piątek, 28 kwietnia 2023

Od Louise — zlecenie #6

Spokojne popołudnie Louise — czyli wygrzewanie się w słoneczku z książką zostało zakłócone przez jakiegoś nerwowego chłopaka, który mrucząc tylko parę słów wyjaśnienia, kazał jej pójść ze sobą.
— Jaki znowu Kaktus?
— Kakus — powiedział czerwonowłosy, ciągnący za sobą Louise. — Chowa się w lesie od paru tygodni i kradnie nam rzeczy.
— I ja mam wam niby w tym pomóc? Czemu po prostu nie zabijecie tego Koksa i będzie spokój?
— Kakus — kolejny raz zaznaczył heros, niezdecydowany czy się rozpłakać, czy wyryć imię potwora Louise na czole. — Myślisz, że o tym nie rozważaliśmy? Powiedział, że jeśli coś mu zrobimy, nigdy nie odzyskamy naszych rzeczy.
— Czyli ten Kutas gdzieś je schował? Może je zjadł? Po prostu go poddajcie torturom, na litość bogów, jesteście herosami, nie nastolatkami przeprowadzającymi babcię przez ulicę.
— W sensie że... łaskotanie? Albo zmusić go do zjedzenia styropianu?
Louise, prawie potykając się, rzuciła mu spojrzenie mówiące "Ja ciebie uczyć nie będę!".
Wtedy rozległy się krzyki — oto dotarli już do znajomych owego półboga, którzy najwyraźniej byli już mocno zniecierpliwieni.
— No, gdzie macie tego Krokusa? — zapytała Louise, krzyżując ramiona na piersi. — Nie po to ten biedak ciągał mnie po całym lesie, żebyśmy się teraz rozeszli do domów.
— Kaku... — chciał ją poprawić jeden ze zgromadzonych, ale czerwonowłosy młodzian klepnął go w ramię i coś szepnął mu w ucho. Ten również mu coś odszepnął, ale na tyle dyskretnie, że słyszeli to prawie wszyscy. "Clive, do jasnej cholery, w całym obozie nie było nikogo innego?"
Clive, jak się okazało, wzruszył ramionami.
— Schował się?
— Kakusie! — krzyknął któryś z obozowiczów. Kiedy to nie pomogło, zaczęli krzyczeć wszyscy — i wtedy stał się cud, bowiem z pobliskiej jamy wyłonił się szkaradny stwór. Z braku gałek ocznych założył sobie jedne z tych okularków z dyndającymi na sprężynkach parodiami oczu, miał również ubłocone niecałkowite ogrodniczki, a dalszą część wystroju stanowiły przeróżne korzenie i rośliny.
— Skończyliście palić już mój las? — wybełkotał.
— Właź.. — zaczął jeden z chłopaków.
— Wyczuwam, że przyprowadziliście kogoś ze sobą. Niech dokona prezencji, niechże ją poznam — kontynuował niezrażenie Kakus.
— Cześć, Korpusie. Przyprowadzili mnie tutaj, bo podobno ukradłeś im coś, i masz problem z oddaniem.
Kakus obrócił się w stronę Louise i najwyraźniej wspaniałomyślnie zignorował jej słabą pamięć do imion lub celowe przejęzyczenie wywołane zjawiskiem "nudzi mi się, będzie śmiesznie".
— Ukryłem oto te przedmioty ich pożądania w owych skrzyniach — zaprezentował ruchem ręki potwór. Jego bełkotliwy i niezrozumiały ton nie pasował do języka wyraźnie stylizowanego na wytworny.
— Jednakże jest w tym zagwozdka — bowiem otworzyć je może tylko rozwiązanie zagadki.
W tym momencie Clive westchnął i zwrócił się do Louise:
— Widzisz? Kto nie rozwiązałby zagadki starego nudziarza jak nie dziecko Ateny?
Kakus zgromił ich surowym spojrzeniem, jak nauczyciel, który przyłapał uczniów na szeptaniu, i mówił dalej:
— Jak mniemam, skoro tę młodą damę przyprowadziliście do pomocy i jest ona tu obecna i do pomocy gotowa, chcecie zapewne treść tej zagadki poznać.
Obozowicze energicznie pokiwali głowami. Kakus odchrząknął i zaczął mówić.
— Co rano chodzi na czterech, po południu na dwóch...
— Człowiek — przerwała mu Louise. — tę zagadkę wykorzystał już Sfinks wieki temu, wszyscy ją znają.
— Nie dałaś mi dokończyć! — wrzasnął urażony potwór. — Co jest z tą dzisiejszą młodzieżą nie w porządku?
— Musisz podać nam inną zagadkę, Kapusiu. To chyba trochę nie w porządku brać zagadki innych potworów.
Kakus nachmurzony zaczął chodzić w kółko, szurając i wzniecając tumany kurzu. Wyjął z kieszeni telefon i zaczął agresywnie w niego stukać, tak że Louise zaczęła już obliczać sekundy pozostałe do życia ekranowi urządzenia.
— O, może to... Nie, jednak nie.
Przywódczyni domku Ateny kiwnęła głową i podeszła do skrzyń. Uważnie je obstukała i dmuchnęła w zawiasy i szparki, przyłożyła ucho i zrobiła szereg rzeczy właściwych panom z brzuszkiem i wąsem w koszulce ubrudzonej tynkiem.
— A znacie takie… Czemu Jaś trzyma gazetę... na bogów, nie ta strona.
Louise próbowała zajść Kakusa z tyłu, ale ten siedział przed swoją jamką i ani myślał się ruszyć. Kiedy zauważył podchody córki Ateny, grzecznym warknięciem uświadomił jej, że może sobie do każdej dziupli, orzecha i każdej wiewiórce do dupy na tej polance zajrzeć, ale do jego domu nie wejdzie.
— Twoja stara jest tak stara… nie, to obraźliwe.
Kakus energicznie skrolował, rysując ekran swoimi pazurami. Cud, że jeszcze coś widział.
— Ten, kto mnie tworzy, nie potrzebuje mnie, kiedy to robi... — zaczął w końcu dumny potwór. Louise chciała coś powiedzieć, a może tylko kichnąć, ale Clive prewencyjnie uderzył ją łokciem w brzuch, żeby siedziała cicho.
— Ten, który mnie kupuje, nie potrzebuje mnie dla siebie. Ten, kto mnie użyje, nie będzie o tym wiedział. Czym jestem?
Louise usiadła na jednej ze skrzyń i głęboko się zastanowiła.
— Ręcznik? Nie, może... jakieś... A, czekaj…
Kakus wyciągnął z kieszeni ozdobny kluczyk i zaczął się nim bawić.
— No, dalej Louise. Znasz odpowiedź — szepnął Clive.
— Problem w tym, że to nieistotne. Po prostu odciągnijcie jego uwagę.
Czerwonowłosy chciał zadać jeszcze jedno pytanie, ale w końcu zrezygnował i spełnił prośbę Louise. W końcu nie na darmo została przywódczynią Domku Ateny, prawda?
— Koń? Czyjaś matka?
Louise okrążała Kakusa, który początkowo nieufnie, potem jednak oddalił się od swojej nory. Wtedy blondynka dała znak grupce obozowiczów, którzy przejęli obowiązek krzyczenia głupich odpowiedzi.
— But? Może... Coś takiego, wiem! Kosz na śmieci!
Kakus zrezygnowany przysiadł na skrzyni i oparł błoniaste dłonie na skroni.
— Jesteście beznadziejni, zaiste.
— Trumna! — wrzasnęła w końcu dumnie Louise, niespodziewanie pojawiając się obok nich.
I od razu chwyciła klucz dyndający na lichym sznureczku z dłoni potwora. Sznurek zerwał się, Kakus wrzasnął i zamachnął się na Louise, która spokojnie obejrzała klucz, cofając się uprzednio poza zasięg kreatury.
— Trumna, w której nawet nie spoczniesz! — odwrzasnęła mu. Kakus porzucił nawet potrzebę stylizowania mowy na czarno-białe filmy i począł gonić za córką Ateny po polance. Blondynka chwyciła jakiś porzucony miecz i ciachnęła go po czole.
— Dalej, Clive! Dobij Kastrata!
— Ale nasze skarby?
— Zaufaj mi!
Rzuciła miecz unurzany w kakusowej krwi do jednego z obozowiczów, który złapał go niesłychanie zręcznie. Rozgorzała walka — ślepy potwór i paru zdezorientowanych herosów. Louise znowu gdzieś wsiąkła.
Kakus szykował się już do rozdzielenia czyjejś głowy od tułowia, kiedy inny, ranny w nogę kolega Clive'a dźgnął go w ramię.
— Szybko! — krzyknęła nagle córka Ateny, próbująca podnieść jedną ze skrzyń. Jeden z walczących, prawdopodobnie syn Aresa, sądząc po muskulaturze, podbiegł do niej i przejął skrzynię.
— Nie da się ich rozbić — uprzedził Louise, nie wiedząc. o co jej chodzi.
— Wiem, mięśniaku, rzuć w niego!
I takim to sposobem Kakus został zagrzebany pod swoimi skrzyniami, a herosi patrzyli otępiali na blondynkę.
— Mieliśmy odzyskać skarby. Nie go zabijać — zaczął zdenerwowany Clive.
— Odzyskacie.
— Jak, skoro skrzynie, w których są, są upaćkane potworną krwią? Pewnie wszystko się w nich zbiło i potrzaskało.
— Sęk w tym — kontynuowała spokojnie Louise, wytrzymując spokojnie mordercze spojrzenia półbogów. — Że ich tam nie ma. Kto wam powiedział, że należy ufać potworom? Nie wzięliście pod uwagę możliwości, że będzie kłamać?
Blondynka ruszyła w stronę jamki Kakusa. Skrzywiła się od smrodu, jednak dzielnie przekroczyła cienisty próg i machnęła ręką, żeby ruszyli za nią.
— Skrzynie były bardzo elegancko wyrzeźbionymi blokami kamienia. Trudno się było o tym zorientować przez kunszt twórcy, jednak pewność zyskałam, kiedy chwyciwszy klucz Kapusia. zorientowałam się, że ten nie jest nawet podobny do fałszywego zamku. Szczerze mówiąc, wyglądał bardziej jak klucz do jednej z szopek na broń, który zgubił się w ubiegłym miesiącu.
Louise poprowadziła nastolatków za sobą, przez meandry śmieci i gruzu.
— Więc weszłam tutaj i zobaczyłam jakiś błysk. Trąbki? Czy puzonu? To mi wystarczyło. Szanowny Kompas schował wasze przedmioty pożądania pod własnym tyłkiem.
Zaświeciła trzymaną w ręce latarką i wskazała na stos.
— Książka o szachach, kij golfowy, paczka po papierosach — pusta i umazana szlamem, figurka jakiegoś pokemona, i...
Tu Louise zacięła się. Ostatnim przedmiotem na stosie, już wyzbieranym przez grupę herosów, był kamień. Biały. Znajomy.
— Henry? Ale..
Poklepała się po kieszeni. Jeszcze rano go głaskała… I zrobiła mu sweterek w kwiatki...
— Faktycznie, nie zauważyłam. Dobrze, że jesteś.

◇──◆──◇──◆ 
[1278 słów: Louise otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia, +30 za zlecenie]

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Od Luciena do Dany'ego — „Piwo za kartkę papieru”

Kolejne dni przyciągały za sobą coraz większą nudę. Ciężko było znaleźć sobie zajęcie, a przechodzenie z jednego kąta do drugiego nie było zbyt… interesujące. Lucien siedział pochylony nad kartką papieru, na której zamierzał zapisać, co powinien zrobić. Tak dla uporządkowania myśli i po to, żeby w końcu wstał i wziął się do jakiejkolwiek roboty. Pomysłów jednak miał tyle, ile aktywnie działających komórek mózgowych, czyli niewiele. Może dwie… góra trzy. Ktoś by się spodziewał lepszego wyniku po dzieciaku Dionizosa?
Wziął obgryziony ołówek do ręki, którego przed chwilą wpychał sobie do mordy i zapisał pierwszy punkt: “wyjdę na zewnątrz”. Cóż, to był dobry początek. Co następne?
— Wystarczy. — Odrzucił biedny przybor do pisania i wstał. Przez godzinę siedział wygięty jak krewetka, co skutkowało niemiłosiernym bólem pleców na całym ich odcinku. Jezu, dopiero szesnaście lat ma, a kręgosłup właśnie skończyć z osiemdziesiąt.
Wypełzł niechętnie z domku i rozejrzał się dookoła. Cisza. Pusto. Gdzie się wszyscy podziali? Jedna z aktywnych komórek mózgowych zaczęła się przebudzać i chciała zaprowadzić chłopaka z powrotem na wygodne łóżko, ale Lucien, odpowiedzialny syn Dionizosa stał dalej w drzwiach. Z dłoni rzecz jasna nie wypuszczał pogiętej, zmęczonej przez życie karteczki.
Wystarczyła jednak chwila nieuwagi, kiedy zerwał się silniejszy wiatr, a Lucien postanowił poluźnić ucisk na pomiętej kartce. Można się domyślić, co się stało. Biedna, pomięta kartka wzbiła się w powietrze i razem z szalejącym wiatrem posunęła w dal.
— O mój boże! — jęknął i rzucił się biegiem za swobodnie unoszącym się w powietrzu żałosnym dziełem; i jak tylko kartka zbliżała się do ziemi, to wiatr podrywał ją z powrotem wyżej, przez co poszkodowany przez niski wzrost Lucien nie mógł jej złapać. Już tracił nadzieję, że odzyska swoją ukochaną kartkę, gdy… natrafiła ona na przeszkodę. Tą przeszkodą był wyższy, zielonowłosy chłopak.
Lucien stanął zszokowany w miejscu i zdezorientowany nie wiedział, czy powinien podejść i przeprosić za ten niesforny kawałek papieru, czy oddalić się w trybie natychmiastowym. Kiedy jednak zauważył, że nieznajomy bierze kartkę do ręki z zamiarem przeczytania tego, co zostało na niej napisane, wypalił do przodu, nie mogąc dopuścić do upublicznienia tej żałosnej treści.
— Uciekło mi — powiedział, wskazując na zgubę. — Mam tam ważne rzeczy. Różne hasła… rozumiesz chyba. Jeśli możesz mi oddać, to będzie świetnie. Wynagrodzę ci to piwem, jeśli chcesz. — Uśmiechnął się krzywo, nie zważając na powstające na czole kropelki potu.
— O…
— O? — Uniósł wzrok, stojąc przed zielonowłosym. — Jeśli nie piwo, to mam też wino. I może wynajdę inny alkohol, jeśli nawet za winem nie przepadasz, tylko oddaj mi proszę tę kartkę.
Już mógł zostać w domku. Właśnie robił z siebie wariata przed kimś, kogo nawet blisko nie znał.

Dany?
◇──◆──◇──◆
[428 słów: Lucien otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 16 kwietnia 2023

Od Dave'a — „Zbrodnia doskonała”

TW: ŚMIERĆ, MORDERSTWO

Dalej, dasz radę, dopingowałem w duchu Reda, obserwując, jak zbliża się do śpiącego na ławce mężczyzny. Mężczyzna ten był pulchny, elegancko ubrany i najwyraźniej dość bogaty. Idealny cel dla gangu Dave’a.
Sam znajdowałem się bezpiecznie schowany za śmietnikami ustawionymi jakiś metr od miejsca zdarzenia. Obok mnie siedział Rat. Dark pilnował w tym czasie naszej kryjówki.
— Nie martw się o Reda — Rat położył mi rękę na ramieniu. — Nie przeżyłby tak długo na ulicy, gdyby nie umiał sam o siebie zadbać.
Spojrzałem na Rata kątem oka. Wiedziałem, że ma rację, ale wciąż czułem wobec niego pewną niechęć. Czy złodziej nie powinien się choć trochę denerwować wizją potencjalnej porażki kolegi z drużyny?
Choć, sam nie wiem, czy byłbym równie zdenerwowany, gdyby na miejscu Reda był choćby Rat. Samemu zdarzało mi się już przyłapywać na tym, że chyba trochę za bardzo go faworyzuję. Ale jest on najmłodszym członkiem drużyny. Dopiero co ukończył 18 lat.
Choć, z drugiej strony, podobnie jak ja, jest on herosem. Synem Apolla. Miał już do czynienia z mitologicznymi bestiami, rodem z najgorszych koszmarów. Ze zirytowanymi śmiertelnikami też powinien dać sobie radę.
Ale co mogę poradzić na to, że w jakiś sposób wzbudza on we mnie ojcowskie uczucia? To znaczy, nie takie, jakimi obdarzyli nas Hermes, czy Apollo. Chodzi tu przede wszystkim o to, że martwię się o jego szanse przeżycia.
— Mr Nobody… — wahanie w głosie Rata przerwało mój tok myśli. Spojrzałem ponownie w stronę Reda. Chłopak wyciągał portfel z kieszeni mężczyzny, nie zauważając, że jego ofiara… otworzyła oczy.
Stałem jak skamieniały, czekając na reakcję mężczyzny. Nie było wątpliwości, że zdawał on sobie sprawę z obecności złodzieja, wkładającego mu rękę do kieszeni. I jakkolwiek bym nie pragnął interweniować, wiedziałem, że nie powinienem się za wcześnie ujawniać. Jeśli chciałem pomóc Redowi, powinienem najpierw zobaczyć, jak zareaguje okradany.
Nie musiałem długo na to czekać. Po chwili widziałem już, jak mężczyzna chwyta Reda za nadgarstek.
Miałem szczerą nadzieję, że zadzwoni on na policję. Wtedy nie byłoby tak źle. Nieraz organizowałem już ucieczki z więzienia. Kolejna akcja ratunkowa nie mogłaby być aż tak trudna.
Jednak ofiara okazała się nieco bardziej agresywna, niż się spodziewałem. Mężczyzna pociągnął chłopaka i uderzył nim brutalnie o ścianę.
— Okradać ci się mnie zechciało, chłopaczku — powiedział mężczyzna nienaturalnie wysokim głosem. Złapał Reda prawą ręką za szyję, przytrzymując go przy ścianie, a lewą ręką sięgając do innej kieszeni, niż ta, do której zaglądał złodziej. — Nie ze mną te numery, szczurze — stojący obok mnie Rat skrzywił się na obelgę skierowaną do Reda. — Będziesz musiał za to zapłacić.
Dopiero teraz zauważyłem, co mężczyzna wyciągał z kieszeni. Niezbyt dobrze widziałem z tej odległości, ale nie ulegało wątpliwości, że był to nóż.
Rzeczywiście z tym facetem nie było żartów. Musiałem interweniować w tej chwili. Inaczej biedny Red może przepłacić życiem.
— Rat — zwróciłem się do drugiego złodzieja, nie chcąc ryzykować utraty kolejnego pracownika przy tej akcji. — Wracaj do kryjówki.
— Ale Mr Nobody, ja… — zaczął protestować Rat, ale go uciszyłem.
— To był rozkaz, Rat. Nie udawaj, że chcesz pomóc, bo obaj wiemy, że jesteś tchórzem, który za nic nie zaryzykowałby własnej skóry. A teraz zwiewaj — powiedziałem, po czym wyszedłem zza śmietnika, nie patrząc nawet, czy Rat wykonał moje polecenie. — Hej, ty! — zawołałem do mężczyzny. — Zostaw go!
Mężczyzna odwrócił się do mnie, ale wciąż trzymał Reda przy ścianie. W jego oku zauważyłem niepokojący błysk.
— Ho, ho, widzę, że cały gang synów ulicy się tu zebrał — skomentował złośliwie.
— Jesteśmy tu tylko my — powiedziałem, siląc się na spokój. — A ja jestem zwierzchnikiem tego chłopca, którego trzymasz przy ścianie. Działał on z mojego rozkazu — spojrzałem mężczyźnie w oczy. — Wygląda na to, że to sprawa między nami.
— Nie — zaprzeczył mężczyzna, szczerząc się groźnie. — Wygląda na to, że upiekę dziś dwie pieczenie na jednym ogniu. Oczyszczę miasto z dwóch złodziei.
Westchnąłem coraz bardziej zirytowany i zmęczony tym mężczyzną, po czym wyjąłem zza pazuchy pistolet.
— Przemyśl to jeszcze raz — powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
Mężczyzna zawahał się. Zauważyłem, że zmniejszył nacisk na szyję Reda, dając mu szansę na wyswobodzenie się.
— Uciekaj — powiedziałem cicho. Zwracałem się wtedy w zasadzie do ich obu. Redowi kazałem uciekać do naszej kryjówki, a od nieznajomego mężczyzny chciałem, by odszedł i nigdy już nas nie szukał.
Red usłuchał rozkazu. Mężczyzna już niekoniecznie. Wciąż wpatrywał się we mnie twardym wzrokiem.
— Jesteś młody — powiedział mężczyzna. — Nie odważysz się odebrać drugiemu człowiekowi życia. Widziałeś ty kiedykolwiek śmierć, młodziku?
— Widziałem — odparłem pewnie, przypominając sobie śmierć Bana i własne przeżycia w obozie herosów. — I sądzę, że rozumiem ją lepiej od ciebie — zrobiłem krok w jego stronę. — Jej znajomość nie jest czymś, czym należy się chełpić — powiedziałem ciszej. — Jest czymś, czego należy się bać. — Odsunąłem się. — Ale masz rację, nie zabiję cię. Pozwolę ci odejść.
— Nie zabijesz mnie — mężczyzna znów się zaśmiał. — Może będziesz musiał, bo ja odejść nie zamierzam. Poczekam tu sobie spokojnie do czasu, aż się zmęczysz tym całym teatrzykiem i opuścisz broń, a wtedy zrobię ci to, czego ty nie miałeś odwagi zrobić ze mną.
Zacisnąłem zęby. Czy ten głąb musi być tak uparty? Trudno. I na takich znajdzie się przecież sposób.
— W porządku — wzruszyłem ramionami. — Zrobię zatem tak. Strzelę ci w stopę w takie sposób, by cię nie zabić, ale żebyś nie dał rady za mną biec.
Mężczyzna najwyraźniej stracił swój niepokojąco dobry nastrój, ale wciąż stał w miejscu. Najwyraźniej nie wierzył nawet w to, że mógłbym strzelić mu w stopę. No to zaraz się rozczaruje.
Opuściłem broń, celując teraz w jego stopy, miast w głowę, po czym strzeliłem.
I nic się nie wydarzyło.
Stałem przez chwilę jak sparaliżowany, przerażony własną głupotą. Przecież użyłem już ostatnio tego pistoletu, by postrzelić w nogę goniącego nas policjanta.
I od tego czasu zapomniałem go ponownie naładować.
Mężczyzna zaśmiał się, sam zdając sobie sprawę z tego, co się stało i ruszył w moją stronę.
Znajdowaliśmy się w wąskiej alejce. I, mimo że nie wyglądał on na zbyt szybkiego, a ja byłem w końcu synem Hermesa, to on stał bliżej wyjścia z alejki, blokując mi jedyną drogę ucieczki.
Co się ze mną dzieje? Kolejny błąd z mojej strony. Przecież wiedziałem, że nie wolno mi prowadzić akcji w tego typu miejscach, bo bardzo łatwo mogę wpaść w pułapkę.
Taką jak w tej chwili.
Desperacko cofałem się w stronę śmietników, w nadziei, że uda mi się wygrzebać z nich coś, cokolwiek, co mogłoby posłużyć za broń. Mężczyzna nie śpieszył się, ale to nie znaczy, że musiał się śpieszyć. Jego cel był na wyciągnięcie ręki.
Sięgnąłem z obrzydzeniem do kosza, ale znalazłem tam jedynie jakieś papiery i niedokończone bułki. Nic, czym mógłbym się obronić.
A mężczyzna już do mnie dotarł. Złapał mnie za szyję i przyparł do ściany dokładnie tak samo, jak przed chwilą Reda.
Czułem się bezsilny. Miałem wrażenie, że oto nadchodzi koniec. Ten mężczyzna mnie zaraz zabije. Wydawał się dość silny, że spokojnie mógłby być nawet synem Aresa.
Nie mogłem go jednak o to zapytać, gdyż przyciśnięty do ściany ledwie mogłem oddychać.
Mężczyzna przyłożył mi swój nóż to szyi.
— Jakieś ostatnie słowa? — spytał.
Wciąż miałem w ręku pistolet. Mogłem spróbować uderzyć go kolbą, ale wątpiłem, by cokolwiek mu to zrobiło. Mogłem za to zrobić co innego.
Zabrać mu nóż.
Pokiwałem głową, dając mu do zrozumienia, że chcę jeszcze coś powiedzieć. Mężczyzna nieznacznie się odsunął i poluzował uchwyt, pozwalając mi się odezwać.
— Dostaniesz jeszcze za swoje — powiedziałem i przy ostatnim desperackim ruchu uniosłem kolano i uderzyłem go w krocze.
Mężczyzna odskoczył z krzykiem, puszczając mnie i upuszczając nóż.
Sądziłem, że narzędzie upadnie na ziemię, skąd będę mógł je wziąć i obrócić szalę zwycięstwa z powrotem na moją stronę. Ale ponownie się myliłem. Nóż wyleciał w górę, prosto w powietrze.
Trudno było mi śledzić tor jego lotu ani w ogóle zrozumieć, co się obecnie dzieje, ale po chwili już wiedziałem. Wyrzucony przez mężczyznę nóż spadł prosto w jego szyję.
Nie wiedząc co robić, podszedłem do niego i sprawdziłem puls. Nie znalazłem go. Zginął od razu.
Nie wyjąłem jego noża. Zbyt się tego brzydziłem. I choć zwykle nie wybrzydzam w kwestii broni, instynktownie czułem, że nie chciałbym używać już nigdy więcej tego noża.
W tle usłyszałem dźwięk syren. No i pięknie, policja. Akurat wtedy, gdy stoję nad zwłokami nieznajomego mężczyzny. A nie mogli się oni zjawić chwilę wcześniej, gdy ten prostak groził mnie i Redowi nożem?
W końcu to on zginął od tego miecza, którym tak hardo wojował. Czy raczej noża.
Rozejrzałem się dookoła, nie wiedząc za bardzo, co zrobić z ciałem, gdy ujrzałem, że ktoś stoi w cieniu.
Nie widziałem go nigdy, ale wiedziałem, że nie jest to nikt z mojego gangu. Wspaniale, więc mam świadka, że to ja go zabiłem. Oby przynajmniej nieznajomy widział też, że to była samoobrona.
Uśmiechnąłem się niepewnie i zmusiłem do powiedzenia czegoś w rodzaju żartu, by lekko rozładować atmosferę.
— Jakby co, to on już tu tak leżał.


Zirco, ty już wiesz co
◇──◆──◇──◆
[1442 słowa: Dave otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Dave Sharick

She hates her own clones. She burns her own clones. Frankly, you’re a career break for the right therapist.

zdjecieDave SharickON/JEGO — 21 LAT — PÓŁBÓG — ANGLIK — 0 PD — 3 PU — 100 PZRassilon#7127

Syn Hermesa, honorowy mieszkaniec San Francisco

sobota, 15 kwietnia 2023

Od Jesúsa CD Sacnite — „Drinking vodka”

Poprzednie opowiadanie
LATO

Było mu przykro, że tak się stało. Był zrozpaczony wrzuceniem go do całkowicie innego, nieznanego mu dotąd świata. Oczywiście, że wolałby wrócić do Meksyku — nigdy nie był typem odkrywcy, a na tyle, na ile nie podobało mu się jego dawne życie, nie był gotowy na tak nagłe pozostawienie go za sobą i brak możliwości pożegnania. Po części czuł się również winny, że spotkało to Sacnite. Z jakiegoś powodu nie mógł przestać przypisywać sobie winy za wydarzenia, które miały miejsce. W końcu był od niej starszy, a nie dość, że głupszy, to jeszcze pierwszy w kolejce do ucieczki, gdy ona walczyła. Po wszystkim, co zaobserwowała, nie modliła się bezczynnie na podłodze, a wzięła sprawy w swoje ręce.
Mimo tego długu, napawającego go wstydem, teraz nie mógł się zgodzić i wybłagać pozostanie w domku Hermesa — po części dlatego, że bał się nowo poznanych osób i nie chciał wykazać im sprzeciwu, po części był zaś najzwyczajniej pełen obaw, że tamci uznają go za niegodnego tchórza, który nie umie oddzielić się od swojej przyjaciółki i myśleć samodzielnie. Dopiero co, o Boże, okazało się, że jest synem jakiegoś boga wina. Zbytnio przejmował się zdaniem innych, aby zapewnić Xoco, że będą w tym wszystkim razem. Ze wstydem, przed samym sobą przyznał, że zdaje sobie sprawę, iż dziewczyna nie będzie w stanie zbyt wiele zrobić bez niego. Ze względu na jej znikome umiejętności językowe oraz młody wiek, będzie jej znacznie trudniej. Zawiódł ją wielokrotnie, mimo tego świadomie zrobi to po raz kolejny, byleby chronić własny tyłek przed brakiem aprobaty ze strony innych. Zależało mu, aby naprawić pierwsze negatywne wrażenie.
— Droga Sacnite, przykro mi — zaczął, unikając jej wzroku. — Nie twierdzę, że taki uczynek nie byłby w mojej mocy. Z miriadą chęci sprawczej próba zawsze zaistnieć może. Wbrew temu, czy też raczej w zgodzie, bo nie zaprzecza to ów tezie, nie ma potrzeby narażać się naszym nowym przyjaciołom, także pójdę swoją drogą do mego nowego domu  — przerwał, zbierając się na odwagę, aby spojrzeć jej w oczy. Uśmiechnął się nieśmiało, kładąc jej dłonie na ramionach. — Mój umysł, moja dusza, moje serce i wszystko, co dostałem w darze od Boga, jest pewne razem ze mną samym, że jeżeli wtem nie uderzy błyskawica tego nowego Zeusa i nie odbierze nam życia, lub też Hades nie rozjedzie nas swoim powozem, to wszyscy na własne oczy ujrzą (- i własnymi uszami usłyszą!), jakim też to wspaniałym człowiekiem jesteś, poznasz mnóstwo nowych towarzyszy. Kto wie, może z niektórymi zwiążesz się bardziej niż ze swoim starym przyjacielem…
— Jesús…
— …Jednakże będę tym tylko odrobinę zawiedziony. Bowiem przede wszystkim stoi twe szczęście, dlatego też popytaj w mieszaniu twym swoich współlokatorów. Czemuż nie mieliby mieć odpowiedzi na trapiące cię pytanie o twoim boskim rodzicu?
Śmiało założył, że jego przyjaciółka chce dowiedzieć się, kto jest jej zaginionym przodkiem, iż tajemniczy herosi faktycznie są w stanie jej pomóc oraz że taki rozwój spraw przyniesie jej szczęście. Był w stanie założyć nawet i więcej rzeczy, jeżeli to miałoby pomóc w czymś Xoco.
— Ostatnie, czego teraz chcę, to przeprowadzić kolejną rozmowę po angielsku — westchnęła, nie mogąc ukryć w głosie poirytowania. Czy raczej bezradności. — Ale chcę się dowiedzieć, kto jest moim rodzicem. Mówili, że domek Hermesa jest często przepełniony, a ja znacznie lepiej poczuję się w jakimś cichszym miejscu. Zresztą, nic mnie tam nie trzyma, skoro ty będziesz mieszkać gdzieś indziej.
Jesús, widząc, że dziewczyna nie jest zbyt radosna, sam nie wymuszał u siebie uśmiechu. Skinął głową na pożegnanie, po czym przemierzył dystans dzielący go od domku Dionizosa. Patrząc na drzwi wejściowe, którym niewiele brakowało do zasłonięcia przez winorośl, zapragnął znaleźć się jak najszybciej w środku, zająć się czymś innym i tym samym uciszyć wyrzuty sumienia. „Wiwo to moje paliwo” głosił napis na drzwiach, a Jesús z niesmakiem uznał, że musiało chodzić o „wino”. Miał nadzieję, że żałosna kartka papieru z nierównym tekstem koloru różowego to tylko jednorazowy wygłup, nie jest zaś ona stałą ozdobą domku. Wstydziłby się tutaj mieszkać i musiałby własnoręcznie zedrzeć ją z drzwi. A przecież zależało mu na przyjaźni ze swoim pół-rodzeństwem.
Po raz pierwszy w jego głowie pojawiła się myśl, że to wszystko nie musi skończyć się kolorowo i że może wcale nie chcieć mieć ich za przyjaciół. Ich — całe herosowe wariatkowo, każdego jednego półboga w tym obozie, w szczególności zaś swoich (zapewne nieodpowiedzialnych, znacznie starszych od niego) krewnych. Albo oni mogli nie chcieć mieć z nim nic do czynienia.
Pomysł, że mogliby się z niego naśmiewać, sprawił, iż chłopak znieruchomiał pod drzwiami, stojąc tam blisko dziesięciu minut. W końcu ktoś ze środka otworzył przed nim drzwi, a serpentyny, które wystrzeliły w jego stronę, przyprawiły Jesúsa o zawał serca. Osoba, która ze śmiechem wepchnęła go do środka, na chwilę znieruchomiała, widząc „Wiwo”. Szybko zmieliła kartkę, niezręcznie chowając ją do kieszeni.
⁕ ⁕ ⁕

— Moja droga amiga, z żalem muszę cię powiadomić o nieszczęściu, jakież to mnie spotkało. Los nakierował mnie do najdziwniejszego, najbardziej nieokrzesanego zgrupowania na tym terenie, temuż śmiem wątpić, iż jest tam ciszej niźli u dzieciaków Hermesa. Obawiam się, iż oni sami będą musieli poddać mą osobę ewakuacji, jeżeli życzą sobie zachować swojego brata przy życiu.
A jednak mimo wszystko nazwał się ich bratem. Sam nie potrafił stwierdzić, czy zdążył zaakceptować swoją rodzinę, czy też potraktował słowo „brat” bardzo podręcznikowo, oszczędzając temu głębszego i emocjonalnego znaczenia.
Minął blisko tydzień, odkąd znaleźli się w Obozie Herosów. Kiedy zasnął pierwszego dnia, nie wierzył, co się wydarzyło — gdy następnego ranka obudził się, czuł, jakby mieszkał tam od zawsze. Co prawda, nie wiedział nadal zbyt wiele, nie mógłby też samodzielnie trafić do toalety, jednak jego przynależność zdawała się znaleźć nowy dom. Po tygodniu (a więc dnia prezentowanego) znał już imiona i boskich przodków połowy obozowiczów, znalazł parę osób koleżeńskich z potencjałem na przyszłych przyjaciół. Jeszcze nigdy Jesús nie musiał sprostać wyzwaniu zmiany połowy swoich poglądów, swojego kraju zamieszkania, porzuceniu wszystkiego, co znał, z wyjątkiem najbardziej podstawowych ludzkich czynności i swojej najlepszej przyjaciółki. Zdziwił się więc, jak łatwo człowiek może się dostosować do warunków, i jak łatwo jest mu zachować wiarę w Boga pomimo tego wszystkiego, co widzi. To fakt, że czuł potrzebę poukładania swojego świata od nowa, jednak kiedy otaczały go pegazy i wróżki (podobno mające jakieś inne, mitologiczne imiona) wydawało mu się, że logika może poczekać. Na razie najzwyczajniej może uznać, iż tak, to prawda, że jest jeden Bóg. Tak, to prawda, że Jesús jest synem Dionizosa, a wszystkie latające po obozie osoby są dziećmi innych greckich bogów.
Podobno pod ziemią można było znaleźć zaś korytarze, które doprowadzą herosa do dowolnego miejsca na ziemi. Słyszał, iż istnieją jeszcze rzymscy półbogowie, walczący w legionach i mieszkający w barakach. Chciał wziąć ze sobą Sacnite i wykorzystać labirynt, aby zwiedzić wszystkie zakamarki świata. A potem, po latach, może jakimś cudem udałoby im się wrócić do Meksyku? Może nie mieliby wykształcenia, a umiejętność walki mieczem nijak przydałaby im się w pracy za biurkiem, ale istnieje w końcu wiele sposobów zarabiania. Mógłby przecież zostać księdzem, nauczywszy się łaciny od rzymskich kolegów.
Teraz, siedząc przy niepalącym się ognisku obozowym, podziwiając poranne słońce i chmury deszczowe, które omijały ich obozową barierę, aby lunąć deszczem na głowy śmiertelników, poczuł, że to wszystko jest faktycznie realne. Skoro istnieje magiczna kopuła chroniąca ich od złej pogody, dlaczego on nie miałby poudkładać swoje życie?
Ze zdziwieniem spostrzegł, że nie pomyślał o „naprawieniu życia”. Zmarszczył brwi, nawet nie zauważając, że już od dłuższej chwili nie słucha mówiącej Xoco. Dziwne, że jego umysł uznał taki dziwny porządek rzeczy za całkiem normalny, a tą porąbaną bandę mitycznych dzieci za lepszych od jego dawnych znajomych.

Xoco?
◇──◆──◇──◆
[1237 słów: Jesús otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

piątek, 14 kwietnia 2023

Od Andrew — „Just a dream”

Obudziłem się w zaciemnionej kawiarni, siedząc przy barze. Czułem się źle, nawet bardzo źle, jak podczas choroby. Bolał mnie brzuch, głowa, ledwie widziałem na oczy i czułem, że gdybym zszedł z krzesła, nie zdołałbym ustać na nogach. Za ladą przede mną stała pulchna, miło wyglądająca staruszka. Uśmiechnęła się do mnie, widząc, że się obudziłem.
— Witaj z powrotem wśród żywych, Aiden — przywitała mnie.
Zdrętwiałem. Dlaczego ona nazwała mnie imieniem mego zmarłego brata? Przecież nie jesteśmy do siebie aż tak podobni.
— Przepraszam — powiedziałem ostrożnie. — Nazywam się Andrew. Aiden to jest… — poczułem gulę w gardlę. — To był mój brat.
— Nonsens — staruszka pokręciła z przekonaniem głową. — Znam cię przecież od lat, Aidenie. Nie pamiętasz — zaśmiała się, trochę zbyt złowieszczo, jak na mój gust. — Wczoraj musiałeś mieć niezłą imprezę z rodziną Dionizych. Więc słuchaj. Jesteś jedynakiem. Twoi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, osierocając cię. Dorastałeś na ulicy. Odnalazłam cię jakieś… — zawahała się, jakby liczyła. — Trzy lata temu. Pozwoliłam ci mieszkać u siebie w kawiarni, pod warunkiem, że będziesz przy niej pomagał. Wiesz, sprzątał ze stołów, przynosił gościom napoje, wiesz, takie tam.
— Takie tam… — powtórzyłem za nią. Tak, z czasem, gdy ona to opowiadała, nabierałem pewności, że jest to prawda. Miałem wrażenie, że tak właśnie wyglądało moje życie. Rzeczywiście nazywam się Aiden Allius. Rzeczywiście jestem jedynakiem. Zgadza się, że moi rodzice zginęli w wypadku, a ja żyłem na ulicy, dopóki nie odnalazła mnie ta staruszka.
Gdy spałem, miałem naprawdę pokręcony sen. O bogach, herosach, centaurach, potworach. Sam byłem w tym śnie synem bogini Hekate o imieniu Andrew i miałem brata, który nazywał się dokładnie tak samo, jak ja nazywam się naprawdę.
Tylko że w tym śnie Aiden zginął.
Ale, z jakiegoś powodu, nie spodobało mi się odkrycie, że mój brat nie tyle zginął, co nigdy nie istniał. Czy to egoistyczne, że wolałbym już skonfrontować się z jego śmiercią, niż nieistnieniem? Czy to może dlatego, że z tym pierwszym zaczynałem się już powoli godzić? Nie, nie godzić. Nie mógłbym się z tym nigdy pogodzić. Bardziej, akceptować.
I dlatego ten świat z mojego snu wydaje mi się nie mniej realny od tego, o którym opowiadała mi ta staruszka. Jakby, oba te światy były równie prawdziwe.
Spróbowałem minimalnie spowolnić czas, by sprawdzić, czy wciąż mam swoje moce. Nic się nie wydarzyło.
Cóż, to oczywiste. Co się niby miało wydarzyć? Magia przecież nie istnieje, podobnie jak Hekate. Moja matka była śmiertelniczką.
Spojrzałem na staruszkę i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nie pamiętam nawet, jak ma na imię. Roześmiałem się, skrępowany własnym roztargnieniem. Uratowała mnie z ulicy, a ja już zapomniałem, jak się nazywa.
— Przepraszam, to dość głupie pytanie, ale jak się nazywasz? — spytałem ostrożnie.
— Lam — przedstawiła się staruszka, po czym przechyliła ze współczuciem głową. — Naprawdę nie wyglądasz najlepiej. Przykro mi, to moja wina. Wiedziałam, że nie przywykłeś do picia takiej ilości alkoholu, co wczoraj. Powinnam była cię upilnować.
To również było dziwne. Z tego, co mówiła Lam, czułem się dziwnie, ponieważ miałem kaca. Ale miałem wrażenie, że zdarzało mi się już kilka razy upić i nie czułem się potem tak źle, jak dzisiaj.
Chyba że to również był wymysł mojego dziwnie realistycznego snu.
— Czuję się po części odpowiedzialna, za twój stan — powiedziała smutno Lam, sięgając pod ladę. — Dam ci coś, co ci pomoże.
Zniknęła pod ladą tylko po to, by po chwili powrócić spod niej ze spodeczkiem, na którym leżały dwie nienaturalnie niebieskie tabletki.
— To lekarstwo na kaca? — spytałem niepewnie, a ona skinęła głową.
Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, ale jakiś wewnętrzny instynkt mówił mi, aby jej nie ufać. Pewna część mnie wierzyła jej, ale druga… druga się jej bała.
Podniosłem wzrok i pierwszy raz odkąd się obudziłem, spojrzałem jej w oczy.
— Proszę cię, młody. Weź lekarstwo, a natychmiast poczujesz się lepiej — mówiła dalej Lam, ale ja zdrętwiałem, widząc w końcu jej wzrok.
Miała gadzie oczy.
Lam najwyraźniej zauważyła, że jej się przyglądam, bo natychmiast stała się bardziej niespokojna.
— Andrew, natychmiast połknij te tabletki — wywarczała przez zęby.
Wciąż źle się czułem, od swojego przebudzenia, ale wiedziałem już, że nie należy ufać Lam. Kłamała. To, co jak sama twierdziła, przyśniło mi się, wydarzyło się naprawdę.
Zszedłem z krzesła i zgodnie z tym, czego się spodziewałem, przewróciłem się. Podniosłem wzrok, by znów na nią spojrzeć.
— Nie jesteś śmiertelniczką — powiedziałem z pełną powagą.
— Nie, nie jestem — powiedziała, najwyraźniej nie widząc we mnie już żadnego zagrożenia i co za tym idzie, nie widząc już powodu, by ukrywać swoją tożsamość. Wyszła zza lady, a ja ujrzałem ją w pełnej okazałości. Nie tylko z pionowymi źrenicami, ale również z jaszczurzymi szponami na palcach. Byłem pewien, że byłyby w stanie rozerwać mnie na kawałki.
Odsunąłem się od niej na klęczkach do stojącego najdalej od niej stolika, by podpierając się o niego stanąć w pozycji wyprostowanej.
— Jak się nazywasz? — spytałem, starając się brzmieć groźnie, mimo że czułem się jak wystraszony dzieciak.
— No co ty, braciszku? Nie rozpoznajesz siostry? — powiedziała drwiąco, robiąc krok w moją stronę i zabierając z lady, tabletki, do których połknięcia próbowała mnie zmusić. — Nazywam się Lamia. Córka Hekate.

◇──◆──◇──◆
[825 słów: Andrew otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 10 kwietnia 2023

Od Ziona CD. Blanche — „Hold Me Tight”

Poprzednie opowiadanie

Because love can burn like a cigarette
And leave you alone with nothing

Zion pracę przerywał jedynie, gdy musiał zapalić papierosa. Tak było i tym razem, gdy wybiła godzina trzynasta i jak codziennie opuścił swoje biuro by odetchnąć nieświeżym powietrzem. Złapał za papierowy kubek z kawą i wyszedł z biura na zewnątrz, gdzie zbierali się wszyscy chcący nabawić się raka płuc.
Zion w przeciwieństwie do niektórych na przerwie wypalał tylko jednego papierosa. Czy miał ochotę na więcej? Możliwe, że gdy jeszcze zaczynał z nałogiem to tak, lecz teraz, po latach życia w nudnej rutynie, dym z drugiego papierosa nie przeszedłby mu przez gardło. Poza tym, w tej pracy każda minuta miała znaczenie i Zion doskonale o tym wiedział. Jednak jak się okazało, nie każdy o tym wiedział.
— Hej, Zion! — pomachał w jego kierunku współpracownik Blondyna. — Jest sprawa.
— Mów. — heros skwitował rozmówcę szybko.
— Słyszałem, że niedawno miałeś urodziny, a żona kazała mi zerwać z hazardem, więc mam dla ciebie trzy kuponiki do wykorzystania w jednym zakładzie bukmacherskim. — mężczyzna wcisnął Zionowi trzy niewielkie świstki papieru. — Baw się dobrze, powodzenia.
Zion nie miał czasu podziękować koledze z pracy, gdyż ten zniknął równie szybko, jak się pojawił. Nie miał też czasu sprostować faktów, że nie miał niedawno urodzin. MImo wszystko nie narzekał. Darmowy hazard? Brzmi, jak świetna zabawa.
Jeszcze tego samego dnia syn Ateny znalazł trochę czasu, by obstawić coś w Zakładzie Bukmacherskim BETter. A co postanowił obstawić? Szachowe mistrzostwa Australii i Oceanii w Armagedonie. Może nie brzmi to zbyt ciekawie, ale Zion uznał to za świetny wybór, bo nie za bardzo uśmiechało mu się czekać długi czas na wyniki. Obstawił więc, wrócił do domu i po ogłoszeniu wyników poszedł odebrać nagrodę.
Zion wygrał wszystkie trzy zakłady, które obstawił. Miał może odrobinę szczęścia, ale to nie ono zaskutkowało wygraną. Blondyn już wcześniej śledził owe mistrzostwa i znał każdego z zawodników, przewidzenie wygranych i przegranych nie stanowiło dla niego większego wysiłku, zważając na to, że w szachy gra od dzieciństwa. Z hazardowego transu wyciągnął go znajomo brzmiący głos.
— Dzień dobry! — kobieta wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny, nie pozostawiając mu zbytnio możliwości nie uściśnięcia jej — Nie spodziewałam się pana tu spotkać. Czy ze zdrowiem już lepiej?
Po tym pytaniu był pewien, że przed nim stoi kobieta, która jakiś czas temu pomagała Winterowi rozmrozić Ziona.
— Dzień dobry. Niedawno lekarz pozwolił wrócić mi do pracy po krótkiej przerwie. I bardzo dobrze. Siedzenie w domu mi nie służy. — Heros odparł i odwrócił się jej kierunku, lecz zaraz po tym skrzywił twarz, gdy doszedł do niego zapach wydobywający się z papierowej torby, którą jego rozmówczyni trzymała w ręce. — Jest pani pewna, że to nadaje się do spożycia? Nie pachnie zbyt dobrze.
Blanche?
◇──◆──◇──◆
[428 słów: Zion otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 9 kwietnia 2023

Od Blanche do Ziona — „Hold Me Tight”

I've seen you twice, in a short time
Only a week since we started
It seems to me, for every time
I'm getting more open-hearted

Według prawa przysługiwała jej trzydziestominutowa przerwa na lunch. Według faktu, że jej biurko było zawalone papierami, które dostarczono jej rano i które chciano otrzymać z powrotem „na wczoraj”, miała siedem minut na odebranie jedzenia zamówionego z lokalu za rogiem. Miejsce to zdecydowanie nie należało do najlepszych, w jakich jadała Blanche, ich potrawy określić można było co najwyżej jako przeciętne, ale gdy się nie ma co się lubi… Ich danie dnia, zapiekanka makaronowa, nie pachniała może jakoś bardzo podejrzanie, ale nie sprawiała również, że ślina sama gromadziła się w ustach, jak to bywa z niektórymi daniami. Po szybkim kęsie złapanym jeszcze na ulicy nawet ktoś tak bardzo nie radzący sobie w kuchni jak panna Lemieux był w stanie ocenić, że była niedoprawiona. A ona oczywiście nie miała jak jej doprawić, bo kto normalny trzymał w szufladzie biurka w swoim gabinecie w zakładzie bukmacherskim sól i pieprz?
Jej nastroju nie poprawiała świadomość, że reszta miernego dania spożyta zostanie przy owym biurku, w towarzystwie nużących dokumentów, z których połowa powinna była trafić bezpośrednio do prezesa, a przynajmniej ćwierć do księgowej. Ostatnimi czasy mieli jeden wielki bałagan w papierach, a Blanche z każdym dniem nabierała coraz większego przekonania, że firma zdecydowanie zyskałaby, gdyby to ona nareszcie zasiadła na upragnionym fotelu prezesa. I tak wykonywała już większość jego pracy, zbyt wiele by się nie zmieniło.
Otwierając ciężkie drzwi lokalu, nie spodziewała się ujrzenia za nimi żadnego klienta. Ani dzień tygodnia, ani pora dnia nie należały do tych, podczas których szczególnie dużo osób postanawiało cokolwiek obstawić. Mentalnie szykowała się już na zagonienie znudzonych pracowników niższego szczebla do roboty, lecz zdębiała, przytrzymując te cholerne drzwi (kolejna rzecz, po prezesie, którą by najchętniej wymieniła) ramieniem, bo oto owi pracownicy wręcz skakali właśnie wokół pojedynczego klienta stojącego przy jednej z lad. Musiał zrobić na nich dobre wrażenie, prawdopodobnie wykazując się ponadprzeciętną wiedzą na temat jakiegoś sportu, że zachowywali się aż tak nieprofesjonalnie.
Głośne stuknięcie zamykającego się wejścia sprawił, że wszystkie oczy znalazły się na niej. Tajemniczy gość również oderwał wzrok od ekranu, rzucając na nią wzrokiem. Blond włosy i postura mężczyzny już wcześniej zdawały jej się znajome, lecz potwierdzenie otrzymała dopiero, gdy jej oczom ukazała się jego twarz.
No tak. Oczywiście, że los zesłał jej do pracy faceta, którego Winter jakiś czas temu przemienił w kostkę lodu. Próbowała odszukać w pamięci chociaż jego imię, lecz od tamtego momentu minęło wystarczająco dużo czasu i spotkań międzyludzkich, by zdołało ono wylecieć jej z głowy. Pamiętała jedynie, że przeraźliwie szczękał zębami z zimna, gdy się przedstawiał.
Choć wiedziała, że nie ma na to czasu, postanowiła do niego podejść. Coś w wyrazie jego twarzy podpowiadało jej, że on prawdopodobnie również ją rozpoznał, niegrzecznie byłoby więc tak bez słowa uciec i zaszyć się w gabinecie, choć na to, szczerze mówiąc, miała ochotę.
— Dzień dobry! — Zmusiła się do profesjonalnego uśmiechu i wyciągnęła ku niemu wolną rękę. — Nie spodziewałam się pana tu spotkać. Czy ze zdrowiem już lepiej? — spytała, bo „czy doszedł pan już do siebie po byciu zamrożonym przez nie moje dziecko?” nie przeszłoby, kiedy mieli widownię złożoną przez troje mężczyzn w średnim wieku, którzy ukradkiem się im przyglądali, zastanawiając się, czy rozmowa ta dostarczy im rozrywki, której tak bardzo pragnęli.

Zion?
◇──◆──◇──◆
[554 słowa: Blanche otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Ver do Cherry — „Przerwa na kawę”

Stacje benzynowe w Ameryce mają to do siebie, że są dosyć rzadko porozrzucane na autostradach. Wykorzystują to firmy z jedzeniem, które budują wielkie imperia z jedną główną jadłodajnią, przyłączając do koncernu jakieś kawiarnie czy cukiernie.
Ver zajechała właśnie do jednego z takich miejsc. Po kilku godzinach podróży była zmęczona, głodna i miała dość prowadzenia samochodu, a jeszcze trochę drogi przed nią było. Według planów powinna dopiero koło dwudziestej pierwszej trzydzieści zajechać do miasteczka pomiędzy lasem a jeziorem, w którym miała spędzić ostatnie dni lata. Miało malowniczą, choć tajemniczą nazwę Waterfall Cascade, opinie w Internecie były pozytywne, nawet bardzo pozytywne. Ojczym bez problemu zgodził się, była przecież pełnoletnia i miała przy sobie Rozpruwacza, jednak z Joanną było dużo trudniej. W końcu udało się ją przekonać do trzydniowego wyjazdu, lecz Ver miała szczerą nadzieję, że jeśli przez cały czas będzie cicho, spokojnie i nie spotka żadnego potwora, może uzyska zgodę na przedłużenie wyjazdu do pięciu dni a może i nawet tygodnia. Szła teraz w stronę wejścia do sklepu przy stacji benzynowej, żeby coś zjeść i nabrać sił przed dalszą podróżą.
Chłodzone powietrze sprawiło, że jej jasna skóra na przedramionach pokryła się gęsią skórką.
„Tak już niestety bywa, gorąco na zewnątrz, lodowato w środku, i system immunologiczny wariuje. Obym tylko nie była chora”. – pomyślała gorzko. Nie wzięła żadnej kurtki czy bluzy, stała tylko w białej falbaniastej koszulce na ramiączkach, odsłaniającej jej płaski brzuch, w bawełnianych krótkich spodenkach i sandałach z frędzlami, szukając wzrokiem początku kolejki do lady z daniami. Tym razem zostawiła włosy rozpuszczone, które falowały się bardziej niż zazwyczaj. Stroju dopełniały okulary przeciwsłoneczne w czarnej oprawce.
Po lewej stronie zobaczyła stoliki pełne dorosłych i dzieci. Powiodła wzrokiem w drugą stronę, gdzie zauważyła o wiele mniej ludzi. Stali oni przed ladą, na której wyłożone były tace z jedzeniem. Można było samemu nałożyć sobie tyle, ile się chciało. Ver podeszła i zaczęła oglądać propozycje oferowane przez jadłodajnię. Widziała ciasta, soki, sałatki, makarony w sosach, ziemniaki, różne mięsa, kasze i zupy.
Po krótkim zastanowieniu zdecydowała się na zupę pomidorową, frytki, pieczoną pierś z kurczaka i do tego sałatkę grecką. Zapłaciła przy kasie i zaczęła szukać dla siebie miejsca. Skupiła się jednak o wiele bardziej na tym, by nie rozlać zupy, niż tym, gdzie stawiała kroki. Szybko jej taca zderzyła się z plecami pewnej dziewczyny.
– Aahh… – mruknęła Ver i spojrzała na nieznajomą. Przez chwilę nie potrafiła oderwać wzroku od jej jasnobłękitnych oczu, zaraz potem zwróciła uwagę na flamastroworóżowe włosy dziewczyny, niechlujnie zwinięte w kok. Przez chwilę nie wiedziała, co ze sobą zrobić, jakby zamiast dziewczyny, stała przed kosmitką. W końcu uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. – Wybacz.


Cherry?
◇──◆──◇──◆
[430 słów: Ver otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Lexi CD Dicka — „O kurach i półgłówkach”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Z delikatnym uśmiechem na ustach obserwowała interakcję Dicka i Nuggeta. Może i byli półgłówkiem i ćwierćgłówkiem (Nugget bowiem, pomimo swoich wielu zalet, intelektem nie grzeszył i, gdyby nie dwójka półbogów, pewnie skończyłby jako produkt spożywczy, po którym miał imię), ale byli jej półgłówkiem i ćwierćgłówkiem, jednymi z najważniejszych istot w jej życiu. Prawdziwymi przyjaciółmi. Takimi, jakich nigdy nie miała, zanim trafiła do Obozu Jupiter.
Szybko jednak odwróciła wzrok. Jakkolwiek bardzo by za nimi nie przepadała, nie mogła zacząć robić do nich maślanych oczek tylko i wyłącznie dlatego, że dobrze się dogadywali. Nie od dziś przecież wiedziała, że Nugget oficjalnie uznał głowę Dicka za swoją grzędę, nie powinno to tak w nią uderzać.
— Co powiesz na jakąś grę karcianą? — rzuciła nagle, wyjmując z kieszeni papierowe pudełeczko.
— Wiesz, że jestem fatalny w gry karciane — mruknął Dick, krzywiąc się nieco.
— Przepraszam, dopiero w ostatnim momencie pomyślałam o jakiejkolwiek rozrywce… — zdradziła, a on nie chował do niej urazy. — Możemy zagrać w wojnę. Tutaj działa tylko i wyłącznie ślepe szczęście — zaproponowała.
— Jeszcze gorzej… — szepnął jej towarzysz, lecz nie oponował więcej.
Bycie synem Fortuny, bogini szczęścia, choć prawdopodobnie powinno polepszać sytuację podczas gier, w tym losowych, zdecydowanie nie działało na korzyść Dicka. Jak zwykle zresztą, doszła do wniosku Faulkner, wspomnieniami wracając do każdej wspólnej rozgrywki, nie tylko karcianej. W planszówkach czy nawet kalamburach nie radził sobie o wiele lepiej. Bawili się całkiem nieźle, choć wszystkie trzy partie zostały rozegrane zaskakująco szybko i zakończyły się miażdżącym wręcz zwycięstwem Lexi. Nugget próbował pomóc swojemu ulubionemu człowiekowi, lecz nawet ich połączone głowy dawały zaledwie trzy czwarte mózgu, co nie wróżyło im sukcesu.
Po zakończeniu ostatniej partii, rozłożyli się na kocu, obserwując chmury i rozmawiając. W pewnym momencie postanowili poszukać w nich kształtów, lecz przynajmniej połowa, naginając mniej lub bardziej rzeczywistość, została nazwana kurą lub krową.
Ich cudowną sielankę przerwał tętent kopyt, jeszcze wyraźniej odczuwalny, gdy siedziało się na ziemi. Gdy unieśli głowy, im oczom ukazało się zaś coś, co pewnie kwalifikowało ich do składanek w stylu „zdjęcia wykonane 5 sekund przed tragedią” gdyby tylko któreś z nich miało przy sobie aparat. Stado wyraźnie czymś spłoszonych jednorożców, które w ogóle nie powinny przebywać w tych rejonach obozu, pędziło prosto na nich.
— Trzeba było jednak spalić trochę żywności… — jęknęła Lexi, podrywając się do pionu, próbując w ciągu ułamka sekundy wymyślić sposób na uniknięcie zderzenia stada z dwojgiem półbogów, pokaźnym stadkiem towarzyszących im zwierząt i szarlotką, której rozdeptania chyba by nie przeżyła.

Dick?
◇──◆──◇──◆
[400 słów: Lexi otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Blanche — zlecenie #5 — część 8

Poprzednie opowiadanie

LATO, ROK TEMU

Początkowo słowa pochylonego nad kwiatami dziecka zdawały się być pozbawione sensu. Blanche nie wiedziała, kim może być to całe Hel. Jeszcze większą zagadkę stanowiło powiązanie tego kogoś z wilkiem, z którego powodu się tu znalazła, czy, co najważniejsze, z samą Grace. Ton jej rozmówcy nie pozostawiał jednak miejsca wątpliwościom — Grace była w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Panna Lemieux zbyt wiele czasu straciła na bezowocnych poszukiwaniach. A teraz… Mogła zmienić mało.
Mimo wszystko postanowiła spróbować. Rzuciła się biegiem ku wylotowi Labiryntu, z którego przed chwilą wyszła. Skupiła się przy tym na Grace, próbując przynieść jej jak najwięcej szczęścia. Nie mogła teraz tracić nadziei i koncentracji. Musiała wierzyć, że uda jej się coś wskórać. Nie mogła tak po prostu dać tej małej, cudownej dziewczynce umrzeć. Wtedy ją to uderzyło. Hel. Nordycka bogini, władczyni świata umarłych. Lecz jaki interes miała na Bronxie, do tej pory zdominowanym raczej przez Hadesa, ewentualnie Plutona? „Czy na pewno?” podpowiadał głosik w jej głowie. Skąd miała mieć pewność, że w tę całą i tak już niedorzeczną mieszankę wielkich starożytnych bytów, w których istnienie nie wierzyła już spora część ludzkości, nie było zamieszane więcej istot, niż jej się dotychczas zdawało? Skoro w okolicy świetnie bawiły się bóstwa greckie i rzymskie, co broniło podobnych rozrywek innym, o których istnieniu przed wiekami wiedzieli śmiertelnicy zamieszkujący przeróżne zakątki świata?
Po labiryncie przemieszczała się wręcz mechanicznie. Najwyraźniej tym razem błogosławieństwo matki było jej przychylne, ponieważ udało jej się nie wpakować w żadną z pułapek. W międzyczasie wciąż wysilała umysł, próbując znaleźć wyraźniejsze powiązania Grace z całym tym nordyckim cyrkiem, który najwyraźniej wchodził w grę w tej sytuacji. No bo co wspólnego z tym wszystkim miał na przykład…
Wilk. Blanche nie wiedziała wiele o świecie istot, o których istnieniu wiedzieli mieszkańcy północnych rejonów Europy, ale wyraźnie kojarzyła opowieści o jakimś wielkim wilku, który zamiast wykarmiać ludzi, wolał raczej sam się nimi żywić, czy coś w tym rodzaju. I choć kobieta nie miała pewności, czy pofatygował się do Grace osobiście, czy wysłał jakichś swoich kumpli, sprawa trąciła nim na kilometr, gdy już pamiętało się o jego istnieniu. Wypadła z labiryntu i od razu skierowała się ku stajniom. Samochodem czekałaby ją co najmniej godzinna wycieczka, zaś pegaz mógł pokonać ten dystans znacznie szybciej.
— Oddam go niedługo, obiecuję! — krzyknęła jedynie w kierunku zdziwionego jej nagłym wtargnięciem półboga, który szykował się właśnie do dosiadania skrzydlatego rumaka, zanim sama, najdelikatniej jak była w stanie w pośpiechu, wspięła się na jego grzbiet. Problem polegał na tym, że nie potrafiła latać na pegazach. Próbowała tego kilkukrotnie za swych obozowych lat, lecz zawsze kończyło się to klapą. Najmniejszym problemem były siniaki, przynajmniej dwa razu udało jej się złamać rękę. Stworzenia te najwyraźniej po prostu za nią nie przepadały. Osobnik, którego miała pod sobą w tej chwili, najprawdopodobniej w jakiś sposób zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji, ponieważ bez najmniejszego sprzeciwu ruszył w obranym przez nią kierunku. I, co najważniejsze w tej chwili, okazał się być naprawdę szybki.
Chwilę później, z delikatnymi objawami choroby powietrznej, wylądowała w ustronnym punkcie osiedla, na którym mieszkała Grace. Choć dalszą drogę pokonała ile sił w nogach, zdawało jej się, że przemieszcza się w ślimaczym tempie. Zatrzymała się dopiero pod drzwiami odpowiedniego mieszkania. Chwyciła przypinkę, która w jej dłoni przeobraziła się w xiphos i szarpnęła za klamkę. Krew w uszach dudniła jej tak głośno, że nie miała nawet pewności, czy zza drzwi dobiegają jakiekolwiek odgłosy.  

◇──◆──◇──◆ 
[555 słów: Blanche otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia, +10 za zlecenie]

Od Avery CD Heather — „Ludzie powinni być jak pingwiny”

Poprzednie opowiadanie

Czy Avery było dumne z tego, co zrobiło?
Nie.
Czy żałowało tego, co zrobiło?
Tak.
Czy rany bolały?
Jak cholera.
To idealnie podsumowało myśli, jakie krążyły po głowie dziecka Ateny. Strzelanie kilkoma strzałami naraz, mimo że tego nie umiało?
Tym wyczynem przebiło same siebie.
W dodatku Heather postanowiła wypominać nu to, jakby to cokolwiek teraz zmieniło. Wpędzała no tylko w wielkie zażenowanie samym sobą.
Dziewczyna szybko opatrzyła jeno rany.
— Słuchaj, policja przyjedzie, bo agresywny tygrys, panika i dwójka blond nastolatków wyjmująca znikąd łuk i strzały raczej nie jest codziennym zdarzeniem. Sprawdzą teren dookoła, tutaj też, ale jeśli zostaniemy w tej samej pozycji, to nas nie zobaczą. Zobaczymy te jebane pingwiny i koty nieważne co — wytłumaczyła szybko, pozwalając sobie, aby usiąść na kolanach. — I czemu stwierdziłoś, że strzelanie kilkoma strzałami naraz, kiedy tego nie potrafisz, jest dobrym pomysłem?! Jak nie potrafisz, to się naucz, a nie rzucasz się na potwory! — zakończyła przemówienie zmartwionej matki i na szybko wyjęła bandaże i wodę… skądś tam. — Chodź tu, żeby te oparzenia jakoś ogarnąć — rozkazała, a kiedy Avery podeszło, zaczęła oglądać pozostałości po walce z Chimerą i lekko przemywać letnią wodą. 
— Nie pękaj bąbli, nie zakrywaj ich bandażami ani ubraniami. Jeśli chce ci się bawić w zielarza, to przyłóż sobie aloes. Serio. Eh, wracając, walczenie z potworami z zerową wiedzą nie jest dobrym treningiem, a raczej sposobem na samobójstwo! Wiem, że czasem to jest trudne, ale weź czasem myśl — mruknęła, wracając tam gdzie była. — I zaraz powinni być, za jakieś… 5 minut?
Ta szybka przemowa Heather zawierała więcej słów, niż Avery wypowiedziało od początku ich przygody. Poziom zakłopotania wzrósł jednak o jakieś 200%.
— Przepraszam — mruknęło cicho. Nie było przyzwyczajone do przepraszania, jednak w tej sytuacji czuło się winne.
Gdyby tylko spróbowało walczyć z Chimerą w jakiś inny sposób (na przykład taki, który ma opanowany), na pewno wyszliby bez większych obrażeń, a potwór nie spowodowałby takich zniszczeń.
Avery w tym momencie nie zasługiwało na miano dziecka Ateny. Unikając wzroku Heather, oparło się o mur.
Zamknęło oczy i siłą woli powstrzymywało się od drapania poparzeń.
Zapadło milczenie.
Heather?
◇──◆──◇──◆
[341 słów: Avery otrzymuje 3 Punktów Doświadczenia]

sobota, 8 kwietnia 2023

Od Kanmi CD Milio — „Dear Milio Hansen”

lato

Miasto przerażało Kanmi swoimi rozmiarami — wieżowcami, których iglice śmiało przebijały kłębiaste chmury, hordami spieszących — Bogowie wiedzieli gdzie — ludźmi w garniturach, strojach kąpielowych albo przebraniach gigantycznych warzyw, wielkimi billboardami, jakie to, zdawało się, nowojorczycy postanowili wpieprzać w każdym miejscu, tak byś na zwyczajnym spacerze mógł liczyć na ich nieustanne towarzystwo (wzięła cię nieoczekiwana, nieodparta ochota na chińszczyznę? Jedno spojrzenie w prawo i masz przed sobą ogromną reklamę ze wcale nie oklepanym motywem smoka i neonowym, żebyś doskonale widział, numerem telefonu. Jednak nie chińszczyzna? Odwrócisz się jeszcze trochę, o, specjalny billboard należący do restauracji meksykańskiej! Dla ciebie, mój przyjacielu, specjalna oferta, dziesięć procent taniej, jeśli zrobisz sobie zdjęcie z tym meksykaninem na ogromnej płachcie i wrzucisz na social media z hasztagiem „#meencantaméxico”). Wieczny hałas sprawiał, że Zervas miała ochotę się wycofać, najlepiej gdzieś pod drzewa Central Parku, ukryć między ścieżkami i spędzić tam resztę dnia, tak żeby o tej dziewiętnastej złapać pociąg i nigdy więcej się w Nowym Jorku nie pojawiać.
Za każdym razem to jest właśnie jej pierwsza myśl. Dojmująca niechęć.
Drugą jest dziwnego rodzaju podziw — wcale nie dla deweloperów, którzy od lat skrupulatnie oskubywali każdego wynajmującego mieszkania na Manhattanie, nie dla biznesmenów, jacy to w imię swoich planów i potrzeb niwelowali wszelką zieloność, by wzbogacać miasto o jeszcze więcej brzydkich budynków i jeszcze więcej betonów. Kanmi czuła się oczarowana życiem, które tętniło w Nowym Jorku. Patrzyła na ludzi, zupełnie nieruszonych jej istnieniem, i zastanawiała się, jakie mają rozterki, jakie życia, czy mają dzieci, czy są zadowoleni ze swojego dnia, czy może mogłaby ich rozweselić, chwaląc spódnicę albo kapelusz. Mogłaby przecież to zrobić.
Nie miała jednak pewności, że nie zostanie ofuknięta. Przyzwyczajeni do pędu życia w Nowym Jorku mieszkańcy mogli nie mieć ochoty na komplementy padające z ust turystki. Może Kanmi nie poprawiłaby im wcale humoru, dopisaliby ją tylko pionową kreseczką na liście „ludzi, którzy chcieli być dla mnie mili, ale ja jestem nowojorczykiem i nie potrzebuję miłych ludzi, muszę zapierdalać i pracować dla kapitalizmu (dopisek: kocham kapitalizm)”.
Chciała powiedzieć o tym Milio, ale Nowy Jork okazał się, po raz kolejny, dość absorbujący.
— Patrz, jaki pies! — Odruchowo złapała chłopaka za ramię i wskazała obcesowo na drepczącego nieopodal biszkoptowego labradora. Wyglądał dokładnie tak, jak każdy inny labrador, ale był z Nowego Jorku. No, i był pierwszym, którego Kanmi tamtego dnia zobaczyła.
— Świetny pies, Kanmi. Nigdy w życiu takiego nie widziałem — odparł Milio.
— Co ty gadasz, naprawdę?
— Nie — rzucił. — Co najmniej trzech moich sąsiadów miało takiego samego. Jednocześnie.
Kanmi odetchnęła ciężko i przeciągle, ukrywając durnowaty uśmiech.
Wiedziała, gdzie jest poczta i że powinni wpierw odebrać paczkę, żeby mieć ją z głowy. To znaczy, aż do tej chwili była pewna, że wiedziała.
Później popatrzyła na ulicę. I wychodzącą z niej uliczkę. I kolejną, taką samą. Za zakrętem — dziesięć kolejnych. Central Park okazał się fatalnym punktem zaczepienia. Zaśmiała się nerwowo.
— Milio, czy ty… zupełnym przypadkiem…
— Kanmi.
— Posłuchaj…
— Proszę. Powiedz, że…
— To nie tak.
Popatrzyli na siebie, Milio skonsternowany, Kanmi podważając swoją marną i tak orientację w terenie. Nowy Jork nie mógł być tak skomplikowany. To tylko… trochę większy Obóz Herosów. Nieznacznie większy.
— Gdybyś miał zostać właścicielem poczty, gdzie byś ją zbudował? — podjęła wreszcie i rozejrzała się po uliczkach.
E 63rd Street, E 64rd Street. Cofnęła spojrzenie. E 62nd Street. Potem E 61st Street. Miało to pewien sens, układało w typowy nowojorski porządek — sześćdziesiąt dwa następowało po sześćdziesiąt jeden i… tak dalej.
— Kurwa mać, na pewno nie w Nowym Jorku.

— A dla ciebie?
— Hot doga z parówką. Albo nie, z kabanosem, jeśli pan ma.
— Mam tylko parówki.
— Okej. To z parówką. Z ketchupem i z sosem… ee… Z ketchupem.
— Z parówką i z ketchupem?
— Tak.
Kanmi wręczyła ulicznemu sprzedawcy hot dogów pięć dolarów, za siebie i Milio, który wypełnił swojego hot doga każdym możliwym dodatkiem, jaki wcisnął mu gość od parówek. Zorientował się, że Hansen nie jest szczególnie wybredny, więc wyciągał spod lady coraz to dziwniejsze dodatki.
— Kanmi, a usiądziemy?
— Co? Nie. Widzisz, ile tu jest ludzi? — Wskazała na oblegane ławki. — Nie ma gdzie. Jedz już.
— Dobrze, mamo — stęknął Milio i objął ustami ogromnego hot doga.
Surówki jak kamikaze wyskoczyły z bułki i wylądowały na ziemi, wszystko po to, żeby w najbliższym czasie przyczepić się do czyjegoś buta i w ten sposób zawędrować gdzieś do Midtown albo SoHo.
Milio wydał z siebie jęk.
— Na cycki Afrodyty, ja pierdolę. — Złapał się za pierś i stęknął jeszcze raz. — Jak pali. Muszę usiąść.
Padł na chodnik, sadowiąc się w cieniu rzucanym przez rozrosły wiąz.
— Piękna pani. — Milio wyciągnął rękę ku niezatrzymującej się Kanmi. — Nie zostawiaj potrzebującego.

Gdzieś wpół przeżuwania Kanmi wyciągnęła ku Milio słuchawkę, sugestywnie unosząc brwi. Poczekała chwilę, aż chłopak wytarł brudne od sosu ręce trochę o chusteczkę, a trochę o chodnik, po czym wsadziła do ucha swoją.

I see me padding 'cross your wooden floors
With my Eagles t-shirt hanging from the door

Milio nie odrywał wzroku od hot doga.
— Bardzo kusiło mnie, żeby włączyć Welcome to New York, ale pomyślałam, że to byłoby dosyć… kiczowate — podjęła wreszcie Zervas, patrząc kątem oka na wyświetlające się na ekranie gold rush. Uwielbiała evermore.
— O kurwa.
— Co?
— To byłoby strasznie kiczowate, Kanmi — przyznał, gryząc ogórka, czy cokolwiek zawierało się w tym przedziwnym hot dogu. — Wiesz, co byłoby jeszcze gorsze?
— Co?
— Jakbyś włączyła You Are In Love. Albo Daylight.
Pokiwała głową.
— Albo, rany, Lover.
— Przesada. Albo Dress.
— Ej, nie. Uwielbiam Dress.
— Hm. Wiesz, o co chodzi.
Wiedziała, o co chodziło, aż za dobrze, mimo to całkiem podobał się jej pomysł wrzucenia do kolejki którejkolwiek z tych piosenek.
Everybody wonders what it would be like to love you — zanuciła pod nosem, zanim gold rush przeszło w Dress. Milio odwrócił się do niej, mrużąc podejrzliwie oczy. Uniosła ramiona. — To nie ja, serio. To po prostu poleciało.
Nie przełączyła. Zamiast tego upewniła się tylko, co znajdowało się w kolejce — widząc kilka innych piosenek z reputation i parę z 1989, schowała telefon do kieszeni.
Podała rękę Milio, żeby ten złapał ją i dźwignął się na nogi. Zupełnie jak starzec potarł swoje plecy i stęknął męczeńsko, gdy Kanmi z werwą trzasnęła go w krzyż.
W swojej głowie gwiazda teledysku — Kanmi ruszyła przed siebie, nie czekając na otrzepującego się od pięciu minut Hansena. Dobiegł jednak dość prędko, skarżąc się przy tym na rozłączającą słuchawkę i to, że przez pośpiech Kanmi ominęła go najlepsza część King Of My Heart. Dziewczyna zbyła jego narzekania machnięciem ręki, co wyraźnie wzburzyło go jeszcze bardziej. Odtąd narzekał na wszystko — nogi, cierpki posmak po hot dogu, suchość w ustach, wysokie podatki, płatną służbę zdrowia, ilości biedronek i, jak to ujął, „zbyt przyciągające wzrok” reklamy piw.
All Too Well.
Dziesięciominutowe.
— Słyszysz to? — Kanmi uśmiechnęła się szeroko i wskazała na swoje ucho. — Autumn leaves falling down like pieces into place
— To jest ta piosenka o Johnie Meyerze?
— O Johnie Meyerze?! — krzyknęła w odpowiedzi nieco zbyt głośno, skupiając na sobie w przelocie trzy spojrzenia ludzi, którzy akurat wyłapali nazwisko niesławnego byłego Taylor Swift i piosenkarza w jednym. — Chujowa z ciebie swiftie, kolego.
— Kurwa, nie pamiętam tych wszystkich ex.
— No słuchaj, All Too Well jest o Jake’u Gyllenhaalu. To ten gość, co grał Mysterio w Spidermanie. Albo w Nightcrawlerze. Wiesz, o kim mówię. Był chujem, ogólnie rzecz biorąc — zaczęła. — Rozumiesz, twoją dziewczyną jest Taylor Swift, a ty mówisz jej, że jest za wysoka, żeby nosić szpilki. Pojmujesz? Za wysoka! Co za głupota. Poza tym Gyllenhaal był dużo starszy od Taylor i w All Too Well, no, tak za trzy minuty, masz wers, gdzie Taylor mówi, że ona będzie coraz starsza, a dziewczyny Jake’a pozostaną w jej wieku. Rozumiesz, że takie młode. No i, wiesz, Jake…
— Ej, to nie jest przypadkiem poczta? — przerwał jej Milio i zatrzymał ich oboje, łapiąc Zervas za ramię.
Przełknęła ślinę. To całkiem silny uścisk.
A, poczta.
— Przerwałeś mi bardzo ważną opowieść — zauważyła. — Ale niech będzie. To faktycznie ta poczta. Brawo, detektywie.

Poczta była ogromna, ale Kanmi nie spodziewała się niczego innego. Majaczące wspomnienie sprzed roku ponownie odzywało się w zakamarku jej umysłu, kiedy, wchodząc tu po raz pierwszy, uświadczyła bliźniaczego uczucia do tego, które najpewniej przeżywał obecnie Milio. Popatrzyła na niego z ukosa i, rzeczywiście, nakryła go na pełnym zainteresowania rozglądaniu się po przeszklonym suficie. Oglądał wzbijające się jakby ku niebu kolumny i przypatrywał rzeźbom umieszczonym na cokołach pod poniektórymi oknami. Wielki zegar wskazywał porę na tyle wczesną, by nie musieli przejmować się pociągiem o siódmej.
Odebranie paczki nie było żadną filozofią. Milio stał przy Kanmi przez pierwsze pół minuty, potem oddalił się ukradkiem, zostawiając ją z niekoniecznie najprzyjemniejszą pocztynką, jaką Zervas spotkała. Wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać wścibska sprzedawczyni lodów pod kościołem.
— Dziękuję bardzo, miłego dnia dla pani! — Kanmi uśmiechnęła się serdecznie do siedzącej za szybą pani, ściskając pod ręką niewielką paczkę rozmiarów, cóż, książki. — Milio, kurwa. Nie dotykaj tego.
Zgromiła spojrzeniem bawiącego się sensoryczną gąsienicą Hansena. Milio niemal podskoczył, zajęty klikaniem guziczków rozmieszczonych wzdłuż korpusu robaka. Kanmi złapała go za bluzę i pociągnęła w stronę wyjścia, nie przestając się uśmiechać do pocztynek odprowadzających herosów ukrywającym zażenowanie spojrzeniem.
Na szczęście to Nowy Jork. Pracownicy poczty zapomnieli o Kanmi i Milio tak szybko, jak tylko przekroczyli próg poczty i wypadli z powrotem na niekoniecznie świeże, bo cuchnące spalinami powietrze miasta.
Jedyny punkt na liście atrakcji tej wycieczki został odhaczony.

— Zaczekaj chwilę, muszę zawiązać buta.
Kanmi odłożyła swoje rzeczy na murek (podziemny murek? Kto go tam wstawił?) i oparła o niego trampek, płynnym ruchem wiążąc kokardkę na niebieskim conversie. Metro miało podjechać lada chwila, więc spieszyła się, ku uciesze Milio, który niespokojnie wypatrywał metra, jakby to nie jeździło średnio co trzy minuty.
Kiedy nadjechało, Milio poklepał Zervas po barku i popędził w stronę wagonu, przeciskając się przez masę ludzką wychodzącą z… pracy, bo nijak ta pora do jakiejkolwiek zmiany nie pasowała. Kanmi pokręciła głową i złapała za swój plecak, po czym dogoniła Hansena.
W metrze udało im się dorwać dwa wolne miejsca siedzące. Mieli do przejechania parę przystanków, więc zajęli je bez większego roztrząsania sensu przepychania się do ławek.
Przystanek pierwszy. I drugi. Przypinki przy plecaku wydawały się równie interesujące, co tył płaszcza zasłaniającego cały widok mężczyzny. Nie to, że w metrze, tak czy inaczej, było na co patrzeć.
Kanmi przypomniała sobie o książce. Przeszedł ją dreszcz ekscytacji.
— Właśnie, Milio. Wiesz, jaką książkę kupiłam?
— Nie domyślam się.
— Patrz.
Uniosła plecak z przekonaniem, że znajdzie pod nim pakunek. Żadnej paczki nie było. Otworzyła plecak i przetrząsnęła kieszenie. Spojrzała na siedzenie obok.
— O kurwa.
Jeśli będzie miała szczęście, nowojorczycy zostawią zalegającą na murku paczkę w spokoju.
Jeśli nie, niech szlag trafi całą tę wycieczkę.

piątek, 7 kwietnia 2023

Od Kazue CD Gaspera — „Kazue i Gaspar adoptują dziecko”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Czemu lubi koty? A w sumie… to było dobre pytanie. Sama nie wiedziała. Po prostu koty to koty, dlatego je lubi.
— Ee… — zastanawiała się, jak w ogóle ma odpowiedzieć. — Noo… koty są puchate, miłe w dotyku, mruczące, nie trzeba z nimi wychodzić na dwór (chociaż jeśli bym miał- znaczy, mam już, więc będę z nią wychodzić na spacery, jeśli jej się spodoba), a wiesz, ile one mają możliwości umaszczeń, ile jest ras i w ogóle? — zaczęła z widocznym podekscytowaniem. — Wiesz, że jest taka rasa, La Perm, których futro jest takie lokowane? I jeśli są dymne, to ich futro z wiekiem może się wybielać! Albo którykolwiek point. Ciemnieją z wiekiem! Ooo, albo koty norweskie leśne! Niektóre mają taką mutację, która im zmienia kolor futra… burmskie i kurylskie bobtaile też mają coś podobnego, ale nie takie same! U norweskich masz “amber”, na futrze kota czarnego, niebieskiego lub karmelowego zaczną pokazywać się pręgi, a futro (oprócz prążków) zmieni się w taki złoty lub musztardowy kolor. U burmskich masz “russet”, który z brązowego futra robi takie bardziej… rudawe, ale nie do końca rude! U kurylskich masz “carnelian”, który robi taki intensywny rudy z brązowego futerka… — nagle przerwała, przypominając sobie, że ludzie zazwyczaj nie słuchają tyle o kotach. Trochę ją poniosło, zdecydowanie. Gaspar jednak zasygnalizował, żeby mówiła dalej, więc kontynuowała:
— Jest też takie coś, “karmelizacja”. Nie wiadomo jak działa na płowych kotach, ale z niebieskich robi takie bardziej… brązowe, a z liliowych… właściwie też. Dodatkowo je rozjaśnia. Można przypuszczać, że płowy będzie bardzo jasny i bardziej brązowy niż rudawy… A! Działa też na kremowe! Robi taki intensywny, rudy kolor. A wiedziałeś, że pręgowanie bengalskie tak właściwie nic nie mówi?! “Bengal” to tylko modyfikator do istniejących już pręgowań, oprócz tickingu. Cętki i bengal to rozetki, tygrysie i bengal to “braided”, a klasyczne i bengal to “marbled” lub “sokoke”. Ooo, nie dużo osób o tym wie, ale istnieją też pręgi przerywane! Tylko u tygrysich i klasycznych, inaczej się nie da. Wyglądają tak jak zwykłe, ale mają krótkie przerwy, jak nazwa wskazuje. Większość dachowców takie ma. Gen rudy u kotów jest połączony z allelem płciowym X, więc u kocurków możliwe są tylko umaszczenia rude lub nierude, a u kotek już mogą być rude, nierude, ale także szylkretowe! Honorata tutaj jest szylkretką. A! Koty albinosy właściwie są pointami. Są także dwa warianty albinosów! Różowooki i niebieskooki. Różowooki jest rzadszy. I właściwie, niebieskookie wcale nie mają niebieskich oczu, tylko liliowe. Jak rozpoznać białego kota od albinosa? Albinosy mają czerwone źrenice na zdjęciach, a białe koty mają zielone źrenice (też na zdjęciach, dla wyjaśnienia). Fajne, nie? — zakończyła, dopiero biorąc większy oddech. Nie przyzna się, ale przestała mówić tylko dlatego, że zabrakło jej powietrza w płucach. Mogłaby mówić dalej, chociaż chyba wystarczy zwykłemu osobnikowi tyle informacji w tak krótkim okresie.
— Chcesz zobaczyć przykładowe zdjęcia wszystkiego? — dodała, już chcąc wyciągać telefon (na którym pewnie ma tysiące zdjęć kotów).

Gasper?
◇──◆──◇──◆
[475 słów: Kazue otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Podsumowanie marca

Hejka, zapraszam was na podsumowanie marca, które tym razem przedstawi wasz ulubiony moderator zirco, ponieważ karo można powiedzieć… umarł, wykonując czelendż jak długo wstrzyma oddech.

CYFERKI

W tym miesiącu bardzo skromnie — 12 opowiadań. Chłopaki, moglibyście się trochę postarać, co? Wstyd mi za was, chociaż sam powinienem coś napisać, ale nie bójcie żaby, niedługo to zrobię.
Do smellsów dołączyła tylko jedna nowa postać. Przywitajmy gorąco — KATHARINA VERONICA „VER” FELLOWE. Przynajmniej w marcu coś się zadziało. Miejmy nadzieję, że w kwietniu przywitamy więcej nowych ludków i karo, który odzyska utracony oddech, będzie miał o czym pisać w tym punkcie.
Jeśli chodzi o wasz znienawidzony ulubiony konkurs na postać miesiąca, to w marcu się nie odbył. Uff, już się nie pobijecie o to, kto powinien wygrać.

FABUŁA

Zacznę sobie od Damiena i Colina, gdyż ta dwójka mnie wyjątkowo zafascynowała ciekawymi podrywami. Dwóch chłopaczków, truskawki i pegazy, tak bym to podsumował. Mają chyba dwa oddzielne wątki? Jeden rozpoczęty niedawno, bo w marcu. Cóż, nie pytajcie mnie o procesy myśleniowe jakie zaszły w głowach ich autorów.
Potem mamy Eleanor i Lucasa. Tutaj zaobserwowałem tylko smutek, który chciał przegonić niedawno poznany przez hiszpankę chłopak. Jak się rozwinie ich relacja? Miejmy nadzieję, że pozytywnie, a dziewczyna poradzi sobie z traumami z dzieciństwa, dzięki małemu wsparciu ze strony Lucasa.
Następnie przejdę sobie do Kazue i Gaspera. Powiedziałbym coś niestosownego po przeczytaniu tych dwóch opowiadań, ale sobie oszczędzę. Kazue to niezłe ziółko, żeby tak bez problemu ustawiać pod siebie biednego, skonfundowanego chłopaczka. Jeszcze kota zaadoptowali… może coś z tego będzie. A Gasper może nie byłby taki uległy, bo go baba całkiem zdominuje niedługo.
Bardzo ciekawe opowiadania widzimy natomiast w wątku Avery i Heather. Walka z chimerą, która chwilę wcześniej przypominała niewinnego tygrysa? Avery, które zostało ranne i Heather upierająca się, żeby zobaczyć pingwiny? Tak, te opowiadania zdecydowanie miały w sobie… to coś.
Youngseo i Heather ucinają sobie za to miłą pogawędkę, która finalnie kończy się zaproszeniem dziewczyny na wspólne spędzenie czasu. Chłopak jednak nie liczy na randkę, tylko na miłe, przyjacielskie spotkanie. Fajne opowiadanie, takie chillerskie.
Potem mamy jeszcze opowiadanie od Andrew do Gaspera, rozpoczynające nowy wątek na blogu. Biedny rudowłosy dostał bojowe zdanie od starego (Chejrona), który wysłał go na pola truskawek. Prawie jak w Holandii. Andrew mógł poczuć się na chwilę Polakiem.
No, i ostatni już wąteczek — Michelle i Lexi. Dziewczyny zafundowały sobie rejs statkiem po pięknym San Francisco. Te to mają dobrze, chciałoby się czasem na takie wakacje pojechać. Cóż, ale wychodzi na to, że wycieczka nie będzie taka spokojna. Dawać kontynuacje.
Zostało już tylko ostatnie opowiadanie, ot zwykły oneshot wyszedł spod rąk autora nowej postaci — Ver. Naprawdę fajne jest widzieć, że kobieta też może zajmować się warsztatem samochodowym i naprawiać maszyny. Fajne opowiadanie, podobało mi się i oby było ich więcej.

KTOSIOWE OPOWIADANIA

Nie było żadnych, essa.

DAJCIE LAJKA DLA NAJLEPSZEGO MORDERATORA ZIRKO

Od Philip do Wandy — „Warkoczyki Juana”

Philip przy południowej przejażdżce na Juanie zauważyła smugi błota na jego sierści. Zaraz po powrocie sierść pegaza została wyczyszczona i centurionka właśnie zabierała się do szczotkowania, żeby Juan błyszczał jak specjalna świąteczna zastawa babci, kiedy do boksu wpadła Wanda. Na przywitanie przytuliła Philip, nieco zaskoczoną tym najściem.
— Skąd ty tu...
— Nudziło mi się, to przyszłam. Od tego chyba są przyjaciółki?
— Przyjaciółki. — Philip przeliterowała jeszcze parę razy to słowo bezgłośnie. Przyjaciółki. — Masz rację. Dlatego przyszłaś męczyć właśnie mnie?
— Nie pochlebiaj sobie, Philip. Równie dobrze mogę cię teraz zignorować i męczyć Juana. Juan, zostaniesz moją przyjaciółką?
Pogładziła ogiera po pysku i ten zarżał radośnie.
— Widzisz? Zgadza się.
— Paskudny zdrajca.
Philip zorientowała się, że ciągle się uśmiecha - na pewno wyglądała przy tym głupio, więc szybko przybrała kamienny wyraz twarzy, chwyciła szczotkę i podeszła do pegaza. Przesunęła szczotką zaledwie parę razy, kiedy Wanda znowu się wtrąciła:
— Szczerze mówiąc, nie widzę różnicy.
Philip wymownie przewróciła oczami.
— Może dlatego, że Juan codziennie wygląda zjawiskowo i przyzwyczaiłaś się do jego doskonałości?
Polka zaśmiała się i złożyła wyimaginowany ukłon przed pegazem. Centurionka w odpowiedzi wskazała na świeczki, skrzynkę na dary i kwiaty przypięte do drzwi boksu, żeby uświadomić przyjaciółce, że dla niej doskonałość Juana nie jest bynajmniej żartem. Wanda nie przestała się jednak śmiać - wręcz przeciwnie, śmiała się jeszcze bardziej, położyła się na wznak na wiązce słomy, na której usiadła i trzymała się za brzuch.
— Wanda!
Ten okrzyk miał przywołać Polkę do porządku, ale to również nic nie dało. Zirytowana Philip rzuciła szczotkę i podeszła do zwijającej się Wandy. Chwyciła ją za ramiona - żeby wstała i się uspokoiła - Wanda jednak miała nieco inne plany. Z niespodziewaną siłą pociągnęła centurionkę do siebie, aż ta wydała z siebie zaskoczone stęknięcie. Dopiero teraz przestała się śmiać - z leżącą na niej Philip, która początkowo spoczywała twarzą we włosach córki Aresa, teraz dzielnie podniosła się na łokciach i wpatrywała się w duże, zielone oczy.
— Obiecujesz, że nie będziesz wątpić w majestat i doskonałość Juana? — przerwała czarnowłosa tę ciszę, czując, że zaczyna się rumienić.
Na twarzy Wandy pojawił się cień uśmiechu, przypominając sobie jednak, że jest obecnie przygwożdżona przez Philip, bohatersko stłumiła kolejną głupawkę w zarodku.
— Przyrzekam. Będę się do niego codziennie modlić i składać ofiary, a w każdą niedzielę odprawię mu mszę.
Philip wstała, pogroziła jej palcem, co wyglądało tak komicznie, że Wanda zaśmiała się ponownie. Tym razem centurionka do niej dołączyła i podała jej rękę, żeby łatwiej jej było się podnieść.
— Przyrzekam, wysłucham prośby od przyjaciółki.
— Przyjaciółki — powtórzyła po niej głucho Philip, z tajemniczym uśmiechem ponownie patrząc jej w oczy.
— Przyjaciółki.
Pewnie stałyby jak idiotki i memłały to jedno słowo do końca świata, aż by się zorientowały, że to bezsensowne, gdyby nie doskonały Juan swoim majestatem, a konkretnie pyskiem (również majestatycznym) i szczotką w pysku trącił Philip.
— Dajże mi spróbować — Wanda wyjęła szczotkę z pyska pegaza. Stanęła obok niego i na próbę przejechała włosiem po ciemnej, lśniącej sierści. I jeszcze raz. I pod włos. I z drugiej strony... Polka podjęła się trudnego zadania, jakim było rysowanie szlaczków w krótkiej, końskiej sierści.
— I co? Dobrze się spisałam?
Początkowo miała zamiar wypisać Juanowi coś na sierści - może „twoja stara” albo jakieś niecenzuralne, bardzo polskie przekleństwo. Niestety, poddała się już przy próbie narysowania pieroga. A na koniec i tak wszystko wyglądało tak samo.
— Znakomicie. — mruknęła Philip.
— To była ironia — oskarżyła ją Wanda.
— Wcale nie.
— I to powiedziałaś ironicznym tonem.
Polka wyciągnęła z kieszeni własny grzebień, żeby przejechać po brązowawych włosach. Wyczesała parę źdźbeł słomy i kurz. Stwierdziła, że zwiąże włosy - i poczęła dalej grzebać w kieszeni w poszukiwaniu gumek.
— Ej, Philip, mam pomysł, jak udoskonalić jeszcze juańską chwałę. Zróbmy mu warkoczyki.


Wanda?
◇──◆──◇──◆
[596 słów: Philip otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]