wtorek, 10 grudnia 2024

Podsumowanie smellstobera 2024

Event się już dawno skończył, ale to właśnie dzisiaj mogę zaprosić was do przeczytania podsumowania. Powspominajmy sobie czasy, kiedy jeszcze byliśmy aktywnym blogiem i administracja codziennie musiała wstawiać milion postów...

LICZBY

Tak jak rok temu — zacznę od nudnych cyferek. Tym razem nie będą one jednak tak nieciekawe.
Nie muszę też mówić, że pobiliśmy rekord z zeszłego roku, prawda? W poprzedniorocznej edycji uczestnicy napisali 78 drabbli, a w tej pojawiło się ich aż 487! To około 6 razy więcej.

Żaden temat nie został też przez was pominięty — każdego dnia pojawiały się drabble! Jesteśmy wam bardzo wdzięczni za zaangażowanie w coś tak oryginalnego, jak smellstober!

Waszym ulubionym tematem okazał „CUKIEREK”, do którego napisaliście aż 24 drabbli!
Ostatni temat — „AMBROZJA” w przeciwieństwie do poprzedniej edycji, cieszył się dużą popularnością. Nie były to już drabble na sto słów, a opowiadania, których stworzyliście 15!

NAGRODY

Event bez nagród nie miałby sensu, dlatego teraz przejdziemy sobie właśnie do tego, na co czekaliście.
Najwięcej drabbli napisał Viktor — dokładnie 120!! Szczerze, dalej jestem w szoku, że jedna osoba była w stanie napisać aż tyle mini-opowiadań…
Dla osoby, która stworzyła najwięcej prac podczas eventu przewidujemy super nagrodę w postaci podwojenia Punktów Doświadczenia za każde napisane drabble. Viktor w takim wypadku otrzymuje aż 600 PD do dowolnego rozdzielania między swoimi postaciami. Gratulacje!
Znalazło się kilka osób, które event wykonały w całości: asx, zirco, julek, tomek, jajko, cielak, nunu oraz (oczywiście) viktor! I to właśnie do tych osób ląduje tajemnicza nagroda, którą jest... narysowane chibi postaci, którą wymienione osoby napisały najwięcej drabbli! Większość prac powinniście otrzymać w wiadomości prywatnej, ale jak wiadomo, administracja smellsów nie jest idealna, więc różnie z tym było.
Gratuluje wszystkim!!!

NAGRODA PUBLICZNOŚCI

Tak jak rok temu przeprowadziliśmy głosowanie, ale ze względu na to, że poszaleliście z ilością drabbli, to musieliśmy zrobić kilka głosowań.
Gratuluję każdemu, kto doszedł do finału! Każda praca była świetna i zasługiwała na uznanie.

Jeśli natomiast chodzi o jednego, jedynego zwycięzcę całego evenu, to okazał się nim Jajko z drabble KAL NARCYZ CZ. 1.
Nagrodą jest 50 Punktów Doświadczenia, do rozdzielenia pomiędzy postaciami, wyróżnienie na stronie oraz w kolumnie bocznej na blogu. Gratulacje!

Oprócz tego udało nam się wyłonić zwycięską „AMBROZJĘ”. Z małymi problemami, ale ostatnie głosowanie wygrał Alex z opowiadaniem od CHERRY — „AMBROZJA”.

ZAPRASZAM ZA ROK NA KOLEJNĄ EDYCJĘ

sobota, 7 grudnia 2024

Od Terry'ego — „Do widzenia na dzień dobry”

Ulice powoli zapełniają się uczniami w praktycznie identycznych strojach — czarnych spodniach lub spódnicach i białych koszulach. Terry kluczy między nimi, starając się na nikogo nie wpaść, a najlepiej to w ogóle nikogo nie dotknąć. Na uszach ma swoje nieodłączne niebieskie słuchawki, bo choć dzisiaj wygląda wyjątkowo mało niebiesko, nie mógł sobie pozwolić na odpuszczenie sobie swoich ulubionych akcesoriów. Szybko poprawia, a raczej luzuje swój niebieski krawat, bo już powoli czuję jego nieprzyjemny, duszący ucisk na swojej szyi. Wygrzebuje z kieszeni telefon, szybko przegląda zadziwiająco małą liczbę powiadomień, drżącym palcem nie trafiając dokładnie tam, gdzie chciał. Jenny jak zwykle z nim pogrywa, a na jego prośbę o spotkanie odpowiada niezwykle kreatywnym “Catch me if you can, mister Holmes”. Terry na szybko odpisuje jej zestawem liter, które miały ułożyć się w niechętną zgodę na zabawę w berka, ale trochę przesadził z literówkami. Nie, żeby się tym bardzo przejmował, bądź co bądź Jenny jest niezła w odczytywaniu jego wiadomości. Praktyka czyni mistrza.
Przepycha się przez tłum, wypatrując choćby nikłego mignięcia jasnych, rozjaśnianych włosów, które odbijają światło w niemal magiczny sposób. Zawsze wyglądają trochę jakby były czymś w rodzaju lustra dla promieni słonecznych, ale to może tylko efekt przemęczenia ich wszelkiego rodzaju specyfikami, dzięki którym Jenny utrzymywała swój platynowy blond już od kilku lat.
— Brr — mruczy dziewczyna, gdy Terry łapie ją obydwoma dłońmi za palce. — Jest lato, no bez przesady. Zainwestuj w rękawiczki.
Chłopiec nie odpowiada, ściskając swoimi lodowatymi palcami ciepłą dłoń dziewczyny. Przez chwilę idą razem przed siebie, Terry wygląda jak małe dziecko, które próbuje nie zgubić w tłumie swojej mamy i kurczowo ściska jej rękę. Jenny co chwilę zerka na jego zaciętą i nieco smutną minę, nic szczególnie nowego, ale zawsze trochę niepokojącego. Powstrzymuje się od przewrócenia oczami, bo wie, że nawet jeśli zapyta go, co jest grane, on i tak jej nie odpowie. Prawdopodobnie to miejsce jest dla niego zbyt głośne i zbyt chaotyczne, żeby wydać z siebie dźwięk głośniejszy niż szept. Jenny przyspiesza kroku, dobrze wie, gdzie Terry będzie wolał się znaleźć.
 
— No, gadaj — mówi dziewczyna, rozkładając się na trawie pod starym dębem. Terry siada obok niej skulony, z dłońmi wciśniętymi między uda. — Co cię męczy?
Chłopiec posyła jej smętne spojrzenie, przez chwilę siedzą tak w milczeniu, zanim Terry wreszcie decyduje się, że lepszego momentu nigdy nie będzie. Nie może wiecznie unikać pożegnania, nieważne jak bardzo by tego pragnął.
— Wyjeżdżam — mruczy pod nosem.
— Na wakacje? — pyta Jenny beztroskim tonem, nieświadoma, jak wiele wymagało od Terry’ego wypowiedzenie tego jednego, z pozoru nic nieznaczącego słowa.
Chwila ciszy, podczas której ona wyrywa z ziemi pojedyncze źdźbła trawy, a on obserwuje ją z dezaprobatą w oczach, ale jak zwykle nic nie mówi.
— Na dłużej.
— Co to znaczy, “na dłużej”? — prycha Jenny, odgarniając splątaną grzywkę z oczu, żeby lepiej widzieć przyjaciela. Brwi ma zmarszczone w irytacji, która pojawia się wręcz znikąd i natychmiast ją ogarnia, prawie tak, jakby Terry naprawdę powiedział coś złego. Dobrze wie, że chłopiec nie stara się zgrywać tajemniczego, ale w takich momentach jego niechęć do tłumaczenia, co ma na myśli sprawia, że gotuje jej się krew w żyłach. — Nie potrafisz powiedzieć tego jakoś jaśniej?
— Ja… raczej nie wrócę do domu na nowy rok szkolny — tłumaczy, patrząc wszędzie, byle nie na Jenny. — To taki… całoroczny obóz. Nie musi być całoroczny. Ale wiesz, że nie lubię przeprowadzek.
Dziewczyna patrzy na niego z niedowierzeniem, prawie tak, jak gdyby żadne z jego słów do niej nie trafiło. Albo tak, jakby Terry co najmniej zabił ważną dla niej osobę. Coś pomiędzy szokiem a zdezorientowaniem powoli pojawia się na jej twarzy, mina, której Terry decyduje się nie lubić, choć widzi ją po raz pierwszy. Jenny lekko przechyla głowę, teraz wyrywa źdźbła trawy znacznie gwałtowniej, garściami, rzucając je gdzieś na bok razem z niewielkimi grudkami ziemi.
— To po co tam w ogóle jedziesz? — pyta zirytowanym tonem. Terry nie rozumie, czemu tak się wścieka, przecież on nie robi nic złego. Chciał się tylko pożegnać, ale jak zwykle, jak zawsze, robi coś źle, robi coś nie tak, psuje nawet najprostszą rzecz. — Skoro nie chcesz, to po co się męczyć? Po co się przeprowadzać, skoro tak tego nie lubisz? Kto niby cię zmusza?
— Tata uważa, że tak będzie dla mnie lepiej — mówi niepewnie, bo nie może powiedzieć Jenny prawdy, która jest jeszcze mniej logiczna niż to, co teraz mówi. Ona z pewnością nie uwierzy w całą tę gadkę o bogach greckich i innych tego typu sprawach, które męczą Terry’ego już przeszło od miesiąca, od kiedy tata powiedział mu, że będzie musiał wyjechać.
— Rodzice zawsze robią to, co dla nas najlepsze. — Głos Jenny ocieka sarkazmem, a to jedyny sarkazm, jaki Terry potrafi wyczuwać. Tylko dlatego, że spędza z nią tyle czasu. — Nigdy nie możesz się zbuntować? Sprzeciwić? Powiedzieć, że nie chcesz? To takie trudne? Chłopaku, walcz o swoje, a nie… a nie zachowuj się jak potulny szczeniaczek, który tylko czeka, żeby nim pomiatać!
— To nie wyjdzie — mruczy Terry, kręcąc głową. — Nie tym razem.
— Mówisz to za każdym razem — warczy Jenny, jej paznokcie wbijają się w miękką ziemię. — Nigdy nie wychodzi. Zero nadziei. Zero… czegokolwiek — mamrocze i wstaje, patrzy na skulonego chłopca z góry. — Jedź, jeśli to dla ciebie takie dobre, proszę bardzo, zachowuj się, jakbyś nie miał wyboru, chociaż to oczywiste, że go masz, dalej, proszę, okłamuj samego siebie! Jedź, zostaw tutaj wszystko, tak jakby to było niczym! Jakbym ja była niczym. Dawaj, z pewnością dobrze ci to zrobi — gorzko syczy, wypluwając słowa z pogardą. Jej głos i spojrzenie są pełne złości, gwałtownie macha rękoma w obfitej gestykulacji. Terry odwraca głowę, gapi się na wyrwaną przez Jenny trawę zza zasłony łez. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, nie tak to sobie wyobrażał, nie taki był jego zamiar…
Nie patrzy, jak dziewczyna odchodzi.
Może tak będzie lepiej.
Milan podnosi niebieską walizkę, wsuwa ją do bagażnika samochodu. Terry stoi z boku, wzdryga się lekko, gdy bagażnik zamyka się z głośnym hukiem. Bawi się swoimi własnymi palcami, z opuszczoną głową wpatruje się w swoje dłonie i w chodnik pod nimi. Przez chwilę stoi tak, kompletnie ignorując to, że wszystko jest już gotowe do drogi. Sam nie wie, na co czeka. Albo na co ma nadzieję.
Powoli drepcze do samochodu, zatrzaskuje drzwi jak najciszej. Ostatni raz patrzy w stronę swojego mieszkania, które od teraz stanie się jego starym mieszkaniem. Nie przetrwałby przeprowadzania się z jednego miejsca do drugiego co kilka miesięcy, więc musiał zdecydować się na tę gorszą opcję. Nie jest pewien, czy w większym stopniu tego żałuje, czy może kiedyś sobie za to podziękuje.
— Gotowy? — Kolega jego taty, Ry, jeśli Terry dobrze pamięta, odwraca się przez ramię, żeby spojrzeć na chłopca. Ten kiwa głową, patrząc mniej więcej w kierunku kierowcy. Ry odpowiada lekkim skinieniem głowy.
Przez chwilę jadą w ciszy, dopóki mężczyzna nie włącza radia.
Telefon Terry’ego wibruje w jego kieszeni i choć najpierw ma zamiar to zignorować, to… istnieje tylko jedna osoba, która by do niego pisała.
— Możemy zajechać do parku? — pyta Terry, przechylając się do przodu, niemal wciskając głowę między dwa przednie siedzenia.
— Kończysz załatwianie spraw?
Chłopiec potakuje w ciszy.

— Skoro już musisz jechać — wzdycha i wyciąga coś ze swojej torby. — Nazywa się Stefan. — Jenny rzuca… czymś do Terry’ego. Chłopiec przygląda się trochę dziwacznemu niebieskiemu zwierzątku, które wygląda równocześnie jak dinozaur i żółw, połączone w amatorską robótkę na szydełku. — Odwiedź mnie kiedyś.
Chyba ma zamiar odchodzić, ale zanim udaje jej się odwrócić, przykleja się do niej ten głupi dzieciak, którego nie mogła od siebie odgonić przez te wszystkie lata. Albo to on nie mógł jej od siebie odgonić. Ze słabym uśmiechem trochę niezręcznie poklepuje go po plecach.
— No, już. Tak naprawdę nie jestem zła.

───
[1252 słowa: Terry otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od Kuźmy — ,,Kochanie nie przepiszę ci prozacu"

JESIEŃ

Gwałtownie otwiera oczy, natychmiast otrzepuje się z resztek snu. W żadnym razie nie wygląda, jak gdyby ledwo co się obudziła — oddycha nierówno i szybko, jej rozbiegany wzrok nie skupia się na niczym szczególnym, przetrząsając pogrążony w półmroku i ciszy barak w poszukiwaniu zagrożenia. Powoli się uspokaja, przecież zdołała wyrwać się z koszmaru, już nie ma się czego bać. Jest bezpieczna, na tyle bezpieczna, na ile może być. Obóz jest chroniony, nic jej tutaj nie dorwie…
Przewraca się na drugi bok, kuli pod ciepłą kołdrą. Znajduje dla siebie wygodne, chłodne miejsce na poduszce, zamyka oczy i wszystko jest w porządku. Jedynymi dźwiękami, które słyszy, są równe oddechy innych legionistów, ewentualnie ich chrząkania przez sen czy wymamrotane bezsensowne urywki zdań. Przez chwilę nasłuchuje, a potem odpręża się, bo nie słyszy nic szczególnie dziwnego, nic, co by ją zaniepokoiło.
Nie trwa to długo.
Gdy próbuje usnąć, jej głowa wybucha. W jej umyśle rozbrzmiewa przedziwna orkiestra głosów, muzyki i dziwnych odgłosów: tłuczonego szkła, białego szumu, skrzypienia drzwi…
Podrywa się z łóżka, rozgląda dookoła. Wszystkie dźwięki milkną, zastąpione martwą ciszą. Jej powieki są tak ciężkie, że ma problemy z utrzymaniem ich w górze, same powoli się zamykają, a Kuźma walczy ze swoim ciałem, żeby pozostały otwarte.
Prędko upewnia się, czy wszystko jest okej, czy wszystko wygląda bezpiecznie. To tylko wymysły jej własnego mózgu, jej dziecięcej wyobraźni, która znowu postanawia z nią igrać. Z szybko i głośno bijącym sercem szczelniej owija się kołdrą i tym razem leży odwrócona plecami do ściany. Gdyby coś miało ją zaatakować, przynajmniej nie wbije jej noża w plecy.
W jej głowie na nowo rozbrzmiewa kakofonia różnych dźwięków, których nie potrafi wyłączyć.
Bose stopy opadają na zimną podłogę baraku, Kuźma przeciera oczy i twarz, próbuje pozbyć się dyskomfortu własnego przerażenia.

***

W ambulatorium na pozór jest cicho i spokojnie, przez co Kuźma czuje się, jakby próbowała niepostrzeżenie wślizgnąć się w miejsce, w którym pod żadnym pozorem nie powinno jej być. Gdzieś z boku słyszy odgłosy towarzyszące przeszukiwaniu szafek z jakimiś… pewnie metalowymi przyrządami. Zagląda za zasłonę i widzi Elianne, odwróconą do niej plecami. Dziewczyna wygląda, jakby też nie przespała tej nocy szczególnie dobrze. Jej warkocze są splecione nieco niedbale i trochę luźno, nie widać w niej tej jej codziennej energii, z którą zawsze wita wszystkich legionistów. Chociaż Kuźma może się mylić, w końcu nie widzi jej szczególnie dobrze. Ani też jej zbyt dobrze nie zna. Są z innych kohort, w dodatku dziewczynka jest in probatio, co stanowi jedyną rzecz, przez którą inni legioniści mogą ją znać. Raczej efekt jest odwrotny — wolą jej nie znać, bo jest in probatio. Może się kojarzą, na pewno kiedyś się widziały, może nawet zamieniły parę zdań, ale nie poznały się na tyle, żeby nazwać swoją relację chociażby „znajomością”.
Elianne nagle się odwraca. Równie nagle dostrzega Kuźmę i wydaje z siebie zduszony okrzyk zaskoczenia. Dziewczynka nie miała zamiaru jej przestraszyć, ale… nie do końca jeszcze rozumie, jak nie straszyć ludzi. Ta sztuka wydaje się być znacznie trudniejsza niż rzeczywiste straszenie ich, a nigdy nie widziała poradnika, jak przestać przerażać innych. Zawsze tylko te głupie halloweenowe magazyny z wypunktowanymi wskazówkami, jak siać jeszcze większy terror wśród swoich znajomych. Wolała ich nawet nie czytać, żeby nie pogorszyć sprawy.
— Jeju, nie strasz mnie tak — mówi Elianne, strach szybko znika z jej twarzy, na jego miejscu pojawia się profesjonalny, miły uśmiech, ale Kuźmie albo się wydaje, albo rzeczywiście nadal jest w stanie dostrzec niepokój w jej oczach.
Dziewczynka nie przeprasza, bo nie ma w zwyczaju przepraszać. Zamiast tego stoi w milczeniu, lekko kiwa się na piętach i patrzy na Elianne z góry, chociaż tak naprawdę jest od niej dużo niższa.
— Masz koguta — mówi wreszcie, celując wyprostowanym palcem wskazującym w głowę Elianne.
— Co?
— No, koguta. Włosy ci sterczą. Chujowo to wygląda — tłumaczy Kuźma znudzonym tonem.
— Nie musisz mnie obrażać — mruczy Elianne, próbując przyklepać sobie włosy, co, według Kuźmy, jedynie pogarsza sprawę.
— Nie obrażam. Stwierdzam fakt. — Wzrusza ramionami. — Przydałaby ci się szczotka.
Elianne z irytacją przewraca oczami i zostawia swoje włosy w jeszcze gorszym stanie, niż były. Lekkie rumieńce wykwitają na jej policzkach, łapie się pod boki.
— Potrzebujesz czegoś? — pyta nieco niecierpliwym tonem. — Po co tu przyszłaś?
— Czegoś na sen — odpowiada szybko i prosto z mostu, jakby nic się nie stało i wcale nie słyszała zirytowanych nut w tonie Elianne. — Najlepiej takiego, co ucina ci film tak kompletnie i szybko, potem się nie budzisz przez co najmniej parę godzin i nie masz koszmarów. Najlepiej żadnych snów. Z naciskiem na ostatnie — wyrzuca z siebie jak karabin maszynowy, a oczy Elianne otwierają się coraz szerzej z każdym wypowiadanym przez Kuźmę słowem.
— Chcesz kogoś znokautować…? — Bardziej od złości w tonie Elianne słychać jawny niepokój o zdrowie i życie innych legionistów.
— Siebie.
Zapada między nimi nieco niezręczna cisza. Kuźma znowu kiwa się na piętach, mistrzowsko zachowując równowagę, choć wielu pewnie już by się przewróciło. Elianne gapi się na nią, przez jej twarz przelatuje wiele emocji, które dziewczynka ignoruje. Oczywiście, że jej pierwszym strzałem było, że Kuźma zamierza kogoś uśpić i pewnie zrobić z nim coś złego. Drugim pewnie będzie zabicie samej siebie, albo coś podobnego.
— Przykro mi — mówi Elianne, a Kuźma marszczy brwi w niezrozumieniu.
— Bo? — bąka nieprzyjemnie zirytowanym i ofensywnym tonem.
— Bo nikt nie powinien chcieć zażywać takie leki — odpowiada Elianne i Kuźma już jest prawie pewna, że żadnych magicznych tabletek nie dostanie. Ale dziewczyna otwiera jakąś szufladę i przeszukuje kartonowe pudełeczka z tabletkami, pobieżnie rzucając okiem na etykiety. Wygrzebuje jedno z nich, białe z motywem różnych zielonych krzaków i paru kwiatków. — Masz, powinno pomóc.
— To nie wygląda na leki nasenne — stwierdza Kuźma, przyglądając się wręczonym jej pudełeczku. Coś takiego zażywała jej matka, gdy miała dość patrzenia na córkę i coraz bardziej trzęsły jej się ręce.
— Nie mogę ci dać takich silnych leków bez… wiesz, takie rzeczy to raczej są na receptę. I nie powinny być dawane… dzieciom…? — Ostatnie słowo wypowiada powoli i ostrożnie. — To leki uspokajające. Na bazie ziół. Powinny pomóc ci zasnąć.
— A sny?
— Powinny być trochę… mniej natężone — kłamie Elianne, bo tak właściwie nie ma pojęcia, czy te tabletki mogą tak działać. Trochę placebo nie zaszkodzi, prawda?
— No, dobra. Niech będzie — wreszcie godzi się Kuźma i wpycha pudełeczko do kieszeni jej skórzanego płaszcza, który może nie jest najcieplejszy i najbardziej przystosowany do życia w Obozie Jupiter, ale przynajmniej jest ładny.
— Poczekaj jeszcze sekundkę — zatrzymuje ją Elianne, gdy dziewczynka już wbiła dłonie w kieszenie i odwróciła się w stronę drzwi. Niechętnie odwraca głowę i patrzy za siebie przez ramię. — Muszę zapisać, że ci to dałam. — Grzebie w papierach zgromadzonych na najbliższej powierzchni zdatnej do pisania i wyciąga stamtąd sponiewierany zeszyt z twardą okładką i wieloletnim stażem w ambulatorium. Zapisany do tego stopnia, że Elianne kartkuje go od tyłu, żeby znaleźć ostatnią stronę z notatkami. — Przepraszam, że nie kojarzę, ale jak masz na imię?
Kuźma wzdycha z frustracją. Podchodzi bliżej Elianne i zagląda jej przez ramię. Nie potrafi rozczytać większości kulfonów, którymi usiane są strony, ale przynajmniej przypilnuje, żeby dobrze zapisać jej imię.
— Kuźma.
— Co? — pyta Elianne, jej długopis zawisa nad pustym miejscem na stronie. — Powtórzysz?
— Kuźma.
Chwila ciszy, mierzą się wzrokiem.
— Coo… smie? — Elianne marszczy brwi, a Kuźma zaciska wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Tego jeszcze nie grali, akurat „Coosmie” słyszy po raz pierwszy w życiu. Nie, żeby jej się podobało. — Czekaj, jak to się…
— Kuźma. Kuź-ma — powtarza swoje imię trochę wolniej, nawet poświęca się, żeby podzielić je na sylaby.
— Przeliterujesz…? — niepewnie pyta Elianne.
— K-u-ź… „Z” z kreską na górze. Nie, nie taką. — Odbiera dziewczynie długopis i skreśla nieudany zapis swojego imienia, obok pisząc je poprawnie. — M-a — kończy literowanie, oddaje Elianne długopis. — Albo, czekaj. Nazwisko też?
— Też.
— Oddawaj. — Wyrywa Elianne długopis po raz kolejny. — Grzegorczyk — mówi, gryzmoląc w zeszycie.
— Przepraszam — mamrocze dziewczyna, dopisując nazwę leku obok nazwiska Kuźmy.
Dziewczynka wzrusza ramionami. Przyzwyczaiła się. Odwraca się do wyjścia, unosi dłoń w górę na znak pożegnania.
Gdy Elianne zostaje sama, zanurza nos w zeszycie, palcem śledząc obce połączenia liter. Marszczy brwi w skupieniu, bezgłośnie rusza ustami, próbując przypomnieć sobie sposób, w jaki wypowiadała to Kuźma.
Przez cały dzień chodzi po ambulatorium, pod nosem powtarzając imię dziewczynki. Następnym razem wyjdzie jej lepiej.

───
[1337 słów: Kuźma otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

sobota, 30 listopada 2024

Od Chaita do Aye — ,,Pora żebyście się poznali"

Na przełomie jesieni i zimy, każdego roku, następował niesamowity wysyp wydarzeń, spotkań i pokazów związanych z koleją. Rok w rok, od kiedy Chait zaczął angażować się we wszelkiego typu festyny i imprezy, w tym okresie lawirował i kombinował, byle tylko uniknąć przydziału.
Zwykle nie było to jakoś bardzo trudne. Byli inni chętni, nie przygniatała go też wizja przymierania głodem czy braku innego zajęcia w te dni. Zajęć zawsze miał zbyt wiele, to czasu było za mało.
W tym roku jednak sytuacja nie wyglądała tak kolorowo. Organizator potrzebował ludzi do pracy, a co gorsza, w drugą stronę, Chait też potrzebował… no, pracy. Nawet słabo płatnej. Nawet w towarzystwie znienawidzonego środka transportu.
To nie chodziło nawet o to, że bał się pociągów. Bo nie bał się samych pociągów. Bał się nimi podróżować. To była istotna różnica, bo na ich widok czuł tylko bardzo silny dyskomfort. Makiety nie były aż takie złe – wywoływały tylko nieprzyjemny ucisk na żołądku.
Taki ucisk czuł w tej chwili, mając problem nawet ze złapaniem głupiego łyku wody. Spojrzał z pretensją na plastikowy kubeczek, jakby to on był wszystkiemu winien.
Siedział na zamkniętej hali, oparty o długą ławę. Bębnił opuszkami palców o blat, nie próbując wybijać żadnego konkretnego rytmu. Za ścianą już zaczęli wpuszczać ludzi, słyszał szum głosów, stukanie butów i od czasu do czasu czyjeś okrzyki. Powinien w tej chwili stać przy wejściu, pilnując porządku. Nawet jeśli zgłosił się do ogarnięcia sali na zajęcia dla dzieci – tej właśnie sali, w której teraz stał – to i tak powinien już tam wrócić.
Znowu uniósł kubeczek do ust i przełknął z trudem. Był żałosny. Jego zachowanie było żałosne.
Odgłosy nasiliły się, kiedy ktoś uchylił drzwi. Chait uśmiechnął się do dzisiejszego kierownika, odstawiając wodę na bok.
– Już idę – powiedział od razu, nim ten zdążył odezwać się pierwszy.
Mężczyzna wszedł do środka i kiwnął głową. Był niższy od Chaita, trochę bardziej tęgi i na pewno starszy, ale Chait nie pytał go o wiek. Nie wypadało. I bez tego miał groźne spojrzenie.
– Spóźniasz się, Murray.
– Przepraszam, przepraszam.
Zaczął szybko szukać jakiejś wymówki, nie do końca przekonany do swojego prawdziwego powodu. Ktoś, kto boi się pociągów, nie idzie pracować przy pociągach. A jeśli idzie, to nie powinien się nad sobą użalać.
– Pospiesz się, bo osobiście cię stąd wywalę.
– Ale to chyba decyzja góry.
Nie ugryzł się w język i prawie tego pożałował. Prawie, bo nawet nie powiedział nic strasznego.
Kierownik nie podzielał jego opinii. Zmarszczył napuszone brwi tak mocno, że prawie zasłoniły mu oczy i wydał z siebie jakiś niesprecyzowany dźwięk, który gryzł w uszy.
– Przepraszam, już idę – Chait poprawił się szybko, szczerząc zęby w przepraszającym uśmiechu.
Nim mężczyzna zdążył znowu się odezwać, zacząć krzyczeć, albo, co gorsza faktycznie wywalić Chaita do domu, ten wyminął go, wrzucił kubeczek do kubła na śmieci i wypadł za drzwi.
Nie miał powodu do niepokoju. Na miejscu nie czekało nic groźniejszego od otyłego mężczyzny. Mimo to wahał się jeszcze chwilę.
Nie, musiał w końcu wziąć się w garść. Przynajmniej na chwilę.
Rozejrzał się po hali. Ludzi jeszcze nie było tak dużo. Kilka osób kręciło się przy stoiskach, a przy makietach zauważył grupkę dzieci i stojącego gdzieś z boku, mało zainteresowanego tym opiekuna. Tym razem zignorował powracający ucisk w żołądku.
Przeszedł między stoiskami, przepraszając jakąś zakochaną parkę, o którą prawie zahaczył ramieniem. Dopiero kilka kroków od głównego wejścia zdał sobie sprawę z tego, że prawie biegnie.
Tchórz.
– Sorry – rzucił do stojącej przy wejściu koleżanki. Przyjrzał jej się uważnie, by upewnić się, że wszystko w porządku, i nagle odnosząc wrażenie, że o czymś zapomniał.
– Identyfikator.
Pokiwał głową. Nie zrozumiał, co właśnie do niego powiedziała.
– …Załóż identyfikator.
Potrzebował jeszcze kilku sekund. Zaśmiał się nerwowo i sięgnął do kieszeni.
– Dzięki – mruknął.
– Idę na przerwę. Chyba sobie poradzisz.
Przytaknął tylko. Nie mógł teraz protestować, nawet gdyby chciał. Nie zachował się w porządku.
Zresztą, z tego miejsca nie musiał mieć na oku tych wszystkich makiet i innych takich obiektów. Mógł sterczeć tu do samej nocy, nawet i całkowicie sam. Spojrzał na powoli rosnącą kolejkę ludzi.
Bywało znacznie gorzej. I miał na myśli – znacznie, znacznie gorzej. Powinien dać radę.
Zaczął wpuszczać kolejne osoby, do każdej z nich uśmiechając się i życząc jej dobrej zabawy. Niektórzy odpowiadali takim samym uśmiechem i dziękowali, inni burczeli coś pod nosem.
W odpowiedzi uśmiechał się jeszcze szerzej, tak szeroko, że zaczynała boleć go szczęka. Zaczynali się peszyć i albo przepraszali, albo uciekali jeszcze szybciej.
Po kolejnych trzydziestu osobach – tak, liczył każdą – wróciła jego koleżanka ze stanowiska. Razem z kierownikiem.
– Murray.
– Co jest?
Wydał kolejną opaskę, uśmiechając się do małego chłopczyka i jego mamy. Dzieciak roześmiał się i już go nie było.
– Idź pomóc z drugą halą.
Znowu? Skinął głową i oddał stanowisko w ręce koleżanki. Uśmiechnęła się do niego, więc chyba nie była zła za jego wcześniejsze spóźnienie. Zawsze wydawało mu się, że mają raczej w porządku relacje – nie pracował z nią po raz pierwszy.
Odniósł wrażenie, że kojarzy drugą wpuszczoną przez nią osobę, ale bardzo szybko odrzucił od siebie ten pomysł.
Nie, nie mógł mieć racji. Ludzi było tu od cholery.
Nie. Był przekonany, że ją zna. Przecież potrafił rozpoznać ludzi, których kiedyś poznał. Chociaż czasami sam w to wątpił.
Dołączył do innego pracownika, który właśnie ogłaszał otwarcie hali, którą z rana Chait sprzątał. Przynajmniej jego wysiłek na coś się przydał.
– Przepraszam! W drugiej hali zaraz udostępniona zostanie druga makieta. Będą też warsztaty, więc zapraszamy.
Ludzie zaczęli kierować się we wskazanym przez niego kierunku, niektórzy, szepcząc coś między sobą, inni, łapiąc dłonie dzieci, by nie zgubić ich w tłumie.
Dalej nie potrafił sobie przypomnieć, skąd kojarzy tę osobę. Był przekonany, że ją zna. Nie jakoś dobrze – na pewno nie, wtedy by jej nie zapomniał. Na pewno nie byli znajomymi z żadnej poprzedniej pracy, nie kojarzył też, żeby poznali się na imprezie.
W zamyśleniu zmarszczył brwi. Wiedział, że teraz nie da mu to spokoju.
– Ej, słuchaj – zawrócił, żeby ją dogonić. – Głupie pytanie. Kojarzę cię. I nie da mi to spokoju, dopóki nie zapytam.
Gdyby nie robił tego często, to w tej chwili zrobiłoby mu się głupio. Na szczęście robił to często.

Aye?
────
[1000 słów: Chait otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Elianne — ,,Cherry flavoured conversation"

Poprzednie opowiadanie

Chłodne powietrze nieprzyjemnie uderza w jego policzki, delikatny wiatr sprawia, że wydaje mu się, jakby było jeszcze zimniej, niż jest rzeczywiście. Wciska dłonie głęboko w kieszenie, bo kto słyszał o rękawiczkach? Nie nosi ich, mimo że boi się, że jego skóra stanie się szorstka i popękana od zimna, choć to dopiero jesień, ale taka jesień, której Kal nie lubi. Wygląda ładnie tylko zza okna, te wszystkie kolorowe liście, a raczej dywan z liści, który pokrywa większość Obozu i okolic. Drzewa jeszcze nie sterczą samotnie z gołymi gałęziami, nadal posiadają resztki swoich wcześniej obfitych koron. Tylko że chłód powoli zaczyna naprawdę dokuczać, mikroskopijne igiełki wbijają się w każdy, nawet najmniejszy, kawałek odsłoniętej skóry. Oddech jeszcze nie zamienia się w obłoczki pary, ale wdychanie powietrza jest już trochę bolesne i irytujące. Kal czuje, jak jego zatoki zamarzają od środka (oczywiście, przesadza), drażnione przez lodowate powietrze. To wszystko przez Elianne. Dobrze jest na kogoś zwalić winę.
Jedynym plusem dzisiejszej pogody jest to, że nie pada. Jeszcze, bo w jesień to nigdy nic nie wiadomo i Kal woli się tego trzymać.
— Naprawdę musimy iść do lasu? — jęczy, gdy coraz bardziej oddalają się od Obozu. — W Nowym Rzymie też jest fajnie. Jeśli bardzo chcesz, to zawsze… zawsze jest San Francisco. Ciepłe kawiarnie. Świetne sklepy. Ciepłe sklepy. I dużo ciepłej herbaty. Kawy zresztą też — mamrocze, uważnie patrząc pod nogi i unosząc stopy trochę zbyt wysoko, niż się w teorii powinno. W momencie, gdy z brukowanych dróg Obozu skręcili na ścieżkę prowadzącą do lasu, okropne połączenie trawy, ziemi i kamieni, Kal zaczął obawiać się, że wdepnie w coś nieprzyjemnego. Albo że jakiś mały kamyczek wbije się w potężną podeszwę jednego z jego butów i będzie musiał ubrudzić sobie palce, żeby go stamtąd wyciągnąć.
— Tu nie chodzi o jakieś mdłe przechadzanie się po galerii handlowej — mówi Eli, co Kal uznaje za ogromny nietakt. Bezczelne. — Chodzi o… wiesz, teraz jest tak pięknie i kolorowo, nie wiem, jak możesz porównywać las do kawiarni.
— Uznaję wyższość ciepłych miejsc nad zimnymi.
Eli ogląda się przez ramię, bo głos Kala wydaje się być… nieco odległy. Okazuje się, że chłopak ponuro wlecze się parę metrów za nią, wypatrując zwierzęcych odchodów, które mogły ukryć się pod kolorowymi liśćmi. Ten spacer, choć nie trwa dłużej niż kilka minut, już zdążył go sfrustrować.
— Oj, no przestań marudzić! — woła za nim Elianne, mając nadzieję, że to go choć trochę przyspieszy.
— Nie. Odmawiam — cedzi, praktycznie wypluwając te słowa.
Gdy staje obok Elianne, patrzy na nią spod lekko zmarszczonych brwi. Nie ma do czegoś takiego cierpliwości, spacery to nie jego bajka. Nienawidzi załatwiać rzeczy powoli, a chodzenie po lesie zdecydowanie jest czymś, co kwalifikuje jako coś niemożliwie wolnego, a do tego bezcelowego. Przecież z takiego spaceru nie wyniesie niczego oprócz zmarzniętych palców i policzków, które będą brzydko, niezdrowo czerwone. Żadnych korzyści, jak bogów kocha! Czemu ludzie to lubią? Albo, jeszcze lepsze pytanie, czemu on się na to zgodził?
— Jeszcze zobaczysz, że to może być fajne — wmawia mu Elianne, ale on gapi się na nią nawet nie sceptycznym wzrokiem, ale z ogromnym zaskoczeniem, że ona jeszcze pokłada w nim jakąkolwiek nadzieję.
— Niby jak? — pyta trochę zniecierpliwionym tonem. Ma szczerą nadzieję, że nie skończy się na gadce o treści: „spotkania towarzyskie i socjalizowanie się z innymi są ważne w życiu człowieka, dlatego ze szczerą chęcią nawiązania z tobą bliższej znajomości, postaram się zabawić cię niesamowicie interesującą rozmową o bliżej nieokreślonym temacie”. Jeżeli tak, to on po prostu majestatycznie odejdzie.
— Zaplanowałam dla nas… — zastanawia się przez chwilę. — Albo nie, nie powiem, bo to niespodzianka. Ale, ale…! — woła, widząc zniesmaczoną minę Kala. — Obiecuję, że to nie będzie zwykły spacer!
— Niech mnie ktoś wreszcie zabije — mruczy Kal, ale mimo niechęci, którą cały czas stara się tak jawnie pokazywać, rusza za Eli bardziej energicznym krokiem, niż wcześniej.
Można powiedzieć, że trochę go zaciekawiła. To dlatego tak nalegała? Przygotowała coś specjalnego i po prostu owinęła to w jak najmniej przyjemną dla Kala otoczkę, żeby nie wzbudzić u niego podejrzeń? Ale w takim razie, po co wspomina o tym teraz? Jaki jest tego sens?
Znacznie przyspiesza, bo jeżeli do spełnienia tego tajemniczego planu Eli muszą dojść w odpowiednie miejsce, nagle chce znaleźć się tam jak najszybciej. Z każdym krokiem jego cierpliwość wystawiana jest na kolejną próbę, czuje to dziwne uczucie, które pojawia się, gdy pod choinką już zjawiły się prezenty, ale to jeszcze nie czas, żeby je odpakować i można tylko na nie patrzeć i zgadywać, co jest w środku. Najbardziej irytujące uczucie na świecie, które sprawia, że ma się ochotę wyrwać swoje własne serce z klatki piersiowej, albo się wybuchnie.
Kal zdecydowanie jest właśnie blisko wybuchnięcia z przeładowania ciekawości i niecierpliwości, która sprawia, że ma ochotę zacząć wypytywać Eli o wszystko, czego nie chciała mu zdradzić. Trzyma go jedynie zdrowy rozsądek i to, że określiła tę tajemnicę „niespodzianką”, więc w teorii zasady mówią, że nie powinien dociekać, ale… człowiek jest słabą istotą, prawda?
Bardzo szybko poddaje się w walce z samym sobą.
— Co to za… niespodzianka? — pyta niby zwyczajnym tonem, który już prędzej można nazwać „tonem stylizowanym na zwyczajny”. Udawanie, że się tym kompletnie nie przejmuje nie wychodzi mu zbyt dobrze.

Elianne?
───
[844 słowa: Kal otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 24 listopada 2024

Od Vex CD Cherry — ,,Słuchawki i herbatka"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Słowo ,,zastrzyk” z pewnością nie działa na Vex zbyt dobrze, bo gdy tylko je słyszy, jakoś tak… od razu bardziej chce jejmu się wymiotować. I to nie w sensie metaforycznym, nasze żelazne Marsiątko rzeczywiście jest dręczone przerażająco silnymi mdłościami. Tyle że, jak raczej każdy normalny człowiek, Vex ma już serdecznie dość pozbywania się swojej zawartości żołądka tą zdecydowanie mniej przyjemną drogą. Tak, jeden razy wystarczył. Ale nie sprawił, że teraz Vex przychylniej myśli o zastrzyku, zwłaszcza że igła, którą trzyma Cherry, w jejgo oczach wygląda jak ta, którą wstrzykuje się leki koniom.
Mierzy dziewczynę wzrokiem. Od poważnego spojrzenia po zarzygane crocsy, na które tylko szybko zerka, bo nawet dla niejgo to ohydny widok. Na bogów, czuje wymiociny nawet w nosie i nie, nie chodzi o zapach. Nie zalicza tego do najprzyjemniejszych doznań swojego życia, sytuuje to raczej… gdzieś w okolicach Tartaru. Jeżeli Vex mogłoby zrzucać tam własne wspomnienia, żeby zapomnieć o nich na zawsze i nie czuć się jak kompletne idiotcze co wieczór, gdy jejgo mózg akurat postanowi przypomnieć jejmu, jak to jest czuć w połowie strawione jedzenie we własnym nosie i widzieć nad sobą Cherry z tą jej przerażająco dużą strzykawką.
— Niby od kiedy na zatrucie pokarmowe daje się zastrzyki? — prycha zachrypniętym głosem, prawie krztusząc się własną śliną. Ohyda.
— Będziesz się teraz ze mną kłócić?
— Masz jeszcze jakieś wątpliwości?
Cherry unosi jedną brew i przez chwilę mierzą się wzrokiem. Wreszcie dziewczyna wzdycha teatralnie i głośno i odkłada strzykawkę.
— Dobra, wygrałoś — mówi i dzięki temu Vex przez krótki moment czuje się jak złoczyńcze z bajki o superbohaterach, gdy udało jejmu się przechytrzyć swoją nemezis. — W takim razie… miłego męczenia się.
Mokre crocsy zostawiają na podłodze brzydkie ślady za Cherry, która zmierza do schowka. Nareszcie może uratować swoje skarpetki (i crocsy. I skórę) od nasiąknięcia wymiocinami Vex na wieki. Uśmiecha się lekko pod nosem, bo legioniszcze aż zaniemówiło. Nie planowała podejmować aż tak… drastycznych metod, ale czego się nie robi, żeby dać komuś nauczkę?
— Ale… Ej, Cherry…! — duka Vex, jejgo policzki rumienią się głęboką czerwienią. Monotonny szum wypełnia jejgo uszy, gdy próbuje się skupić na tym, co chce powiedzieć, ale szybko orientuje się, że tak właściwie to… nie chce niczego powiedzieć. Zaciska pięść na materiale własnej koszulki i zmusza się do zawołania: — Dobra, okej! Włóż mi to w dupę i… i chuj — kończy niezgrabnie, przeciąga dłońmi po twarzy. — W sensie, zastrzyk mi zrób.
W składziku, Cherry spokojnie szuka nowych, czystych skarpetek i przy okazji prawie dusi się od powstrzymywania śmiechu. Do jej oczu napływają łzy, wreszcie udaje jej się nabrać powietrza urywanym, gwałtownym wdechem, przy którym wydaje z siebie dźwięk brzmiący jak coś pomiędzy jęknięciem a atakiem astmy. Vex, zbyt skupione na sobie i zajęte wystukiwaniem szybkiego rytmu na swoim własnym przedramieniu, zdaje się nie zauważać rozbawienia Cherry, bo gdy centurionka wychyla się zza drzwi, legioniszcze patrzy na nią zupełnie poważnie. Albo to ona jest mistrzynią aktorstwa i niczego po niej nie widać, a Vex ma problemy ze słuchem. Względnie opanowana, już w czystych i błyszczących crocsach oraz zmienionych skarpetkach, powraca na swój posterunek. Znaczy, nie do końca staje dokładnie w tym samym miejscu, bo nie ma najmniejszej ochoty na taplanie się w rzygach po raz drugi tego dnia.
Szelest rozrywanego plastiku, w który zapakowana była igła przyprawia Vex o dreszcze. Woli nie patrzeć na Cherry napełniającą strzykawkę lekiem, który na szczęście nie świeci się neonową zielenią, więc Vex może nie zostanie otrute (jednakże nie ma co do tego stuprocentowej pewności).
Bardzo szybko pożałowało swojej decyzji. Równie szybko przyrzekło sobie, że jeżeli jeszcze kiedyś da jejmu taki wybór, to zdecyduje się na brzuch.
Leżąc z nagimi pośladkami w górze, Vex ma ochotę pogryźć poduszkę. Albo lepiej nie, bo zwróci ją w tempie natychmiastowym (położenie się na brzuchu nie było jejgo najbardziej błyskotliwym pomysłem i z pewnością nie było lekarstwem na mdłości).
— Nadal nie wiem, od kiedy zatrucie pokarmowe leczy się, kurwa, zastrzy…! — urywa gwałtownie, dusząc w sobie jęk bardziej zaskoczenia, niż bólu. Spodziewało się, że Cherry jakoś jągo uprzedzi, coś typu “trzy, dwa, jeden” albo “uwaga, strzelam!”. Nic z tego. Vex tylko czuje, jak igła gładko wbija się w jejgo ciało. Nieprzyjemne zimno i uczucie, że coś zalewa przestrzeń pod jejgo skórą (choć może sobie tylko to wymyśla), sprawia, że Vex mocno zaciska zęby i wstrzymuje oddech. Mimo że zastrzyk trwa tylko krótką chwilę, Vex w tym czasie udaje się zwyzywać pół świata w myślach.
— Mówiłoś coś? — pyta Cherry. Vex jej nie widzi, ale wyobraża sobie jej minę. Jebana sadystka.
— Podaj mi jakąś miskę — mruczy słabym głosem, podciąga spodnie i przekręca się na plecy. — Serio nie wystarczyłby ten Stoperan? Nie wiem, kurwa, zły dzień miałaś?
Bladość twarzy Vex kontrastuje z intensywnym gniewem w jejgo oczach. Albo nawet nie kontrastuje, w sumie nawet całkiem pasuje, ale Vex wygląda na bliższe zemdlenia niż pobicia się z Cherry. Chociaż, prawdopodobnie, jeśli oczywiście miałoby okazję, to wykorzystałoby ostatnie minuty świadomości na pobicie kogoś. Nawet nie prawdopodobnie. Na pewno. Przynajmniej byłoby zabawnie, gdyby zemdlało w środku walki. 

 Cherry
──── 
[821 słów: Vex otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 21 listopada 2024

Od Sony do Elliota — ,,Kopę lat!"

W swoim życiu Sony zawsze starało się, żeby każdy jego dzień był dobry. Ale szczególnie wspaniałe były te dni, podczas których działo się coś niespodziewanego i, co najlepsze, kompletnie nieplanowanego. Nie lubiło planowania, ustalania długich list rzeczy do zrobienia, przejmowaniu się tym, co jeszcze zostało do wykonania i martwieniu się, że się nie zdąży ze wszystkim do końca dnia. Chociaż, jakby nie patrzeć, wszystkie te estetyczne planery zawsze sprawiały, że Sony świerzbiły dłonie. Tylko że ona nie potrafiła być estetyczna, a do tego zawsze zapominała, że w ogóle cokolwiek sobie zaplanowała.
Codziennie, gdy Sony wychyla się z domku Apollina, a wszędzie roi się od zajętych swoimi sprawami herosów, ona wyobraża sobie następującą sytuację. Każdy dookoła biega po całym obozie, próbuje przypomnieć sobie, gdzie powinien się znaleźć i jakie zajęcia odbywają się o tej godzinie. A tu nagle BUM! TRACH! TATARATA! (Tu można dodać pełną emocji gestykulację Sony). Wszystkie plany muszą zostać odłożone w czasie lub wyrzucone do śmieci (drastyczniejsza wersja), bo coś się stało.
To coś równie dobrze może być pojawianiem się w obozie nowego herosa, którego imię brzmi dla Sony dziwnie znajomo, jakby już kiedyś je słyszeli. I to nie jeden raz, tylko jakby słyszeli je wiele, wiele razy i od tego momentu nie opuściło ich pamięci w parze ze wspomnieniami, których Sony nie potrafi sobie dokładnie przypomnieć. To jak te rzeczy, które wbijają się człowiekowi do głowy jak niektóre piosenki, ale w ten irytujący sposób, kiedy pamięta się melodię i kilka słów, ale gdy próbuje się ją zaśpiewać, to nagle melodia kompletnie wypada człowiekowi z głowy, a słowa jakoś nie łączą się ze sobą i nagle już nie ma się pojęcia, jaki to w końcu jest utwór. Albo lepiej: nie ma się pewności, czy ta piosenka w ogóle istnieje.
Gdy próbowano znaleźć kandydata do oprowadzania tej nieznanej nikomu sieroty po obozie, wystąpiło parę problemów. Wiadomo, na tym obozie mało kto ma wystarczająco dużo cierpliwości i wykazuje się akurat takim zaangażowaniem, żeby nie wyglądać, jakby oprowadzanie kogoś było najgorszą karą, na jaką można skazać biednego, niewinnego niczemu herosa. Wtedy Sony uniosło dłonie z szeroko rozcapierzonymi palcami najwyżej, jak potrafiła, i wrzasnęła: ,,Ja! Ja chcę!”. Oczywiście, zrobił to tylko po to, żeby wyrwać się ze swojej nudnej, codziennej rutyny. Stwierdził też, że może być fajnie. Zwłaszcza że nikt inny nie chciał się zgłosić, to jest pewny znak, że coś tak naprawdę okaże się mega i super fajne.
Idzie za satyrem pewnym siebie krokiem, z uśmiechem na twarzy, jak najbardziej dumny ze swojej funkcji przedstawiciel Obozu Herosów. Może nie jest wymarzoną reprezentacją, ale ktoś musi, prawda?
Najpierw na twarzy ma swój zwyczajny, codzienny, miły uśmiech. Potem leciutko marszczy brwi, przechyla głowę… to nie do końca ten kolor włosów, który pamięta, ale tych pieprzyków i podkrążonych oczu nie da się zapomnieć, a tym bardziej pomylić z czymś innym. Szczerzy zęby w szerokim uśmiechu, coś w jego oczach błyszczy z radością i rzuca się biegiem w stronę niczego nieświadomego najnowszego członka Obozu Herosów z ramionami rozłożonymi do przytulenia.
— Elliot! — krzyczy, zamykając drobnego chłopca w silnym uścisku.
Ten stęka z zaskoczenia, zdezorientowany widzi tylko burzę zielonych dredów. Nagły przytulas spotyka się z jego strony natychmiastową chęcią odepchnięcia tej nieznajomej(?) osoby, ale wszystko dzieje się za szybko, Elliot nie jest w stanie reagować szybciej, niż myśleć, a co za tym idzie, kiedy w jego głowie budzi się nagląca chęć ucieczki, jest już uwięziony w ramionach Sony. Świetnie.
— O rany, słuchaj, mam ci tyle do opowiedzenia — trajkocze Sony, nareszcie puszczając Elliota. — Kiedy widzieliśmy się ostatnio? — zadaje pytanie, najwyraźniej retoryczne, bo samo sobie odpowiada wzruszeniem ramion i kontynuuje: — Czy w takich momentach mówi się ,,kopę lat”?
— Eee — zawiesza się Elliot. Coś mu się kojarzy. Zdecydowanie coś grzechocze w jego pamięci, ale nie do końca jest w stanie dopasować to do zielonych włosów i pomarańczowej obozowej koszulki. — No, ten, tak… chyba. Kopę lat…?
— Dobra, ale słuchaj, słuchaj! — Głos Sony aż drży z podekscytowania. — Czekaj, od czego zacząć, od czego… Okej, mam cię oprowadzić, ale, ale po prostu…! — wydaje z siebie coś w rodzaju nieco zduszonego pisku, podskakuje w miejscu. Jeżeli to możliwe, jej uśmiech z każdą sekundą staje się coraz większy. — Rany, za bardzo się cieszę. Ale rozumiesz, nie na co dzień spotyka się swoich przyjaciół, których myślało się, że się już nigdy nie zobaczy, wiesz przecież, prawda, prawda?
Elliot wpatruje się w Sony lekko skonsternowanym wzrokiem. Próbuje połączyć kropki, ale od nadmiaru przekazywanych mu informacji jego umysł pracuje w tempie nieszczególnie szybkim, sprawiając jedynie, że zaczyna kwestionować to, czy aby na pewno jest w tym momencie przytomny. Nie zdziwiłby się, gdyby po prostu w pewnym momencie odpłynął i nawet nie zdał sobie sprawy z tego, że zasypia (o ile ktokolwiek kiedykolwiek zdaje sobie z tego sprawę), a teraz tkwi w bardzo dziwnym śnie. Chociaż w sumie… Niewiele osób, które kiedykolwiek poznał miały aż tak specyficzną energię. Jeżeli dobrze sobie przypomina, ta właśnie osoba nigdy nie obraziłaby się o pytanie, które zamierza zadać.
— Sony…?
— No, a kto? — Chichocze. — Głuptas z ciebie. Już zapomniałeś?
Mierzy Sony wzrokiem od stóp do czubków niechlujnych kucyków po bokach jego głowy. Może nie do końca zapomniał, a prędzej ono nie wygląda już jak ono sprzed lat. Trochę to głupie, bo on też się zmienił, a Sony jakimś cudem rozpoznało go na pierwszy rzut oka… ale ona zawsze miała te swoje supermoce z rozpoznawaniem ludzi.
— Zrobiłoś sobie kolczyki — mruczy w końcu, przyglądając się złotej biżuterii Sony. Tego na pewno wcześniej nie było.
— Aha! Ten zrobiłem sam. I ten, i ten też. — Wskazuje na niektóre przekłucia w uchu. — Sama się zdziwiłam, że się w końcu zagoiły. Znaczy, wiedziałom, jak to robić, żeby nie było, jestem profesjonalistą, sanitarne warunki, dezynfekcja i w ogóle, mam to w małym paluszku! Idzie mi tak dobrze, że kiedyś założę własny salon, poważnie! Ale chcę też robić tatuaże, bo tatuaże są przepiękne, ale mama mówiła, że jeżeli sobie jakiegoś zrobię, to zamknie mnie w moim pokoju na miesiąc, bo to już będzie przesada. A, właśnie, wracając… Zrobić ci jakiegoś? — szczebiocze, a mówi tak szybko, że słowa prawie zlewają się ze sobą. Dodając do tego jego gwałtowną gestykulację, wygląda, jakby zamierzało rozpętać sobą huragan. 

 Elliot
─── 
 [1012 słów: Sony otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]