czwartek, 28 marca 2024

Od Kala CD Theodore'a — ,,Smile smile!"

Poprzednie opowiadanie

Kal rozciągnął usta w bardzo nieudolnej, płaskiej i mocno naciąganej podróbie uśmiechu. Kosztowało go to odrobinę wysiłku, więc już po chwili jego usta szybko wróciły do neutralnej obojętności. Nienawidził czuć się głupio, a w tym momencie czuł się tak bardzo głupio, że najchętniej wymazałby siebie z pamięci Theodore’a, jeśli miałby taką moc. Ale nie, mógł być tylko niesamowicie piękny, dzięki, mamo! A, i były jeszcze gołębie, tak, nie zapominajmy o gołębiach. Super. Theodore definitywnie nie był gołębiem, niestety. Wtedy można by było coś zdziałać, jakby się bardzo chciało.
Wszystko to, co Theodore powiedział bardzo szybko, przeleciało przez umysł Kala. Jedno pomieszało się z drugim, tworząc dziwne, ulotne fragmenty większej historii. Wpadł na dziewczynę, miło, wcale-nie-zabawny… Kal nie sądził, że aż tak blokuje dopływ informacji, gdy jest zdenerwowany, a jednak: nie rozumiał najprostszych rzeczy. Tak czy siak, podsumowując: to Kal jest tutaj największym, lekkomyślnym idiotą. I nie potrafił się do tego przyznać. Przyznawanie się do błędu udawało mu się tylko wtedy, gdy już przestanie się irytować.
Drugą opcją na podsumowanie było to, że Kal po prostu zawsze wpadał na ludzi, którzy się do niego bez powodu uśmiechają. Zaczęło być to nieco podejrzane, bo w końcu coś musiało pójść nie tak. Może ktoś wreszcie zaproponuje mu jakieś dziwne cukierki albo gumy z dziurkami po wbijaniu w nie strzykawek. Lub też na siłę węszył podstęp, ale kto w tych czasach tego nie robił?
— Mhm, okej — mruknął znacznie bardziej nieprzyjaźnie, niż planował. Ton głosu zawsze niepostrzeżenie wymykał mu się spod kontroli, ukazywał więcej emocji, których Kal nie chciał pokazywać innym. Brzmiał oschle i wrednie, jakby wcale nie wierzył w to, co do niego mówiono albo to do niego nie docierało. — Uśmiechanie się bez powodu, fajnie — burknął i znowu spróbował się uśmiechnąć, ale wyszło mu jeszcze słabiej niż wcześniej. Był zbyt nerwowy, zdecydowanie zbyt nerwowy. Do tego za mało cierpliwy.
— Taaaaak, zazwyczaj ma, wiesz, powodować, że innym też jest miło. — Theodore wzruszył ramionami, jakby to było… logiczne.
Nie, żeby coś, ale dla Kala to już było nieco za dużo. Czuł się upokorzony. Oczywiście, on sam to zaczął, okej. Wiedział to. Tylko że ta świadomość w niczym nie pomagała i równie dobrze mógł wyżyć się na nic niewinnym człowieku, który chciał być miły. Byleby udowodnić mu, że nie zawsze takie rzeczy są miłe.
— Dobra, nie, słuchaj: to jest idiotyczne. Cieszę się, że choć jeden z nas to przyznał — warknął. — Możesz się uśmiechać, gdzie chcesz i do kogo chcesz, ale nie myśl sobie, że każdy przyjmie to z radością. — Zmierzył Theodore’a wzrokiem od góry do dołu. Z uniesioną jedną brwią, żeby dodać dramatyzmu.
— Że… co…? O czym ty niby mówisz?
— Jesteś irytujący. Cholernie irytujący. Już wolałbym, żebyś się ze mnie śmiał, bo wtedy przynajmniej nie podejrzewałbym, że kłamiesz — wycedził lodowatym tonem. — Myślisz, że zrobi mi się miło? Nie przywykłem do bycia miłym bez powodu. A ty sobą sympatii nie wzbudzasz.
Theodore patrzył na Kala, jakby nie dowierzał własnym uszom. Czemu było tu nie wierzyć? Kalowi wydawało się, że wyraził się wystarczająco jasno. Może i był nie w humorze jakoś tak od rana. Może to ten idiotyczny uśmiech, który całkowicie źle zinterpretował, ostatecznie wytrącił go z równowagi. Może nie chciało mu się udawać, że czuł się z tą rozmową dobrze. Może po prostu pozwalał sobie na zbyt wiele, bo to w końcu chłopak in probatio, chociaż znając Kala, pewnie zachowałby się tak wobec każdego. Potem pewnie słono by sobie za to zapłacił, ale mało co powstrzymuje go od okazywania gniewu. Inne emocje? No, proszę was. One są proste do ukrycia. Gniew aż prosi się, żeby go wypuścić. Spojrzeć na kogoś jak na śmiecia, powiedzieć coś nie do końca miłego i nie do końca cicho. Upierać się, że wcale nie podnosi się głosu, kontynuować kłótnię, byleby tylko się kłócić, sprawiać, że ktoś ma w głowie tylko jedno pytanie: ,,Ale co ja ci zrobiłem?”.
Potem oczywiście następowały wyrzuty sumienia. Dużo przepraszania, zwalania winy na samego siebie, byleby tylko nie być z kimś skłóconym. I to głupie uczucie, że jednak nikt mu niczego nie wybaczył. Był nie do zniesienia, wiedział to, a przynajmniej będzie to wiedział za jakiś czas.
Kala zastanawiało, jak zareaguje Theodore. No, dobrze, nie do końca zastanawiało. Zwyczajnie postanowił chwilę gapić się na niego w złowrogim milczeniu, a jeśli nic nie zrobi, to… odejść, bo już nic więcej nie zdziała.
Nawet jeśli odejdzie, to wróci. Tyle że wtedy nie dopuszczał do siebie tej myśli.


Theodore?
◇──◆──◇──◆ 
[726 słów: Kal otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Judasa CD Cerys — „Jestem piramidalnie głupi”

Poprzednie opowiadanie

Nie chodził może wyjątkowo często do kawiarni, jednak – patrząc na niego, można by pomyśleć, że pije tylko czarną, niesłodzoną, gorzką niczym ziemia kawę. Tymczasem, gdy zamawiał karmelowe frappuccino z bitą śmietaną i dodatkowym słodkim syropem, miał wrażenie, że zawsze osoba, która go obsługiwała, oceniała go i nienawidziła swojej pracy jeszcze bardziej, bo musiała robić jakieś wymyślne zamówienie dla dorosłego gościa. Sam pracował jakiś czas w obsłudze klienta, więc się im w ogóle nie dziwił.
Miał wracać do domu i tylko po drodze wstąpić, żeby wziąć coś na wynos, a w środku było akurat niedużo osób. Co brzmi dość leniwie — i słusznie, był do tych kwestii bardzo leniwy — ze względu na swoje uprzywilejowane bogactwo polegające na tym, że stać było go na prawie cokolwiek, co sobie zażyczy, często wybierał opcje gotowe, które ktoś zrobi za niego — ktoś za niego zrobi mu kawę (zajęłoby mu to może trzy minuty, wliczając w to czas gotowania wody), ktoś za niego zrobi mu kanapkę (pięć minut maksymalnie? Bo jak długo można robić kanapkę?), właściwie jakiekolwiek danie czy napój, ale usprawiedliwiłby to zapewne tym, że raz olej mu się zapalił na patelni, czajnik po prostu pękł i oparzył się wrzątkiem, a gdy próbował raz pokroić cebulę (nienawidził kroić czegokolwiek, a do cebuli żywił wyjątkową nienawiść) wbił sobie nóż w rękę tak głęboko, że po cholernych dwunastu latach widać na niej obrzydliwą szramę.
I to wszystko skończyło się na tym, że woli zapłacić pięć razy więcej za kawopodobny napój w kawiarni, w którym jest więcej mleka i syropu niż samej kawy.
Na studiach był trochę jak ci bogaci, zadufani w sobie biznesmeni, którzy przesiadują w kawiarniach sześć godzin z laptopem, gdy jest największy ruch. Nie byłoby to złe, gdyby nie fakt, że po pierwsze, są bogaci, a po drugie, zadufani w sobie. Tylko że akurat wtedy nie miał pieniędzy, ale i tak je wydawał na niepotrzebne rzeczy, robiąc to częściej niż potrzeba.
Zazwyczaj zwracał swoją uwagę, gdy był w ubiorze duchownym poza kościołem, szczególnie w miejscach typowo użytku publicznego. To tak jak z zakonnicami — niby nikogo nie dziwią, lecz i tak każdy na nie spojrzy. Nauczył się już nie odczuwać tego nikłego cienia irytacji, gdy czuł na sobie czyjś wzrok.
Tym razem jednak ten wzrok przerodził się w szybką (poczuł się jak zaatakowany, choć nie było to ani odrobinę agresywne) akcję.
— Szczęść Boże — usłyszał tylko i już miał złe przeczucia — co Ojciec robi w takiej kawiarni? Czy potrzebujesz pomocy, koch… Ojcze?
Dość niepewnie, ze zdezorientowaniem spojrzał na osobę, która, jak się zorientował, parę chwil temu stała przy ladzie i coś zamawiała. Była uśmiechnięta i radosna, a jej długie, różowe włosy wyglądały jak żyjące osobnym żywotem płomienie.
I po właściwie chwili podała mu dłoń (doprawdy, co za zaskakująca persona). Jeszcze nigdy mu nie podał tak po prostu ręki, w tak bezpośredni sposób, po dosłownie wypowiedzeniu dwóch zdań rozmowy, szczególnie gdy był w sutannie. Zagadywanie to jedno (dość częste), ale podawanie ręki to drugie (zupełnie rzadsze, gdyż inni boją się to robić, tym bardzie jeśli w ogóle go nie znają).
— Jestem Cerys.
Kojarzył skądś jej twarz, ale szczerze mówiąc, po prostu wyglądała na bardzo charakterystyczną, taką, na którą raz spojrzysz i zapamiętasz na zawsze — może to dlatego miał takie poczucie.
— Cohen — odparł, udając, że nie widzi jej ręki i uśmiechnął się, ale oczywiście nie za szeroko.
Było to bardzo niekulturalne i niemiłe, ale jak się okazało, kierowanie wzroku na wszystko, tylko nie na wystawioną dłoń spełniało swoją rolę perfekcyjnie i miał cichą nadzieję, że Cerys stwierdzi, że Judas nie jest wart rozmowy.
— Zastanawiałem się tylko, co zamówić.
Po prostu niesamowite, ależ każdego zdziwiłeś.
Dałby sobie rękę urwać, że na te słowa jej oczy zabłysły, więc osiągnął efekt przeciwny. Cóż, prawdopodobnie pozostało mu iść z prądem.
— Naprawdę? To wspaniale! Mają tutaj naprawdę dużą ofertę, więc coś z pewnością Ojcu wpadnie w gust. Preferuje Ojciec coś słodszego, czy… może mocniejszego? Są też super wypieki, robione na miejscu i zawsze świeże, croissanty i ciastka, czy też muffiny, nawet pancakes z polewą i gofry.
— O, więc, ja… chyba… coś słodkiego? Do picia? — odparł niezręcznie, jakby to ona przyjmowała zamówienia, nie spodziewając się, że zacznie mu… wymieniać kartę menu.
— Może karmelowe cappucino? Albo macchiato? Mają nawet irish coffee i jest cudnie przecudowna, myślę, że każdy powinien jej spróbować, bo naprawdę, nawet jej mają parę wariantów. O, no i też…
— Tak, wiem, już się właśnie zdecydowałem — westchnął cicho, wchodząc jej nieintencjonalnie (poważnie) w środek zdania. — Bardzo… bardzo dziękuję.
Matko boska, czemu nie dasz mi ani jednego dnia spokoju.
Cerys nie zraziła się jego nieco-lekko-bardzo-zrezygnowanym tonem, który sam z siebie wydobył się z jego gardła. Pewnie nie zwróciła na to uwagi, bo Judas postarał się też uśmiechnąć, byleby już nie mówiła, bo krew zaczynała odpływać mu z mózgu.
— Latte — chciał tak naprawdę powiedzieć, ale — Irish coffee — powiedział zamiast tego, a już nie chciało mu się poprawiać swojego zamówienia, bo trochę głupio.
— Tradycyjną? Spanish coffee? Russian coffee?
Matko boska, nawet kawy nie można wypić spokojnie, zawsze muszą wydziwiać.
Alkoholizm przesiąkł tak nasze społeczeństwo, że dodają go nawet do cholernej kawy i nie sądził, że jest to dobre połączenie.
— Tradycyjną. Na mi… na wynos.
Zapłacił, dając nawet napiwek bariście, który w zamian uśmiechnął się promiennie.
Czekając na wydawce, znowu na nią spojrzał i znowu miał wrażenie, jakby ją znał co najmniej sto lat (aż tyle to nie miał, ale uczucie było bardzo porównywalne). Zdawało mu się, że nie da mu to spokoju, ale naprawdę głupie byłoby pytanie o — a właściwie, nawet nie wiedział, jak miałoby ono brzmieć i czego dotyczyć, więc pewnie niczego się nie dowie. Absurd.

Cerys?
◇──◆──◇──◆
[919 słów: Judas otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Ezry CD Caroline — „Uroki wiosny”

Poprzednie opowiadanie

Autobus z Long Island nie jeździł w niedzielę.
To znaczy – zgodnie z planem powinien znaleźć się na przystanku dwukrotnie. Jednak praktycznie w każdą niedzielę zdarzała się awaria, opóźnienie tak poważne, że nie opłacało się zajeżdżać pod samą granicę lasu albo wypadek, zagradzający drogę do serca Nowego Jorku.
Ezra i tak nie przegapiało wiele. Ot, angielski, biologia, algebra. Wszystko to dało się nadrobić. To było idealnym usprawiedliwieniem tego, że Ezra zdecydował się zostać w łóżku na dłuższą część niedzielnego przedpołudnia. Mógł uciekać od myśli o szkole przez dodatkową beztroską dobę i wrócić do domu w poniedziałek.
Nie było w stanie uciec od jednej, jedynej rzeczy – projektu z historii. Nauczycielka przedstawiła go klasie już przed początkiem przerwy wiosennej. Przedstawiła dostępne tematy, podzieliła wszystkich na pary (Ezra znalazł się obok wysokiej, popularnej dziewczyny, która kazała mu zrobić plakat, po czym mlasnęła balonem z gumy do żucia, ostentacyjnie odsunęła krzesło od ławki i zarzuciła brokatową torbę na ramię) i ostrzegła, że projekt ten będzie dużą częścią oceny końcowej.
Gdyby istniał konkurs prokrastynacji, Ezra dostałby list, przypominający im o odebraniu ich pucharu, co – oczywiście – prokrastynował. To, że zacznie pracę nad prezentacją dni przed terminem, było oczywiste.
Dlatego też uciekło do lasu wraz z kartą pracy, długopisem i kartką z zeszytu. Potrzebowało planu, pierwszych notatek na temat, aby wiedzieć, co ma wydrukować i przykleić na kartkę. O czym ma wyrecytować kilka skleconych na szybko zdań.
Oczywiście, domek dzieci Tanatosa oferował mnóstwo miejsca na odrabianie zadań domowych. Ezra liczył na to, że las odwróci jego uwagę od śmierci. Od tego, że wejdzie do domu, w którym znajdzie o jedną domowniczkę mniej. Że będzie musiał skonfrontować nietrzeźwą matkę.
Mylił się.
Gdziekolwiek by nie poszedł, potok myśli był ten sam. Wylewał się z niego, sprawiając, że stokrotki, przed chwilą uśmiechające się do słońca, spuszczały zwiędłe główki w dół.
Skończył udawać, że zajmuje się historią, gdy po trawie przebiegła wiewiórka, łypnęła czarnym jak paciorek oczkiem na krąg martwej trawy i uciekła w popłochu. Miała rację. Ezra musiało wstać, ogarnąć się i– ludzkie kroki przebiły się przez szum lasu. Oblicze ich właścicielki sprawiło, że dziecko Tanatosa zbladło.
Co jest gorsze od jednego Aresiątka? Dwa Aresiątka.
A co jest gorsze od dwóch Aresiątek? Trzy Aresiątka tego samego tygodnia.
Westchnienie było szybsze od zdrowego rozsądku Ezry i wydostało się z jejgo ust szybciej, niż je powstrzymało.
Co miał jej odpowiedzieć? Milczenie podjudziłoby ją jeszcze bardziej. Agresja byłaby spełnieniem jej marzeń. „Ustaw się w kolejce”? To było nierozsądne.
Szum wody w klozecie obijał się o uszy Ezry za każdym razem, gdy spoglądał w oczy jednego z Aresiaków. To skojarzenie było zakorzenione w ich podświadomości naprawdę głęboko. Siedziało w niej wraz ze wspomnieniami melodyjnego śmiechu Caroline, śmiechu, który mógł być barwny i radosny, a jednak wybrzmiewał okrucieństwem. Ten śmiech towarzyszył wszystkim razom, gdy podstawiła Ezrze nogę. Gdy sprawiła, że ich miecz wyleciał z ich dłoni – lub uderzył go w czoło z impetem. Uderzał w Ezrę, gdy wylewał się z dziewczyn za jego plecami. Rozbrzmiewał, gdy potrąciła Ezrę, sprawiając, że cały jego obiad ześlizgnął się do ofiarnego ognia. Był podkładem muzycznym, mieszającym się z kakofonią „przepraszam-przepraszam-przepraszam”, bo co innego można mówić, przywołując własnego boskiego ojca?
Ezra odepchnęło się od drzewa, zmniejszyło dystans między nimi o połowę. Teraz czuł rozżarzoną frustrację dziewczyny. Buchała od niej gorącem.
— Nikt mnie nie wyrzucił. Mam dać im do tego powód?
Z tymi słowami rzucił się w jej stronę. Susem pokonał ostatnie stopy, dzielące ich od dziewczyny i popchnął ją chłodną dłonią – nie z całej siły, nie na tyle, aby upadła. Ledwo co musnął jej jaskrawo pomarańczową koszulkę. Potrzebował tylko milisekundy przewagi, aby rozpędzić się, znaleźć rytm szaleńczego biegu w dół, w stronę Obozu. Nie musiał robić jej krzywdy. Chciał tylko uciec, uciec, jak najszybciej.
Trawa uginała się pod ciężarem kroków. Wpierw jednej pary stóp, potem drugiej. Córa Aresa nie wahała się ani sekundę. Nie krzyczała, nie fukała, biegła. Jej kroki wydawały się dudnić tuż za piętami Ezry.
— Bu! — Zakrzyknął, odwróciwszy się.
Sianie w innych niepokoju nie było ulubioną z odziedziczonych po ojcu umiejętności Ezry. Nie było również skuteczne wobec dzieci boga wojny – one miały absolutną, nieposkromioną władzę nad sobą podczas walki. Nie pokazywały przed nikim strachu.
A jednak Caroline wydawała się zaczerpnąć powietrza gwałtowniej niż poprzednio.
Może ze strachu, może z zaskoczenia, przyspieszyła, odbijając się od ziemi sprężyściej, niż poprzednio. I może nie z niepokoju, a z frustracji zahaczyła czubkiem buta o korzeń, straciła równowagę i upadła.
Już w trakcie lotu zwinęła się w kulkę, uderzając o ziemię ramieniem i skutecznie niwelując siłę upadku. Przeturlała się przez soczystą, wiosenną trawę, końcowo zatrzymując się u stóp pagórka. Podniosła się na czterech, rozczapierzone palce wbijając w kępy trawy, wypalając w plecach Ezry dwie dziury rozwścieczonym wzrokiem łypiących zza potarganych włosów oczu.
— O kurwa. O kurwa, o najsłodsi bogowie — wyszeptał Ezra, zipiąc i biegnąc dalej, z dala od Caroline. Nie miała upaść, nie miała tarzać się w trawie.
Czy była cała?
Ezra zwolniło, zerknęło za siebie przez ramię.
Jeśli Caroline przedtem nie miała powodu, aby dogonić ich i zawlec do Obozu za włosy, teraz miała do tego każdy ostatni. Zacięte usta były malinowe złością. Policzki umalowane dudniącą w niej krwią. Kolana umazane sokiem trawy.
To był jego koniec.


Caroline?
◇──◆──◇──◆
[856 słów: Ezra otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

środa, 27 marca 2024

Od Violet do Ezry — ,,Kawa z półboga"

Ten rok dla Violet rozpoczął się obróceniem jej życia do góry nogami — nagła zmiana środowiska, utrata najbliższych i poznanie nowych, dołożenie do grafiku dnia ćwiczeń z fechtunku i magii (coś, co robi każda normalna nastolatka, prawda?) oraz… poszukiwanie pracy.
Uczęszczanie do szkoły pozostało jedynym stałym elementem w jej stylu życia, acz powoli kończył się rok szkolny, a młoda półbogini nie należała do grona osób martwiących się o własne oceny, dlatego pomyślała o podjęciu się pracy dorywczej przez czas największego luzu na zajęciach oraz na wakacje. Dziewczynie doszło ostatnio parę wydatków, a ostatnie kieszonkowe od babci Beth kończy się w zastraszającym tempie. Tak więc rozpoczęła ona tournée po nowojorskich kawiarniach, knajpach, a nawet w lodziarniach i cukierniach z teczką wypełnioną po brzegi CV w rękach.
Kiedy zaszła do kolejnego z rzędu Starbucksa, była już wykończona. Przysięgała, że jeśli lada chwila nie usiądzie i nie napije się dobrego frappuchino, to przeklnie całe to miasto tak, że nawet jej matka nie potrafiłaby zdjąć tej klątwy… oczywiście, to tylko wyolbrzymiony opis tego, jak bardzo była zła ze zmęczenia. Jeszcze nie potrafiła rzucać złych uroków na tak ogromną skalę. W każdym razie potrzebowała odpocząć.
W środku zastała ogrom ludzi, acz szybko spostrzegła jedno wolne miejsce na uboczu. Trzeba było tylko podejść do kasy i złożyć zamówienie, ale…
Wtedy spostrzegła znajomą twarz. Zwykle nie miała pamięci do osób, które widywała jedynie przez chwilkę, jednak miała na tyle rozwiniętą intuicję, że natychmiast uderzyło w nią znajome uczucie, które rozpoznało obozowicza z Long Island. Zajęło jej to chwilę, żeby poznać w pracowniku kawiarni “sąsiada” z domku 21 - jedynego do tej pory jego lokatora, który przebywał tam podczas ferii. Violet natknęła się na niego tylko kilka razy, jednak nigdy z nim nie rozmawiała.
Jednak była myśli, że heros herosowi nie jest wilkiem (chyba) bez powodu, zatem jeśli poprowadzi ich rozmowę w kreatywny sposób, może poleci ją do pracy? Ah, raz się żyje! Córa Hekate podeszła do lady, za którą stał potomek Tanatosa.
— Poproszę o Java Chip Frappuchino, ale na mleku bez laktozy i z dodatkiem boskiego nektaru. — Ostatni fragment wypowiedziała szeptem, ale bardziej żartobliwym tonem, mając nadzieję, że znajomy barista załapał aluzje.
Puściła też oczko, jednak dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wygłupiła się przed nim. Koleś rzucił jej spojrzeniem, dając znać, że jest dla niego jedynie kolejną wariatką z ulicy, po czym chwycił za pisak i kubek.
— To będzie 6 dolarów i 95 centów. Jakie imię wpisać?
— Violet — odpowiedziała, podając odliczone 7 dolców. — Wiesz… zapytam wprost. Czy potrzebujecie dodatkowego pracownika na weekendy? Bardzo by mi zależało, aby się do was dostać.


Ezra?
◇──◆──◇──◆
[424 słowa: Violet otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

poniedziałek, 25 marca 2024

Od Theodore'a CD Kala — „Smile smile!”

Poprzednie opowiadanie

Theodore, który ledwo co zaczął swój staż w Obozie Jupiter, nadal się tu gubił.
Nie miał pojęcia, jakim cudem to robił. Plan obozu wcale nie był szczególnie skomplikowany, ale czuł się, jakby fata za każdym razem podpowiadały mu zły kierunek. Czasami musiał naprawdę się wysilić, żeby dobiec w dane miejsce na czas. Wystarczało mu bycie plugastwem z racji funkcji in probatio, nie musiał dokładać do tego kwestii spóźnień. Nie był z natury szczególnie niezdarny, ale od jakiegoś czasu niemal codziennie zdarzyło mu się na kogoś wpaść. I czasami musiał brać nogi za pas, dopóki nie było za późno.
Teraz znowu się gdzieś spieszył. Na bogów, teraz to on się całe życie spieszył! Jego najwolniejszym tempem stał się dosyć szybki krok. Szedł akurat na któryś z treningów, zamiast na drodze skupiając się na podwiniętym rękawku koszulki. Z poirytowaniem wypisanym na twarzy szarpał się z upartym materiałem, mając jedną rękę do dyspozycji. Wtedy właśnie z nieuwagi szturchnął kogoś barkiem.
Niesforny materiał szybko stracił na znaczeniu, kiedy nieco oszołomiony chłopak zaczął przepraszać.
⎯ Nie zauważyłem cię, wy…⎯ zaczął, instynktownie robiąc krok w tył, ale nawet nie musiał kończyć.
Dziewczyna, którą potrącił, prychnęła z lekceważeniem, a potem po prostu poszła dalej. Nastolatek mruknął coś jeszcze pod nosem, przystając w miejscu. Na spokojnie poprawił rękaw i już miał iść dalej, kiedy zauważył coś jeszcze. Niezręcznemu zdarzeniu przyglądał się ktoś jeszcze. Musiał zatrzymać się tutaj zaledwie chwilę temu, bo wyglądał na skonsternowanego.
Theo posłał mu nieznaczny, niemalże przepraszający uśmiech i popędził dalej. Miał wrażenie, że był to ktoś z jego kohorty; nie widywano tu często białych, niemalże skrzących się włosów. Ale nie zaprzątało to jego myśli zbyt długo, bo teraz zaczął panikować, że tak czy siak, przybędzie na trening spóźniony. Wypadek, białe włosy i uśmiech bardzo szybko wypadły mu z głowy, którą zaprzątały wciąż nowe sprawy.
Kiedy jakiś czas później ponownie kręcił się po obozie, już w ogóle o tym nie pamiętał. Usiadł gdzieś, gdzie akurat nie było tłumku obozowiczów i zajął się starannym polerowaniem ostrza swojego sztyletu. Co z tego, że nie było na nim ani jednej plamki. Musiał sobie zająć czymś ręce, bo w obliczu nowego otoczenia i takiej ilości stresu, nie mógłby usiedzieć w miejscu. Tabliczkę na swojej szyi przecierał z dużo mniejszym zapałem, ale w końcu o nią również musiał dbać. Dlatego, choć robił to niechętnie, kawałek metalu po jego pracy lśnił.
Skupiony na własnych myślach i zadaniu, średnio zwracał uwagę na otoczenie. Kątem oka widział przewijających się co jakiś czas półbogów, ale nic poza tym. Skończył czyszczenie sztyletu w idealnym momencie.
Kiedy uniósł wzrok sponad swoich dłoni i już miał zamiar wstać, przed nim pojawiły się nagle już przez niego kojarzone, białe włosy. Nieco zdziwiony tą bezpośrednią interakcją, na początku nie zrobił nic, niemalże czekając, aż chłopak się do niego zbliży.
Jego słowa wydawały mu się niezwykle wyrwane z kontekstu. Nigdy w życiu z nim słowa nie zamienił! Co więc mogło sprawić, że uważał, iż Theodore się z niego śmieje? Nastolatek zamrugał kilkakrotnie i nieco zmarszczył brwi. Próbował się domyślić, o co chodzi, kiedy spoglądał na niemalże zrozpaczonego chłopaka. Wyglądał, jakby był w stanie w każdej chwili zacząć rwać włosy z głowy. A Theo nadal nie rozumiał, co wpędziło herosa w ten stan i co on sam miał z tym wspólnego.
Dopiero po usłyszeniu następnych słów jego zielone oczy błysnęły zrozumieniem. No tak, istotnie się do niego uśmiechnął. Ale nie miał pojęcia, że zwykły, nawet nie wrogi uśmiech oznacza wyśmiewanie się z kogoś. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie.
Odchrząknął, zanim się odezwał.
⎯ Spokojnie, wcale nie uważam, że jest w tobie coś… zabawnego. Nie wiem, czy widziałeś, ale chwilę wcześniej zderzyłem się z dziewczyną. Może myślałem, że uznasz mnie za głupka, nie pamiętam. Ale ludzie uśmiechają się też, żeby było miło, tak na przyszłość ⎯ wyjaśnił spokojnie, ponownie unosząc kąciki ust w uśmiechu.
Miał nadzieję, że jego odpowiedź wystarczająco usatysfakcjonuje legionistę. Dobra, teraz może i był odrobinę rozbawiony tą gwałtowną reakcją, ale wcześniej naprawdę nie miał złych intencji. Nie starał się robić sobie wrogów już teraz, kiedy nawet nie umiał się bronić.
Zmierzył chłopaka wzrokiem; niedoświadczony jeszcze półbóg w momentach nudy wynalazł sobie nową grę. Patrząc na przypadki obozowiczów, starał się odgadnąć ich boskich przodków. Co nie było łatwe, kiedy te wszystkie imiona i nazwy wciąż mieszały mu się w głowie. Dopiero teraz żałował, że nie przejmował się bardziej nauką historii w szkole.
Nic jednak nie wskórał. Nastolatek nie przejawiał szczególnych cech, charakterystycznych dla niektórych dzieciaków. Chociaż… Theo widywał już wiele osób, ale pewne ich grono w obozie jednak czymś się wyróżniało. Uroda tak idealna, że niemal tworzyła wokół nich poświatę. Chłopak był pewien, że musi być jakaś bogini piękna, której imię miał na końcu języka. Cóż, może nieznajomy się nie obrazi, jeśli kiedyś o to zapyta.
⎯ Więc wcale się z ciebie nie śmiałem ⎯ podsumował po krótkiej przerwie.
Jasne, że od zawsze był mistrzem rozmów.


Kal?
◇──◆──◇──◆
[803 słowa: Theodore otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Kuźmy CD Wandy — „Twin? Where have you been?”

Poprzednie opowiadanie

Automatycznie szarpnęła ręką, żeby wyrwać się z uścisku nieznajomej, więc dopiero po chwili dotarło do niej to, że została przeproszona. Po polsku.
Jak to często bywa z dwujęzycznymi dziećmi, Kuźma posiadała tę specyficzną łatwość w przeskakiwaniu z języka na język, mimo pewnych braków w polskim. Szło jej... nawet bardzo dobrze, ale nic nie zastąpi wychowywania się w Polsce. Czasem gramatyka wychodziła jej nieco pokręcona, a jej zasób słownictwa na pewno nie należał do największych. Poza tym, w Ameryce praktycznie zawsze mówiła po angielsku, więc żeby nie zapomnieć swojego drugiego, jakże pięknego języka pisała w nim pamiętnik, chociaż robiła to minimalnie raz na tydzień, o ile sobie przypomniała. A, i jeszcze były okazjonalne wymiany zdań z mamą oraz wyzywanie ludzi. Może „kurwa” było popularne i w pewnym sensie znane przez jakąś część osób na całym świecie, to nikt nie potrafił rozszyfrować tego, co mówiła dalej.
Prawie nikt, jak się okazuje. Trafił swój na swego.
— Yyy — zająknęła się. — To ty... mówisz po polsku? — zadała bezmyślne pytanie i zrzuciła winę na stres, ale i tak ją to nieco zawstydziło. Od razu poczuła ogromną potrzebę wytłumaczenia się, więc szybko dodała: — Znaczy, tak, umiesz, ale... no już nieważne.
Nieznajoma wyglądała, jakby miała zaraz się roześmiać i Kuźma chyba się zarumieniła. Popatrzyła na ziemię gdzieś po prawej, żeby włosy zakryły jej czerwone policzki.
— Nie musisz się wstydzić, to okej, serio. — Brzmiała na rozbawioną, a to tym bardziej nie pomogło Kuźmie.
Zamiast odpowiedzieć (nic odpowiedniego nie przychodziło jej do głowy), postanowiła natychmiast wybrnąć z tej okropnej sytuacji i zmienić temat, więc wpadła na wspaniałomyślny pomysł uwolnienia ich z tej bezsensownej sytuacji, w której utknęły w pobliżu stajni. Po pierwsze: Kuźma nie lubiła tego zapachu. Po drugie: ta dziewczyna nadal nie podniosła się z ziemi i chyba nie chciała puścić ręki Kuźmy w najbliższym czasie.
— Wstawaj — mruknęła trochę oschle i pociągnęła koleżankę w górę. Użyła do tego całej swojej siły i dodatkowo zaparła się nogami w ziemię, bo dziewczyna wydawała się od Kuźmy wyższa. Zresztą, to nic dziwnego. Najczęściej było tak, że dziewczynka musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć komuś w twarz podczas rozmowy, a zdarzało się to też z jej rówieśnikami. Zresztą, z osobami od niej młodszymi też. Trochę rzadziej, ale nadal. Zazwyczaj to ona była tą niską. Mimo tego nie traciła nadziei na nagłą odmianę losu i urośnięcie, chociaż jej mama skutecznie wszystkie te marzenia gasiła swoim własnym wzrostem, który do imponujących nie należał. Ale strach powinien być wysoki, bo niby kto boi się małych rzeczy? Może w końcu obudzą się w niej jakieś geny po tatusiu i jeszcze wyskoczy w górę.
Nieznajoma wreszcie puściła rękę Kuźmy, żeby szybko otrzepać spodnie z pyłu. Zanim zdążyła coś powiedzieć, Kuźma już zaczęła odchodzić. Zbyt bała się, że znowu powie coś głupiego i wygłupi się jeszcze bardziej. Zniknięcie z zasięgu wzroku chyba było najlepszym wy…
— Hej, czekaj!
Zamurowało ją. Spodziewałaby się raczej, że (jak zwykle zresztą) inni po prostu pozwolą jej usunąć się w cień. Ludzie raczej witali to z radością, bo razem z nią odchodził ten dziwny niepokój.
To, że w końcu ktoś nie chciał, żeby odeszła było… całkiem miłym uczuciem.
— Jestem Wanda.
Kuźma uścisnęła dłoń uśmiechniętej dziewczyny. Chwilę zastanawiała się nad tym, co powiedzieć, bo przyzwyczaiła się do upraszczania swojego imienia do „Cosmo” ze względu na Amerykanów, którzy traktowali jej imię jak wyjęte prosto z powieści fantasy niestworzone plemienne miano złożone z pięćdziesięciu nieznanych im znaków, każdy wymawiany inaczej. Jedynie przy tych, którzy wydawali się bardziej inteligentni, próbowała przedstawiać się prawdziwym imieniem, ale w tym przypadku było inaczej: w końcu Wanda była Polką.
— Kuźma — powiedziała zdecydowanie, ale zaraz straciła tupet, gdy Wanda popatrzyła na nią zdezorientowana. Okej, może nie było to szczególnie popularne imię i mogła pomyśleć, że została przeklęta, więc Kuźma szybko dodała: — No, tak mam na imię…
— Że Kuźwa?


Wanda?
◇──◆──◇──◆
[623 słowa: Kuźwa otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Kazue do Wandy — „Bóg wojny i czołg”

Od kilkunastu miesięcy pracowała nad jednym projektem, którym był czołg. A konkretniej, radziecki czołg średni T-34-85, który był używany w II Wojnie Światowej przez Związek Radziecki, którym zostały zaskoczone Niemcy. Ten czołg jest prawdziwym osiągnięciem świata i dokładnie dlatego chciała go zbudować. Nietrudno było znaleźć poradniki do zbudowania czołgu, ale wiecie, co było trudne? Znalezienie silnika i gąsienic. Oczywiście, nie zamierzała jeszcze montować karabinów maszynowych, więc tym się nie martwiła. O naboje zresztą też nie. Zmusiła kilka dzieci Hefajstosa do pomocy, jednocześnie grożąc im, że wypróbuje czołg na nich, jeśli powiedzą o nim komukolwiek, co chyba zadziałało, bo nikt do niej nie podchodził z pytaniem „ej, czemu w środku lasu jest prawie trzymetrowy szkielet czołgu?”. Właściwie, nawet jeśli by ich to obchodziło, nie był na terenie obozu, tylko… trochę poza. Na tyle poza aby to nie miało znaczenia.
Niedawno skończyła budowę swojego czołgu, choć brakowało w nim broni. Nie będzie przecież jeździć uzbrojonym czołgiem pośrodku Nowego Jorku bez klasyfikacji do jazdy czołgiem, może i jest dzieckiem boga wojny, ale nie na tyle. Mimo tego, oprócz broni, została jedna rzecz, do zrobienia, którą było namalowanie czerwonej gwiazdki po bokach czołgu, co nie zajęło długo. Spojrzała na swoje dzieło z łzami w oczach, czując niespotykaną dumę ze swojego czołgu. Był jedyny w swoim rodzaju, bo był jej wytworem. Nawet nazwałaby go swoim dzieckiem. Każdy prawidłowy rodzic musi nazwać swoje dziecko, a Kazue nie jest inna. Po jej głowie krążyły dwie nazwy dla cudownego czołgu, którymi były „Marija Oktiabrska”, ku pamięci radzieckiej sierżancie o tym imieniu, oraz „Amazonka”, głównie z uwagi na mityczne Amazonki, kobiety pochodzące od Aresa. Mimo tego ma jeszcze na to czas, który może wykorzystać, aby pochwalić się pojazdem.

***

Radośnie znalazła się przy grupowej domku piątego, która widocznie jej nie zauważyła. Nie mogła zaprzepaścić tej okazji, tym bardziej że jej ukochana siostra gapiła się w telefon i uśmiechała się jak głupia. Stanęła nad Polką, po czym gwałtownym ruchem wyrwała jej telefon z rąk. Oho ho, znowu rozmawiała z Philip, jak można było się spodziewać po czystym szczęściu w jej zielonych oczach. Szybkimi ruchami odeszła kilka kroków w tył, wyszczerzając się do zaczerwienionej siedemnastolatki.
– Wandzia ma dziewczynę? Awww. – zaśmiała się, jednocześnie wysyłając do Philip kombinację kilkunastu emotek, w których dominowały flagi Polski i tęczowe flagi, a w mniejszej, ale równie znaczącej ilości, łapki w górę i konie.
– Kazue, oddaj! – krzyknęła starsza córka Aresa, która zaczęła wyglądać jak dojrzały, czerwoniutki pomidorek, który wzrastał przez całe lato w ciepłej szklarni. Rzuciła się w stronę telefonu, starając się odebrać swój cenny telefon z rąk tego barbarzyńcy, który właśnie robił sobie selfie z Wandą w tle, po czym wysłał owe zdjęcie do centuriona V kohorty w Obozie Jupiter.
– Nuh-uh. – wynuciła, melodyjnie omijając rzucanie się siostry na nią, jednak w końcu wylądowała na ziemi, bez telefonu w ręce, ale za to z kolejnym wrzaskiem ze strony Polki, który brzmiał mniej więcej jak „KURRRWA, COŚ TY ODPIERDOLIŁA”. Nie było na to żadnej innej lepszej odpowiedzi niż powolne wstawanie na dwie nogi i chichranie się ze spanikowanej miny grupowej. – Mam niespodziankę. – podeszła do córki Aresa, opierając się na jej ramieniu i zerkając w jej telefon. – Tym razem nie dotyczy Philip, chyba że chcesz. – przełożyła ramię przez Wandę, odwracając ciemnozielone oczy na dalej zirytowane paczałki siostry, kiedy nagle zza ich pleców odezwał się jakiś głosik młodego chłopca.
– Schwester, stało się coś?


Wanda?
◇──◆──◇──◆
[555 słów: Kazue otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]