle wstała z miejsca.
— Mam pomysł. Może obejrzymy obóz z wysokości? — zaproponowała.
— Jak chcesz to zrobić?
Nic nie odpowiedziała. Podbiegła do dość dużego drzewa. Sprawnie weszła na samą górę. Dopiero na szczycie zerknęła czy blondyn za nią podąża. Tak, również próbował wdrapać się na drzewo, jednak kiepsko mu to szło. Na szczęście Eleanor jako dobroduszny człowiek, pomogła mu. Lekko rozdarł sobie koszulkę, ale to chyba nie taki duży problem. Dzieci Aresa często łażą z rozdartymi ubraniami i nikt im nie zwraca za to uwagi, a nawet jak tak, od razu w mordę i po problemie.
Lucas nie spodziewał się tego, że obóz z góry może tak cudownie wyglądać. Kolorowe domki, plaża, arena do ćwiczenia walki. To wszystko wyglądało jak namalowane lub zrobione w photoshopie. W życiu Herosa są dwa momenty życia. Pierwszy. Jak ten teraz. Zdajesz sobie, że tylko ty i inne dziwaki podobne do ciebie mogą zaznać tak wyjątkowego życia. Masz magiczne zdolności, a twoją starą lub starym jest sam bóg. Drugi. „Kurwa, po co się urodziłem jako ten pierdolony heros’’. Chłopak o tym drugim za bardzo myśleć nie chciał. Wtedy zapewne zrobiłoby mu się przykro, a on nie chciałby, żeby Eleanor zobaczyła jego smutek. Nie chciał jej straszyć tym, co ją czeka.
— Zauważyłem, że bardzo lubisz lasy — zaczął mówić. Chciał jakąś rozpocząć rozmowę. — Opowiesz mi, czemu darzysz je taką dużą sympatią?

Eleanor?
◇──◆──◇──◆
[500 słów: Lucas otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 19 stycznia 2023

Od Kazue do Gaspara — „Spotkanie kryminalistów”

Poprzednie opowiadanie

Była ciągnięta przez jakiegoś wychowawcę od siedmiu boleści po korytarzu ośrodka, do którego przyszła w odwiedziny.
No, ta, nawet kurwa wychowawca jebany nie potrafi rozpoznać swoich pieprzonych dzieciaków, które dali mu pod pierdoloną opiekę! — wołała, buntując się jakiemuś staremu dziadowi, który nawet nie reagował. No, oprócz niektórych dziwnych spojrzeń, ale to i on, i Gaspar.
Mnie tu nawet przecież nie było ty chuju do kurwy jebanej! — dalej wyzywała opiekuna zakładu, który w końcu zabrał ich do jakiegoś pokoju konferencji czy chuj wie. Zaczął przeglądać kamery z tamtego pomieszczenia, aby dowiedzieć się co się stało. Kazue miała ochotę dalej go wyzywać, ale stwierdziła, że wystarczy. I tak rozumiał mniej niż ona jego tok myślenia.
Na kamerach zobaczył, że heroska faktycznie przyszła tu w odwiedziny do znajomego. No i dupa. Zauważył też, mimo braku dźwięku z kamer, że tamci pobici celowo sprowokowali Gaspara. Ale jak to „nauczyciel”, „powinieneś nie reagować”.
— Dobra, nie mam pojęcia, co tam mówiłaś, brązowowłosa, ale ty… ee… możesz iść, chyba. Strażnicy się odprowadzą, powiem im za jakieś 10 minut. — powiedział, z trudem przyznając się do błędu. Dziewczyna tylko spojrzała na niego wyzywająco, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam?”, chociaż nie, według niego, nie mówiła. — A co do ciebie. — spojrzał na Węgra (albo Szweda?). — Wymyślę coś. Teraz idę odprowadzić twoją koleżankę. A ty spływaj na dwór do reszty dzieciaków. – rozkazał, sam wstając i odprowadzając Kazue.
Strażnicy, potwierdzając pomyłkę, wypuścili ją z powrotem na wolność. No nareszcie!
Naprawdę nie wiedziała, jak tamten półgłówek tyle tam przeżył i jeszcze miał przeżyć.
Chociaż w sumie zastanawiała się, co Gaspar tam zrobi. I… te szczury. Akurat, kiedy o nich pomyślała, trzy szczury do niej podbiegły. Szczury raczej nie biegają tak o. Pomyślała więc, że to pewnie szczury Gaspara. Nawet jak spojrzała w stronę zakładu, syn Demeter wyglądał zza płotu.
Wzięła więc trzy szczury do swojej torby, co spotkało się z aprobatą młodszego chłopca. Ciekawe. Powoli wracała do obozu, chociaż nie mogło się obejść bez pomachania do znajomego przed zniknięciem z jego pola widzenia.
Gaspar?
◇──◆──◇──◆
[330 słów: Kazue otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

środa, 18 stycznia 2023

Od Sacnite CD Jesúsa — ,,Drinking vodka’’

Poprzednie opowiadanie

Sacnite spokojnie siedziała w autokarze, który jadąc, telepał pasażerami na wszystkie strony. Ona jednak nie zważała na niewygody i dzieląc siedzenie z dwójką innych osób, uparcie wpatrywała się w widoki za szybą. Plecak, który trzymała na kolanach, niebezpiecznie podskakiwał, od czasu do czasu uderzając ją w brodę.
— Co twoja matka powiedziała, gdy się dowiedziała? — Sacnite, pytając Jesúsa, nawet nie odwróciła głowy w jego stronę. Z wyczekiwaniem wypatrywała celu podróży, obawiając się, że się spóźnią. Przycisnęła nos do szyby, która od jej oddechu natychmiastowo zaparowała.
— Przyjedzie po mnie jutro. Obawiam się, że mogłem w jej sercu zapalić ogień gniewu, aczkolwiek łudzę się, że do końca dzisiejszego dnia ochłonie.
Sacnite milczała chwilę, przywołując w myślach chwilę, gdy nauczyciele wyciągnęli jej przyjaciela ze schowka na bagaże. Nadal do końca nie wierzyła, że Jesús zdecydował się pojechać z nimi na gapę, podejmując tak wielkie ryzyko, i to po to, by zobaczyć jej start w zawodach.
,,Muszę wygrać, by go i siebie samą nie rozczarować’’ — postanowiła w myślach Sacnite, powolnym ruchem palca rysując na zaparowanej szybie symbol medalu. Nie odwracając wzroku, uważnie obserwowała, jak narysowana odznaka zanika.
— Będziesz do niej dzwonił, by wyjaśnić sprawę?
Dopiero po zadaniu drugiego pytania oderwała wzrok od szyby, kierując spojrzenie na Jesúsa.
— Me serce nie czuje takiej potrzeby.
Sacnite wzruszyła na to ramionami, w środku czując coś na wzór niepokoju zmieszanego z podziwem. Na jego miejscu nie byłaby w stanie nie próbować po swojemu wyjaśnić sprawy. ,,Przede wszystkim ja nie wpakowałabym się do autokaru na gapę.’’
— Może udałoby ci się wynegocjować zostanie na drugi dzień zawodów. Fajnie by było, gdybyś patrzył na cały mój sukces, a nie tylko jego część.
— Zaapeluję z prośbą do rezerwowych. Być może uda im się streamować drugi dzień rozgrywek.
Na te jesúsowe słowa siedząca pomiędzy nimi czarnowłosa dziewczyna, Ana María, jedna z rezerwowych, zmarszczyła brwi, posyłając chłopakowi niezadowolone spojrzenie. Widocznie nie przypadł jej do gustu zaproponowany plan.
Sacnite na nowo wbiła wzrok w szybę, obserwując zmieniające się widoki. ,,Jestem pewna, że za niedługo będziemy na miejscu.’’
Przeczucie nie zawiodło. Nie minęło nawet dwadzieścia minut jazdy na wybojach i słuchania zażartej kłótni kolegów siedzących z tyłu na temat smaku chipsów, a już nauczyciele zakomunikowali, iż dotarli bezpiecznie na miejsce.
Autokar powoli wtoczył się na maciupeńki parking przed obrośniętym roślinami motelem. Wśród dzieci zawrzało; wszechobecny był hałas przekrzykujących się nastolatków, którzy za wszelką cenę chcieli już wyjść z busu. Wychowawcy próbowali przywrócić porządek w grupie, lecz jak na razie ich zabiegi odniosły marny skutek.
Rozemocjonowana dotarciem na miejsce Sacnite wstała z siedzenia, zarzucając na ramię plecak. Przy tym przez przypadek nadepnęła na stopę Any, która natychmiastowo poderwała się do góry z sykiem.
— Dlaczego po mnie depczesz? Ja też tutaj jestem, jakbyś zapomniała — wymruczała po hiszpańsku Ana, łapiąc się za but, na którym został ślad po podeszwie brązowowłosej.
Sacnite, zaczynając przeciskanie się przez tłum rówieśników, odwróciła się z żartobliwym błyskiem w oku.
¡Aguas! Hay una serpiente justo al lado de tu pie — odpowiedziała natychmiast, obdarzona meksykańskim poczuciem humoru. Kontynuując przeciskanie się do wejścia, zaśmiała się pod nosem, widząc, jak Ana María podskakuje.
¿Deveritas? — zwróciła się do Jesúsa Ana, która od zawsze brała wszystko zbyt dosłownie, przez co rówieśnikom szczególnie mocno przypadła do gustu jako obiekt żartów.
Chłopak, z prostą i dobroduszną naturą, bez najmniejszego zawahania wyprowadził dziewczynę z błędu.
Chiste, Ana, chiste — odpowiedział najprościej, jak się dało, choć nie mogło umknąć niczyjej uwadze, że kąciki jego ust powędrowały do góry. Tylko Ana byłaby w stanie uwierzyć w węża pełzającego po autokarze.
— Taa, jasne, oczywiście, że żart — odburknęła czarnowłosa, której nagle zaczęło się śpieszyć do wyjścia. — Ale co jak co, esos zapatos son muy padres, więc żeby nikt mi po nich więcej nie deptał.
Akurat w tym Ana się nie myliła. Jej buty rzeczywiście były fajne, ale nawet one nie były w stanie dać gwarancji bycia na zawodach kimś więcej niż rezerwową.

***

Cała grupa miała dwie godziny, by wypakować swoje bagaże i zapoznać się ze swoim pokojem. Każdy uczestnik zawodów okazywał swoje rozczarowanie, które jednak, jak za dotknięciem magicznej różdżki znikało z dziecięcej buzi, gdy tylko oczy napotkały minę nauczycieli.
Sacnite i Jesús, ku niezadowoleniu Any Marí, dostali pokój jedynie we dwójkę — w dodatku jedyny na parterze. Nauczyciele wraz z resztą grupy zajęli pierwsze piętro, przez co nie mieli zbyt dużej kontroli nad Sacnite i jej przyjacielem, co całkiem im pasowało. Na tym jednak plusy się kończyły, gdyż mottem przewodnim architekta, który planował rozkład pomieszczeń w tym motelu najpewniej było ,,Małe rzeczy są wielkie’’, tak więc pokój oferował jedynie wypaloną żarówkę, jaskrawe tapety w kwiatki, dwa najprostsze dziecięce łóżka, które były zaprojektowane prawdopodobnie dla siedmiolatka, gdyż Jesús, kładąc się na jednym z nich, nie był w stanie ścisnąć się tak, by całe jego ciało zmieściło się na materacu. W związku z tym jego nogi wystawały za łóżko, dyndając w powietrzu. W rogu pokoju stało stare krzesło, wzbudzające w człowieku litość od samego patrzenia na nie. Nie mieli też szafy, a jedna komoda, kto by się spodziewał, nie wystarczyła na rzeczy jednej osoby, a co dopiero dwóch. Wobec tego Sacnite postanowiła się nie rozpakowywać, a jedynie przygotować sobie strój startowy.
Właścicielką motelu była starsza pani, która, jak na gust Sacnite, była podejrzanie nadopiekuńcza w stosunku do obcych dzieci.
— Puk puk! — zawołała staruszka ochrypniętym, acz słodkim głosikiem, dziesięć minut po wejściu nastolatków do pokoju. — Proszę, kochani, to coś do schrupania.
Nawet nie czekając na odpowiedź Sacnite czy Jesúsa, starsza kobieta wepchała się do pokoju, ukazując dzieciom talerz ze zdrowymi przekąskami. Co prawda początkowo mówiła nauczycielom, że przygotowała dla dzieci słodycze, ale słysząc od nich, że uczniowie będą startować w zawodach w siatkówkę, zmieniła słodycze na owoce. Jak to określiła, mali sportowcy powinni mieć zdrową dietę.
— Dziękuję.
Kobiecina położyła talerz z owocami na komodzie, nieustannie uśmiechając się. Sacnite, napotykając jej wzrok, nagle poczuła, że zapomniała o czymś istotnym. Każda minuta przesłodzonego uśmieszku staruszki tylko ją w tym utwierdzała, ale w wyrazie zmarszczonej, lecz zadowolonej z życia twarzy było coś hipnotyzującego; coś, co szeptało obserwatorowi do ucha, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Prosto, wesoło, szczęśliwie. Wzbudzało to zaufanie, przywołując na myśl zapach świeżo wyjętego z piekarnika ciasta babci, swojskiej wsi i wakacyjnego słońca, malującego na skórze piegi.
— Przepraszam nieuprzejmość, ale czy jest Pani pewna, że winogrona te są w stanie odpowiednim? — Jesús uważnym spojrzeniem omiótł zbyt soczysty owoc, dotykając go obiema dłońmi. Sacnite, słysząc głos przyjaciela, oderwała wzrok od staruszki, niemal natychmiast czując, jak mózg zaczyna pracę na nowo. Poczucie, że pominęła ważny szczegół, powróciło na nowo ze zwiększoną siłą.
Staruszka ponownie się uśmiechnęła, na co Sacnite z przerażeniem uświadomiła sobie, że mimowolnie odwzajemnia gest, unosząc kąciki ust do góry. Zdając sobie z tego sprawę, zacisnęła wargi, taksując kobietę spojrzeniem.
— Tak, tak! Sama je podlewałam i zrywałam — zapewniła babcia za szybko, by mogło to uchodzić za naturalną odpowiedź.
— Czy nie było to zbyt wielkim poświęceniem? — uprzejmie spytała Sacnite, nadal kontynuując obserwację staruszki. Była pewna, że zaraz sobie przypomni. — Nie wygląda na to, jakby miała Pani kogoś do pomocy, a przecież jedną ręką podpiera się Pani lask-
Słowa, których nawet nie zdążyła przemyśleć, przyniosły olśnienie.
,,Nie ma laski, którą się podpierała wcześniej’’.
I rzeczywiście — staruszka stała pewnie o własnych siłach, jak niespełna dwadzieścia minut temu kuśtykała po korytarzu z laską, rozdzielając wszystkim pokoje.
Najpierw owoce rozsypały się w pył, który na moment osiadł na dłoniach Sacnite, by zniknąć, zupełnie tak jak medal, który wcześniej rysowała na zaparowanej szybie. Na komodzie została pusta taca.
Potem staruszka zniknęła.
Na jej miejscu stała kreatura o kobiecej twarzy, przekrwionych oczach i ciemnych łuskach, otaczających piersi. Stojąc na tylnych nogach z kopytami, wysunęła przed siebie przednie łapy, wymachując pazurami. Sacnite odskoczyła do tyłu, potykając się o swoją walizkę. Nie była w stanie się poruszyć. Wbijała wytrzeszczone oczy w potwora, widząc jedynie mroczki. Jej żebra niemal eksplodowały od rozszalałego serca.
Jesús zaczął wrzeszczeć, chowając się za komodą. Drżał, głośno wołając Boga. Dopiero po chwili zrozumiał, że jego kryjówka nie spełnia swojej roli, więc spróbował wybiec przez drzwi, które jednak zastąpiła mu bestia.
Potwór w rzeczywistości był Lamią — córką Hekate, która zabijała wszystkie napotkane dzieci, by zemścić się na Herze. Żadne z nastolatków jednak nie zdawało sobie sprawy z prawdziwości mitów greckich, tak więc ich wiedza na ten temat ograniczała się do wymienienia dwunastki bogów olimpijskich. Wpatrując się w oczy bestii, widzieli więc postać z horroru, a nie żywy, choć równie przerażający, mit.
Lamia ruszyła do ataku, przecinając powietrze ostrymi jak noże pazurami. Na ten widok w Sacnite obudził się prawdziwy duch walki, a adrenalina gwałtownie podskoczyła w jej organizmie, nakazując jej kontratakować.
Trzynastolatka złapała obiema rękami za stare krzesło, które zatrzeszczało w ostrzeżeniu. Sacnite, nie zważając na protesty mebla, wyzywając jednocześnie potwora, rzuciła w niego krzesłem. Drewniane siedzisko z głośnym trzaskiem złamało się na głowie Lamii, a odłamki posypały się po całym pokoju.
— A MASZ TY, SZMATO! — wrzeszczała Sacnite, podczas gdy Jesús zerwał się do biegu, by uciec przez okno.
Chłopak jednym susem rozbił szybę własnym ciałem, wyskakując na trawę. Świeże powietrze niemal dodawało przerażonemu człowiekowi skrzydeł w ucieczce. Sacnite widząc, jak czternastolatek w panice zapieprza w nieokreślonym kierunku, rzuciła się przez wybite okno za nim, by przypadkiem nie stracić przyjaciela z oczu.
Sacnite udało się dogonić Jesúsa i biegli teraz w ramię w ramię. Dziewczyna słyszała za sobą dudniące kroki Lamii, lecz odległość, jaka dzieliła ich od potwora, była trudna do oszacowania, gdyż Jesús, w trakcie biegu, głośno śpiewał barkę, najpewniej by dodać sobie otuchy.
Trzynastolatka już miała wrzeszczeć na przyjaciela, by ten się zamknął, gdy na horyzoncie pojawiły się sylwetki trzech osób. Dziewczynka nie widziała ich jednak za dobrze, ponieważ jej niezwiązane włosy łopotały na wietrze, co moment zasłaniając jej pole widzenia.
W momencie, w którym do umysłu Sacnite wkradło się przypuszczenie, iż trójka postaci jest być może kolejnymi potworami, trzynastolatka była na tyle blisko nieznajomych, że bez problemu była w stanie zobaczyć ich twarze. Na jej szczęście, nie mieli nic wspólnego z potworami. Gdyby tak było, zarówno z niej, jak i z Jesúsa zostałaby miazga.
— Przybyliśmy tu, by uratować was i zabrać do Obozu Herosów!
Słysząc te słowa, Sacnite zaryła nogami, zatrzymując się tuż przed krzyczącym, chudym blondynem. Obdarzyła go dzikim spojrzeniem rozszerzonych brązowych oczu, w nieskrywanej panice rozglądając się po otoczeniu. Zostawiła Lamię w tyle, i byłaby to wspaniała wiadomość, gdyby nie to, że Jesús również był nieco wolniejszy, niż zakładała.
Sacnite nie zrozumiała dalszych słów nieznajomego blondyna. Mówił po angielsku, a ostatnie, o czym myślała w tamtej chwili, to tłumaczenie angielskiego na hiszpański. Obserwowała Jesúsa, ponaglając go i zaciskając pięści z silnych emocji.
Jedyne, co dotarło, półświadomie, do Sacnite, to dwa kolejne słowa blondyna: ,,Poczekajcie, proszę…’’
Cała zziajana, z narastającą adrenaliną, popatrzyła spode łba na nieznajomego chłopaka, który kontynuował wywód po angielsku, nieświadomy furii trzynastolatki. Dwójka pozostałych ludzi, dotychczas stojących obok niego, rzuciła się na Lamię — jedna osoba miała heterochromię i brązowe kręcone włosy, ale co dziwniejsze, atakowała potwora nieznaną Sacnite bronią, przypominającą granaty. Druga osoba miała bladą cerę, niebieskie oczy i wymachiwała krótkim łukiem. Trzynastolatka widząc, że Jesús dobiegł do niej i blondyna bezpiecznie, a walka nadal trwa, z zaciśniętymi pięściami, miszmaszem furii i przerażenia w oczach, pobiegła za dwójką nieznajomych z powrotem do Lamii.
— Ja mam czekać?! Chyba sobie żartujesz. JA BĘDĘ WALCZYĆ Z TYM CZYMŚ! — wydarła się w przestrzeń, zostawiając za sobą drżącego ze stresu Jesúsa, z którym rozmowę zaczął blondyn, najpewniej w celu sprawdzenia stanu zdrowia Meksykanina.
Pierwszy zaatakował brązowowłosy chłopak, na oko piętnastolatek. Rzucił swoją nietypową bronią w bestię, ogłuszając ją. Lamia spróbowała kontratakować, ale drugi człowiek, sądząc po okrzykach, jakie  krzyczało, o imieniu Avery, wycelowało strzałą w potwora, która jednak nie trafiła w cel.
Sacnite, przypominając sobie lekcję walki na pięści, której kiedyś udzielił jej ojciec, postanowiła zrobić użytek ze swoich trzynastoletnich dłoni.
Sacnite wróciła do domu z podbitym okiem.
To była jej cena za pyskowanie w szkole starszemu koledze.
W planach miała szybkie czmychnięcie do swojego pokoju i zamknięcie się w nim, by ani ojciec, ani tym bardziej macocha nie zauważyli siniaka na jej oku. A przynajmniej nie teraz. Bo prędzej czy później, dostrzegliby — nie są ślepi. Ale w tamtej chwili nie mogła sobie pozwolić na tłumaczenie się, opowiadanie tej historii, przypominanie sobie o porażce. Wiedziała, że by się rozpłakała.
Plan się nie udał, bo ojciec dostał telefon ze szkolnego sekretariatu. Wieści o bójkach szybko się rozchodzą.
Czekał na nią tuż przy drzwiach wejściowych.
— Sacnite — zaczął, obserwując córkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. — Jak się czujesz?
Dziewczynka udawała, że szuka czegoś w plecaku, by nie utrzymywać kontaktu wzrokowego z ojcem.
— Dobrze. Higienistka zrobiła mi okład ze startego ziemniaka.
Raúl uniósł brwi.
W pomieszczeniu zapanowała atmosfera pewnego rodzaju zdziwienia, typowego dla niekomfortowych rozmów o szkole.
— Tak. To podobno pomaga — wymruczał Raúl, usiłując podtrzymać rozmowę. — Dobre i tanie.
Sacnite wymruczała coś na znak zgody, podnosząc plecak z ziemi. Zaczęła kierować się w stronę swojego pokoju.
W momencie, w którym nacisnęła na klamkę, a drzwi się otworzyły, ojciec złapał ją za ramię.
— To on pierwszy wystartował z pięściami — wyszeptała Sacnite szybko. Zbyt szybko, by było to naturalne.
— ¡Órale! — odpowiedział Raúl, zadowolony z tego, że to nie jego córka zaczęła bójkę. Uśmiechnął się na chwilę, ale zaraz potem znów spoważniał. — Chodź, chyba muszę ci co nieco doradzić w walce na pięści. Nie, żebym był w tym świetny, ale swojego czasu chodziło się na boks.
Teraz to Sacnite uniosła brwi.
— Nie chcę, byś następnym razem znowu skończyła poturbowana. A umiejętność samoobrony przydaje się w życiu. Nauczył cię tego dzisiejszy dzień, prawda? Pokaż mi zaraz, jakich to chwytów użyłaś.
Sacnite niemrawo pokiwała głową, z powrotem zamykając drzwi do swojego pokoju. Nie wiedziała, co ma pokazywać ojcu — jej styl walki na pięści był złożony z intuicji i refleksu. Po prostu starała się napierdalać w ciało oponenta, nie wrzeszcząc zbytnio, gdy sama otrzymywała łomot.
Przez kolejną godzinę słuchała wykładu Raúla, który nakręcił się na samo wspominanie swojej młodości. Sacnite, zbyt zmęczona po całym dniu, nie zapamiętała tak dużo, jak zapamiętać mogła. Jednak jakaś wiedza teoretyczna w niej została. ,,Najlepszą taktyką w walce na pięści jest baczne obserwowanie ruchów przeciwnika i blokowanie jego ciosów. Szczególnie gdy jest się początkującym. Nie warto być nadto agresywnym i atakować zbyt wiele razy z rzędu, gdyż szybciej się wtedy męczymy i odsłaniamy swoje słabe miejsca’’ — te słowa Raúla wbiły jej się w pamięć.
Przypominając sobie swojego ojca, Sacnite dostała zastrzyk energii. Posyłała w stronę potwora cios za ciosem, choć udało jej się jedynie drasnąć bestię w ramię. Pionowe źrenice i wyszczerzone zęby śmiały jej się prosto w twarz, gdy dziewczyna, zaskoczona swoją marną trafnością, odskoczyła do tyłu, przerywając atak.
Potwór potknął się, próbując w odwecie doskoczyć do Sacnite; widok tracącej równowagę Lamii dał dziewczynce motywację. Dwójka osób towarzyszących Sacnite w walce zaatakowała: zarówno granat, jak i strzała, trafiły w cel, ale potwór nie wydawał się być przejęty nowymi ranami. Trzynastolatka również ponowiła atak, tym razem z lepszą skutecznością — trafiła Lamię w brzuch, choć sama przy tym wybiła sobie palca, na wskutek schowania kciuka w środek zaciśniętej pięści.
Odskakując od potwora, Sacnite spojrzała przez ramię, nagle przypominając sobie o Jesúsie. Widząc go i słysząc przy okazji, gdyż chłopak zaczął się głośno wydzierać, odetchnęła z ulgą. Kątem oka zarejestrowała również ruch blondyna, który z miną wyrażającą najwyższe skupienie budował coś na wzór katapulty. Zanim Sacnite zdążyła poczuć zdziwienie tym dziwnym pomysłem, musiała w tempie natychmiastowym odskoczyć na bok, gdyż kolejny rzucony granat ominął potwora, niemal w nią trafiając.
Przenosząc spojrzenie z powrotem na Lamię, Sacnite zalało zdziwienie — bestia zmieniała swój wizerunek w błyskawicznym tempie. Raz była na nowo uprzejmą staruszką z laską, po chwili piękną i młodą kobietą, by końcowo wrócić w postać bestii. Ten teatrzyk kostiumowy przerwała strzała Avery, która wbiła się w oko Lamii. Potwór jednak nie miał zamiaru się poddawać.
Brązowowłosy chłopak wycofał się z pola bitwy, zaczynając jakiś dziwny rytuał. Gdyby Sacnite ujrzała coś takiego w normalnych okolicznościach, najpewniej uznałaby piętnastolatka o dwubarwnych oczach za osobę chorą psychicznie. Jednak walka z potworem nadal trwała, co nie pozwoliło Sacnite na dłuższe ocenianie czyiś tańców.
Kontynuowała walkę z bestią u boku jasnowłosej osoby. Co dziwne, Avery nie trafiło. Za to Sacnite zaliczyła najlepszą serię ataków swojego autorstwa, trafiając Lamię kolejno w żebra, brodę i rękę.
W międzyczasie mała katapulta została ukończona — średniej wielkości kamień uderzył w kolano Lamii, która z histerycznym wrzaskiem wyciągnęła pazury, przejeżdżając nimi po dłoni stojącej najbliżej Sacnite.
Dziewczynka była bardziej przerażona nagłością tego ruchu, niż jego niebezpiecznością, bowiem rana była płytka. W odwecie spróbowała uderzyć Lamię kolejny raz w brzuch, jednak spudłowała. Avery również nie trafiło.
— Zwiewamy! — krzyknął ktoś, na co Sacnite poczuła kolejną falę strachu. Zastanawiała się, czy po walce uda jej się dotrzymać innym kroku; była zmęczona i w dodatku najmłodsza z grupy. — Jeżeli mamy dwóch niewyszkolonych, nie będziemy ryzykować ich życiem.
Cała piątka poderwała się do biegu. Prowadziła ich czwórka nieznajomych, która pojawiła się kilka chwil wcześniej, ale z powodu walki Sacnite dopiero teraz zauważyła ich obecność. Początkowo dziewczyna nie zobaczyła w nich nic nadzwyczajnego, najpewniej przez fakt, że skupiona była głównie na depczącej im po piętach Lamii.
Dopiero gdy zostawili potwora w tyle, który przez strzałę sterczącą z oka miał drobne problemy z lokalizacją kierunku i mocno się wykrwawiał, Sacnite przyjrzała się czwórce nowoprzybyłych. Mieli oni ludzkie twarze, krótkie, kudłate włosy i sterczące pomiędzy nimi kozie różki. Na ludzkie tułowia ubrali codzienne ubrania.
Ich tylne kończyny były kozie; gęsto owłosione oraz zakończone racicami.
Sacnite nie zaskoczyło to tak bardzo, jak widok Lamii, choć zaczęła mieć świadomość, że właśnie wpakowała się w coś, czego nigdy nie odkręci.
Pomyślała, że to musi być sen — potwory istniały tylko na ekranach filmowych, a miejsce satyrów było na kartach mitologii. Ale czując zadrapania na rękach i wybitego kciuka, uświadomiła sobie, że to wszystko miało miejsce naprawdę. I nadal się dzieje.
Motel został daleko w tyle, podobnie jak potwór, więc postanowiono zwolnić kroku. Szli po chodniku, mijając przechodniów, którzy wydawali się nie uważać satyrów biegających po mieście za coś dziwnego.
— A czemuż to nikt na nas nie zwraca uwagi? — odezwał się Jesús, po tym, jak kolejny człowiek wyminął ich bez słowa, uśmiechając się pod nosem na widok satyrów. — Można by rzec, że jesteśmy dość niepospolitym widokiem.
— A chciałbyś, żeby zwracali na nas uwagę? — odpowiedział pytaniem na pytanie brązowowłosy, chichocząc pod nosem.
Sacnite nie za wiele zrozumiała z tej wymiany zdań, ale sam dźwięk śmiechu wydawał jej się niepasującym do zaistniałej sytuacji, więc, zaskoczona, uniosła lekko brwi. Zaraz potem przystąpiła do procesu odkażania zadrapania na ręce własną śliną, robiąc to możliwie najdyskretniej, by nikt nie zauważył, jak ślini sobie dłoń.
— Gaspar, trzeba im wytłumaczyć… — zaczął blondyn, który na polu walki budował katapultę i opiekował się przerażonym Jesúsem. Posłał Meksykanom zaniepokojone spojrzenie, tym samym zauważając, jak Sacnite ślini sobie rękę. Nawet jeśli był zdziwiony, nie dał po sobie tego poznać.
Sacnite natomiast poczuła się głupio, więc schowała rękę do kieszeni spodni i postanowiła bardziej się skupić na rozmowie, by jakkolwiek ją sobie przetłumaczyć. Przy okazji zakodowała sobie w głowie, że poznała imię kolejnej osoby.
— Przechodnie nie zwracają na nas uwagi, bo widzą inaczej. To zasługa Mgły.
Słysząc to, Sacnite zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniła błędu w tłumaczeniu.
— Mgła to rodzaj zasłony… — blondyn zamilknął na chwilę, jak gdyby próbując sobie ułożyć w myślach całą wypowiedź. — Mgła to magiczna zasłona, przez którą widzą śmiertelnicy. Zniekształca ona rzeczywistość, bo zwyczajni ludzie nie byliby w stanie poradzić sobie z tymi wszystkimi dziwactwami. Widzą tak, jak są w stanie widzieć. Na przykład Lamia, ten potwór pożerający dzieci w ramach zemsty na Herze, z którym walczyliśmy wcześniej, mógł być dla nich jakimś psem czy czymś podobnym…
¿Mande? — Sacnite przerwała blondynowi, będąc pewna swojej pomyłki w tłumaczeniu. ,,Mogłam się uczyć angielskiego, to z pewnością nie słyszałabym teraz takich głupot’’. — Znaczy się, yyy… Słucham?
Trójka nowo poznanych ludzi wymieniła ze sobą spojrzenia, najpewniej zastanawiając się, od czego mają zacząć.
— No dobrze, to może inaczej… — blondyn potarł w zakłopotaniu swoją szyję. — Jestem Lucas Vene.
Chłopak popatrzył się z wyczekiwaniem po pozostałych.
— Gaspar Farkas.
— Avery Evans.
Jesús również nie chciał być gorszy, więc szturchnął delikatnie Sacnite, komunikując jej, że teraz ich kolej.
— Jesús Sántos, niech gwiazda świeci nad godziną naszego spotkania — przedstawił się czternastolatek, typowym dla niego barwnym stylem wypowiedzi.
— Moje imię to Sacnite Xoco de la Rivera Y García — powiedziała następnie trzynastolatka, pełnym zdaniem, tak jak uczono ją na angielskim w szkole. Posłała przy tym wszystkim zadowolone spojrzenie.
Wszyscy mrugnęli synchronicznie.
Z wyjątkiem satyrów, które zaczęły głośno kłócić się o drogę. Dopiero, gdy Lucas zakomunikował im, którędy mają iść, ruszyli na nowo przed siebie.
— Jak już mówiłem, śmiertelnicy nie widzą za wiele, gdyż Mgła nakłada iluzję na wszystkie rzeczy, które ich otaczają i kłócą się z ich wizją świata.
Lucas przerwał na chwilę, gdyż przechodzili przez ulicę. Nie po to uciekali Lamii, by dać się rozjechać samochodom. Dopiero gdy znaleźli się na bezpiecznym chodniku, rozmowę kontynuowano.
— Są jednak wyjątki. Zdarza się, że niektórzy ludzie widzą przez Mgłę. Wtedy raczej kończą pożarci, albo zamknięci w psychiatryku.
— Takimi ludźmi jesteśmy my? — spytał Jesús, z uwagą przyglądając się Lucasowi, jakby miało mu to pomóc w rozumieniu jego słów.
— Nie do końca. Znaczy się tak, widzimy przez Mgłę, ale to dlatego, że jesteśmy półbogami.
Sacnite obdarzyła osłupiałym spojrzeniem Jesúsa, jak gdyby pragnąc się upewnić, czy przypadkiem źle czegoś nie zrozumiała. Mina przyjaciela jednak jej w tym nie pomogła, gdyż jesúsowa twarz wyrażała jedynie głębokie skupienie.
— Och. To arcydziwne. Który z bogów jest moim ojcem?
— Nie wiadomo — Lucas narzucił szybsze tempo, bacznie rozglądając się po okolicy, jak gdyby nie chciał przegapić właściwego miejsca. — Teraz idziemy do Obozu Herosów, z którego przybywamy. Jest to bezpieczne miejsce dla półbogów, osób półkrwi. Boscy rodzice mają obowiązek przyznania się do swojego dziecka. Co prawda czasami o tym zapominają, przez co odkrycie, kto jest czyim rodzicem, może się trochę opóźnić, ale zwykle proces ten jest dość sprawny.
Sacnite poczuła się, jakby ktoś zrestartował jej mózg. Nic nie mówiąc, patrzyła się w niedowierzaniu na pozostałych. Nie, żeby to odkrycie nie pasowało do jej życia, bo często miała wrażenie, że coś ją różni od pozostałych dzieci. To odkrycie wydawało jej się po prostu dziwne i sprzeczne z wewnętrzną wizją świata, którą dotychczas założyła.
— Ile upłynie czasu, nim dotrzemy do Obozu Herosów? — kolejne pytanie wyszło z ust czternastolatka, który wydawał się być znacznie mniej zdziwiony niż jego przyjaciółka.
— Obóz jest co prawda w USA, ale mamy Labirynt, który pozwala nam się sprawnie przemieszczać po całym świecie. Gdzieś tutaj powinno być przejście… — blondyn przerwał, rozglądając się po okolicy. Sacnite, mimo tego, że przed chwilą jej mózg rozsypał się na tysiąc drobnych kawałeczków, patrząc na Lucasa, pomyślała sobie, że chciałaby mieć takie niebieskie oczy, jak ma on. — Ale zakładając, że będziemy nadal przemieszczać się takim tempem jak teraz, to… — Lucas zamilknął, widocznie obliczając coś w głowie. — To pewnie tak… Bo ja wiem… 10 minut? Tak, 10 minut.
— Tędy, panie kalkulatorze — Gaspar wyprzedził satyrów, skręcając w boczną uliczkę. — Przejście było za tą restauracją.
Sacnite niepewnie podążyła za innymi półbogami, zatłoczona lawiną informacji. Obeszli małą, meksykańską restaurację, którą dziewczyna kojarzyła głównie z faktu, że miała bardzo słabe opinie. Mimo że była na zewnątrz, dobrze słyszała głośno puszczoną muzykę, której skoczna melodia ulatywała przez uchylone okno, razem z zapachem spalonej patelni i przekleństwami.
Satyry jako pierwsze podbiegły na swoich kozich nóżkach do rosnącego za lokalem starego drzewa. Roślina osiągnęła naprawdę spore rozmiary, rzucając przyjemny cień na połowę restauracji. Mimo że miejscami jej kora była spróchniała, wydawała się dość stabilna, a liście miały piękny odcień jasnej zieleni.
W pniu drzewa widoczna była sporych rozmiarów dziura; Sacnite przypomniała sobie, że kiedy była mała, uwielbiała wchodzić w takie drzewne jaskinie.
Była dość zaskoczona, gdy satyry zaczęły przepychać się, by po kolei wejść w dziurę w pniu. Była jeszcze bardziej zdziwiona, gdy, wkładając głowę do wnętrza drzewa, nie zobaczyła żadnego z satyrów.
— To przejście do Labiryntu — uspokoił ją Lucas. — Dalej, wchodź. Wszystko powinno być w porządku.
Sacnite wbiła palce w suchą korę, szybko analizując sytuację: jakby na to nie patrzyła, nie miała zbyt wiele możliwości, choć równocześnie nie czuła wielkiej ochoty na wchodzenie za satyrami do spróchniałego drzewa, które miało być drogą do jakiegoś nieznanego jej Labiryntu.
Lekko popchnięta przez kogoś z tyłu, nabrała głęboko powietrza w płuca i weszła do środka.
Nie widziała zbyt wiele. Kładąc ręce na korze, powolutku, krok za krokiem, szła do przodu, w każdej chwili gotowa na to, że uderzy się nosem o ścianę drewna. Minęła sekunda, dwie, potem trzy, a tak się jednak nie stało.
Szeleszcząca ściółka pod jej adidasami po chwili została zastąpiona przez twardą posadzkę. Pomieszczenie wokół niej powiększyło się, a ona sama mogła się już spokojnie wyprostować. Dostrzegła też w oddali ciepłe światło pochodni, jednocześnie słysząc niewyraźne głosy satyrów i ich kopyta uderzające o podłogę. Przyśpieszyła kroku, chcąc jak najszybciej do nich dotrzeć.
Nie musiała długo iść. Z każdym kolejnym stąpnięciem widziała wszystko wyraźniej; na kamiennych ścianach umieszczono pochodnie, które ciepłym blaskiem oblewały twarze satyrów, jak i samej Sacnite, gdy dziewczyna stanęła obok nich. Z rosnącym zaciekawieniem obserwowała otoczenie — brązową posadzkę, różnorodne ściany — w tym korytarzu były z kamienia, ale jeśli popatrzyło się w głąb Labiryntu, można było dostrzec, że w niektórych zaułkach są marmurowe, ceglane, lub gliniane. Sacnite zastanawiała się właśnie nad zamysłem architekta, gdy stanęli obok niej pozostali półbogowie.
Wszyscy byli w komplecie, więc ruszyli dalej. Ich kroki niosły się echem wzdłuż korytarzy, a Sacnite już po pięciu minutach zaczęła tracić orientację — w tym Labiryncie było coś, co przeszkadzało jej w myśleniu. Zastanawiała się, czy przypadkiem po prostu nie powinna częściej chodzić na jakieś atrakcje turystyczne pod ziemią, by się lepiej z tym zaznajomić. Uświadomiła też sobie, jak wielkie szczęście mają — ona i Jesús — że ci półbogowie ich znaleźli. Pomijając to, że gdyby nie otrzymali pomocy, byliby właśnie trawieni w brzuchu Lamii, to jeszcze na pewno nie dotarliby do tego Labiryntu, ani nie znali drogi do żadnego bezpiecznego miejsca.
Labirynt — z jego zmieniającymi się co kilka kroków ścianami, starodawnymi pochodniami i echem każdego stąpnięcia odbijającym się od korytarzy — był dość niepokojący, lecz cisza, która w nim była, spokój, który z niego emanował, dawał chwilę wytchnienia i czasu na przemyślenia. Prowadzili satyrowie z Lucasem, za nimi szedł Gaspar, a Sacnite podążała za innymi w ciszy, idąc obok Jesúsa. Grupę zamykało Avery, również milczące. Od czasu do czasu prowadzący robili krótką przerwę, by wybrać dalszą drogę — przynajmniej tak trzynastolatce powiedział Jesús, bo ona sama nic nie rozumiała z tamtych rozmów w języku angielskim. Po prostu cieszyła się z chwili spokoju, podążając za prowadzącymi. Była zmęczona,  a w dodatku dotarło do niej, że jej pierwsze sportowe zawody, na które się dostała, i to w dodatku w siatkówce, którą uwielbiała, uciekły jej sprzed nosa. Była tym faktem bardzo rozczarowana i mimo że jakaś cząstka mózgu kazała jej się w ogóle cieszyć, że przeżyła atak potwora, Sacnite nie potrafiła oderwać się myślami od tematu zawodów. Pogarszał jej nastrój fakt, że Ana María nie będzie jedynie rezerwową, bo zajmie jej miejsce zawodniczki na pełen etat.
Dopiero po tym, jak skończyła wyzywać Anę w myślach, uświadomiła sobie, że mogła być dla niej milsza.
W jej głowie zabrzmiały słowa Lucasa —,,Na przykład Lamia, ten potwór pożerający dzieci w ramach zemsty na Herze, z którym walczyliśmy wcześniej, mógł być dla nich jakimś psem czy czymś podobnym…’’
Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że Lamia najpewniej wróci do motelu i zabije wszystkich uczestników zawodów, być może też nauczycieli. Na pewno bestia nie przepuści takiej szansy, by zamordować kilkanaście dzieci. ,,No, chyba że wykrwawi się w drodze powrotnej do motelu’’, pomyślała Sacnite, choć również wątpiła, by zadali Lamii poważne obrażenia. Skoro bestia była w stanie walczyć ze strzałą wystającą z oka, inną wbitą w udo, ogłuszona granatami i ciosami w brzuch, to raczej była silniejsza niż wszyscy ludzie, których znała. I wszyscy półbogowie, których znała.
— Już niemal jesteśmy — głos Lucasa odbił się echem od ścian, w akompaniamencie skwierczących pochodni i przyśpieszonych, pełnych ulgi kroków.
Sacnite wyjrzała zza Gaspara, chcąc zobaczyć ostatnią prostą, którą mają do pokonania.
Ujrzała ciasny korytarz zanurzony w mroku i chichoczącą czwórkę satyrów, która, bez zawahania, w nim zniknęła.

Jesús?
◇──◆──◇──◆
[4607 słów: Sacnite otrzymuje 46 Punktów Doświadczenia]