czwartek, 28 lipca 2022

Od Wandy CD Irène — „Wojna o żelki”

Poprzednie opowiadanie

Gdy dziewczyna upewniła się, jakie to mają być żelki, ruszyła. Zdrowy rozsądek jej podpowiadał, by nie szła. Przecież nie mogła opuszczać obozu, bo za rogiem może czyhać potwór, który ją zabije, a trochę głupio byłoby umrzeć z powodu pójścia po te żelki.
— Duże, truskawkowe dżdżownice — powtarzała sobie w głowie.
Raczej nie miała problemów z pamięcią, jednak wolała na wszelki wypadek pamiętać, co ma kupić.
Gdy już była przed wyjściem czy tam wejściem (zależy z której strony) do obozu sama nie wiedziała, czy to dobry pomysł. Może zaryzykować życiem, ale z drugiej strony skąd ona tutaj, w obozie weźmie takie żelki? Już zdążyła poznać swoją francuską koleżankę.
Wanda usiadła na sporym kamieniu, zastanawiając się co zrobić.
— Jak pójdę, mogę już nie wrócić — zaczęła myśleć, po czym jednak wstała znów na nogi — ale to jakaś przygoda! Może ktoś nowy będzie jechał, to go od razu przywitam i oprowadzę ! A nawet jak będzie jakiś potwór. Przecież umiem dobrze walczyć!
Polka ruszyła w drogę. Pewnym siebie krokiem opuściła teren obozowiska. Wiedziała, że zapewne Irène znowu strzeli focha za nie wiadomo co, jednak nie przejmowała się. Czas spędzony z inwalidą nauczył jej tego, by nie biegać po lesie. Wracając jednak do Wandy. Dziewczyna nie stresowała się wyjściem. Nawet jako młoda obozowiczka, gdy musiała wyjść tylko na chwilę, biegła sobie zadowolona jakby nigdy nic. Nawet nie myślała o zagrożeniach, bo po co ? Lepiej sobie iść na spokojnie, cieszyć się zachodzącym słoneczkiem. Taka ciekawostka. Wanda uwielbia zachody słońca, szczególnie że obóz znajduje się nad morzem, a większość z nas wie, jakie to piękne są widoki.
Heroska podeszła do wody. Wiedziała, że to niezbyt bezpieczne, ale przecież żyje się raz. Miała już ochotę przykucnąć przy wodzie, by się trochę ochlapać, ponieważ było gorąco, a jej bujne, brązowe włosy w tym cieple nie pomagały, aż nagle sobie przypomniała o tych wszystkich morskich potworach, co siedzą w wodzie i czekają na takiego herosa jak ona, co sobie się zatrzyma, by się odświeżyć.
Dziewczę nie uciekło. Jedynie szybko przechlapała sobie morską wodą twarz i szybko wróciło na ścieżkę, która prowadziła do małego sklepu. Czasami tam przychodziły dzieci Hermesa. Są dobrzy w szmuglerstwie, więc od czasu do czasu przychodzili tam by coś ukraść lub kupić po kryjomu, a potem rozdawali nowym lub innym. Trochę było jej szkoda, że ona nie ma takich zdolności, wymykania się potajemnie z obozu i kradzież lub kupno rzeczy ze sklepiku niedaleko.
Idąc dalej pewnym siebie krokiem, zauważyła, że zaczęło się ściemniać. Słońce zaczęło chować się za horyzont, a ona jest może w połowie drogi. Przeciętny człowiek by pomyślał, że musi się spieszyć, jednak Wanda stwierdziła, że po co, skoro ma broń i umie się bronić. Najwyżej nie zdąży na kolacje, ale to się zrobi jakąś wymówkę. Powie się, że na niby brzuch bolał, a rodzeństwie... właśnie... co powie swoim? Mimo iż miała tam w miarę dobre relacje z braćmi i siostrami, nie wie, czy wypadałoby mówić dzieciom Aresa, że „uciekła z obozu, ryzykując swoje życie tylko dlatego, żeby kupić takiej jednej żelki”.
Będąc już dość blisko, nagle usłyszała jakiś szelest w krzakach. Może to jakiś potwór, który właśnie wybrał ją na swój obiad? Dziewczyna przyjęła pozycję waleczną. Wyjęła z pasa swoją broń i wymierzyła w krzaki.
— No dalej, zaatakuj mnie! — krzyknęła, czekając, aż ów potwór wynurzy się z krzaka.
Potwór jednak okazał się nie być tym monstrum, którego spodziewała się Polka. Był to mały jeżyk, który jedynie zwinął się w kulkę widząc ją z swoim krótkim mieczem.
Wanda oddaliła się, by jeż mógł pójść dalej. Westchnęła z ulgą, że nie musiała walczyć z krwiożerczą bestią, która przerobiłaby ją na bigos lub coś innego.
Słońce już zupełnie znikało z horyzontu. Było jeszcze ciemniej niż kilka minut temu, aż nagle sobie przypomniała, że ów sklep nie jest otwarty wieczność. Od razu przyspieszyła do biegu, by zdążyć. Jakby Irène się dowiedziała, że nie ma jej żelków, które obiecała, zapewne by kazała jej znowu wracać i nie pokazywać się, dopóki ich nie kupi. Jak nie zdąży, są dwie opcje, a) ukryje się i prześpi b) wróci do obozu tak, by owa dziewczyna jej nie zauważyła.
Los podarował Wandzie szczęście, ponieważ sklep jeszcze był otwarty. Wbiegła do niego tak, jakby goniło ją stado lwów.
Dziś w sklepie siedziała pani, po 40. Miała blond włosy upięte w koka i miała figurę typowej kobiety, co urodziła już parę dzieci.
Polka oczywiście miło się przywitała z ekspedientką i od razu zaczęła szukać dużych, truskawkowych żelków w kształcie dżdżownic. Gdy ujrzała daną słodycz, od razu ją wzięła. W dodatku były na przecenie!
Idąc do kasy, zauważyła w lodówce coś, co uwielbiała, a brakowało jej tego na obozie. Pierogi, jej ulubione z kapustą i grzybami. Widok polskiego dania od razu wzbudził u niej wspomnienia. Pamiętała jak zmęczona szkołą, wracając do domu, już na klatce schodowej czuła zapach pierogów. Od razu humor się jej poprawiał i biegła do domu szybciej niż na wf. Mimo iż w Ameryce butów się nie zdejmuje, w jej domu panowały polskie zasady. Czasami nawet matka się na nią darła, że biedna szorowała tyle tę podłogę, a ona w tych brudnych butach po dywanie przebiegła tylko do jakiegoś żarcia. Nie trzeba nic dodawać, że jej rodzicielka robiła przepyszne pierogi.
Wanda jeszcze raz przeliczyła pieniądze, które miała (to tajemnica skąd je ma). Było ją stać i na pierogi, i na żelki więc wszystko składało się idealnie, jednak było jedno ale. Przecież teraz nie będzie na środku drogi, w tej ciemnicy jeść, a w domku to nie ma jak. Od razu inni będą chcieli spróbować i nic jej nie zostanie. Zawsze mogłaby je kupić, schować przed innymi, a w wolnym czasie potajemnie podgrzać lub zjeść, w jakimś odludnionym miejscu, gdzie ją nikt nie zobaczy, a sama będzie mogła delektować się smakiem polskiego narodowego dania.
Ostatecznie wzięła też pierogi. Zapłaciła to wszystko i zaczęła iść szybkim krokiem do obozu, aż nieoczekiwanie jej brzuch dał do zrozumienia, że chce jeść. Owszem, nie było jej na kolacji, więc nic nie jadła. Było jeszcze ciemniej, więc niebezpiecznie, jednak Wanda już miała na to pomysł. Wspięła się na najbliższe drzewo i tam otworzyła swoją paczkę sześciu pierogów. Mimo iż były zimne i nieugotowane i tak smakowały dziewczynie. Wiedziała, że to jest niezdrowe, ale głód wygrał. Nadzienie było wspaniałe jak za czasów bycia dzieciakiem. Cóż, przynajmniej wymówka, że bolał ją brzuch będzie prawdziwa, bo po takim surowym cieście na pewno będzie ją bolał.
Widząc, że jest już kompletnie ciemno, zeszła z drzewa i czym prędzej pobiegła do obozu. Najedzona przeżyła małą przygodę poza obozem, wymówkę ma, a także swój cel, zakup żelków dla Francuzki został zaliczony i udany.
Będąc już w obozie, stojąc przed domkiem koleżanki, wyjęła z torebki żelki. Wpadła na pomysł, który będzie miłą niespodzianką. Poszła do swojego domku, wzięła karteczkę i coś do pisania, a następnie zabrała się do pisania. Na kartce napisała: „Dla Irène, która nauczyła mnie, dlaczego nie warto biegać po lesie”.
Żelki z karteczką podrzuciła pod drzwi jej domku. Zapukała do nich, a następnie uciekła do siebie, mając nadzieję, że nikt jej nie zauważył.
Będąc już w swoim domku, oprócz tego, że bolał ją strasznie brzuch po suchym cieście, to się nawet cieszyła z tej mini przygody. Miała nadzieję, że Irène też będzie zadowolona z tego. W końcu to dla niej tyle przeszła i przeżyła, by zobaczyła, że jest godną uwagi koleżanką.

Irène?
◇──◆──◇──◆
[1206 słów: Wanda otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od TJ CD Daniela — „Bycie grupowymi to wielka odpowiedzialność”

Poprzednie opowiadanie

TJ nigdzie nie odeszła. Chciała szybko wyjaśnić tę całą aferę, a najlepiej coś na niej zyskać. Była jednak okropnie pobudzona przez adrenalinę, jaka krążyła w jej żyłach i stres, jakim się najadła. Aby rozładować to pobudzenie, zdecydowała się na najlepszą i najskuteczniejszą metodę, wyczerpujący wysiłek. Mocniej zacisnęła sznurówki na korbce przy butach, poprawiła kucyk i nim ktokolwiek wyszedł z domku, zdołała zrobić trzy okrążenia wokół niego. Przy wykonywaniu czwartego, niemal wpadła na wychodzącego z domku Hermesa Daniela. Tylko dzięki niewiarygodnym szczęściu i nieludzkiemu refleksowi zdołała go ominąć, przelatując tuż przed jego twarzą, delikatnie uderzając w twarz chłopaka końcówkami blond włosów.
— Uważaj jak leziesz, Doff! — zawołała z napięciem w głosie i biegła dalej by wykonać kolejne kółko. W trakcie tego manewru pomyślała o tym, że wypadałoby pogadać z tym gościem, co niemal przed chwilą na niego wpadła. W końcu był szefem całego domku i pewnie potrafiłby sobie poradzić z takimi duperelami, ale ani trochę nie potrafiła się skupić. Wysiłek niemal całkowicie włączał jej myślenie o wszystkim dookoła tak bardzo, że nawet nie zorientowała się, że kurtka, w której chodziła na co dzień, luźno powiewa na jej biodrach związana rękawami.
Po przebiegnięciu piątego kółka zatrzymała się przed grupowym, otarła pot z czoła frotką i zarzuciła na plecy kurtkę, by na koniec wsadzić prawy rękaw w kieszeń.
— To kiedy dostanę swoje wyrko? No i telefon… — zapytała, łapiąc oddech i równając go bardzo szybko jak na wysiłek, który właśnie zakończyła.
Dany spojrzał na nią spode łba, lekko zdezorientowany. Próbował, na kolanie, włożyć tarczkę okularów w ich oprawę, którą TJ nieświadomie zrzuciła mu z nosa. Dzięki telekinetycznej precyzji zdołał doprowadzić starocie do nienagannej formy użytkowej.
— Może być — mruknął, zdmuchując kurz ze szkła.
— Halo? — przypomniała o sobie TJ.
— Tak — przeciągnął, by chwilę się na odpowiedzią zastanowić. — Wyrko dostaniesz, jak zwolnią się miejsca. Praktycznie każdy obozowy nowicjusz zaczynał od podłogi, więc nie czuj się, proszę, zaatakowana, czy coś — spojrzał na dziewczynę, w której umiejętności poznawcze zaczął powoli wątpić. — Nic personalnego w każdym razie. Nie przejmuj się. A co do telefonów to na ogół ogarniamy je na dwa sposoby. Dopóki jesteś w domku jedenastym, to możesz sobie z niego korzystać, ale tylko w domku jedenastym, bo nigdzie indziej nie ma na tyle rozproszonej energii… — Dany spojrzał na skonfundowany wyraz twarzy blondynki, po czym ciągnął — Generalnie elektronika zwabia potwory do obozu, ale dzieci Hermesa mogą się z tym obejść, bo nasz ojciec internet stworzył, coś w tym stylu. No więc dopóki nie zostałaś uznana, nie powinienem oddawać ci starego telefonu z powodów bezpieczeństwa. Drugą opcją jest kupienie telefonu odpornego na potwory z kabiny dziewiątej, tych od Hefajstosa. Apple to może nie jest, ale lepsze niż nic.
Wywód Danego na temat elektroniki i nie tylko wywołał na twarzy TJ wyraz, który bardzo często miała na lekcjach w szkole. Była bardzo zmieszana i ciężko było jej zrozumieć co jej kolega, a może i nawet przyrodni brat, miał na myśli. Po dłuższej chwili milczenia zamrugała parę razy i pomachała dłonią przed sobą.
— Chwila, chwila, bo nie wiem, czy dobrze to rozumiem. Chcesz powiedzieć, że gdybym użyła telefonu, to mógłby się pojawić jakiś potwór? — blondynka zamilkła, patrząc prosto w oczy kolegi naprzeciwko i widząc po nim potwierdzenie wcześniejszych słów, cicho prychnęła pod nosem z rozbawienia. — No nie źle mnie wkręcasz, China. Nie jestem głupia i wiem o istnieniu tej waszej bariery. — stanęła przed nim dumnie uśmiechnięta. Była święcie przekonana o tym, że Dany ją wkręca i chciał się ponabijać nieco z nowej obozowiczki. Nic wyjątkowego. Jak TJ była na obozach sportowych to nie raz wkręcała świeżaków w jakieś wyssane z palca brednie.
— Zresztą, gdyby było to tak, jak mówisz, to już każdy na świecie by był martwy. Pół roku temu przeleżałam w szpitalu dwa tygodnie, siedząc na telefonie 18 godzin dziennie, więc nie wciskaj mi kitu, że jakaś latająca paskuda mnie zeżre jak tylko puszczę smsa do rodzinki. — słowa wychodzące z ust Afrykanerki były bardzo poważne i nie dało się po niej wyczytać grama zwątpienia. Była piekielnie pewna swego zdania, nawet jeśli cała jej wiedza o magicznym świecie pochodzi od rozmowy z dwoma osobami oraz krótkiej przebieżce wokół obozu. Mimo wszystko uważała się za tyle kompetentną, by z pewnością wykryć fałsz stojącego przed nią Hermesiątka.
— A co do lokowania nowych w tej waszej ruderze. Nie lepiej zbić z desek jakiś nowy domek albo zrobić dobudówki do starego? Przecież w porównaniu z resztą domków wasz wygląda jak slumsy. Zbudowanie nowego dla wszystkich nowych byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem. Przyznaj sam. — powiedziała nie mniej pewnie jak wcześniej tylko tym razem wypowiedź zakończyła zawieszając rękę na biodrze z dumną miną.

Dany?
◇──◆──◇──◆
[754 słowa: TJ otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Kai CD Mei — „Promienie słońca”

Poprzednie opowiadanie

— O nie — jęknęła, widząc miny swoich towarzyszy.
Światło, które przykuło ich uwagę, było niecodzienne i co sekundę odrobinę gasło, by zaraz przybrać większą moc. Wyglądało na to, że ktoś, bądź coś, sterowało tym i chciało zwrócić czyjąś uwagę. Jak na nieszczęście padło akurat na nich, ale Kaya nie chciała się ruszać — coś w głębi duszy powiedziało jej, że to nie jest dobry pomysł. Pchanie się w nieznane jest ekscytujące, nie można zaprzeczyć, ale także niebezpieczne. Nie mają przecież pewności, czy coś ich nie zaatakuje; a białowłosej nie widziała się w tym momencie walka.
— Słuchajcie, zignorujemy to — powiedziała i uśmiechnęła się półgębkiem, by swoją zabawną posturą odwrócić myśli dziewczyny oraz jej przyjaciela od czerwonego światła. Oboje jednak nie zwrócili na niej szczególnej uwagi, a słowa Kai brzmiały dla nich jak spod wody.
— Ciekawe — mruknął chłopak, po czym podrapał się po karku, pociągając się przy tym za szarawe włosy.
Kaya wbiła w niego piorunujące spojrzenie. Bardzo nie chciała tam iść. Chciała tutaj zostać i delektować się trunkiem.
— Może to odbijające się światło księżyca? — próbowała dalej odwrócić uwagę towarzyszy.
Mei po tych słowach jednak wstała, przeciągnęła się tak bardzo, że wygięte plecy strzeliły w kilku miejscach i powiedziała:
— Chodźmy to sprawdzić. Wygląda dosyć ciekawie.
Była podcięta. Ilość wypitego alkoholu zaczęła uderzać brunetce do głowy, przez co zdawała się nie myśleć logicznie i podejmować skrajnie nieodpowiedzialne decyzje. Lucien wstał za nią, aczkolwiek o nim nie można było powiedzieć, że się wstawił — to syn Dionizosa, a czy dzieci tego alkoholika kiedykolwiek w życiu były pijane? Sprawiały wrażenie takich, co wlewają w siebie śmiertelne dawki czystego alkoholu i śpią smacznie, jakby nic się nie wydarzyło.
— Ja naprawdę bardzo, ale to BARDZO, nie chcę być zabita — jęknęła Kaya, łapiąc się rękoma za nogę stołu, przy którym siedzieli.
Mei, odwróciwszy się, rzuciła jej spojrzenie wściekłego ojca. Ta para ciemnobrązowych oczu sprawiła, iż białowłosa zacisnęła mocniej dłonie na drewnianej nodze.
— Dramatyzujesz.
— Nie, nie dramatyzuje! Skąd wiesz, co jest w tym lesie? — Wstała gwałtownie i wbiła palec klatkę piersiową dziewczyny. — Jesteś pijana i nie wiesz, o czym gadasz.
— Nie jestem pijana — mruknęła niezadowolona. — Idziemy sprawdzić ten las. Jak się boisz to siedź. — Odwróciła się i odrobinę chwiejnym krokiem podeszła do drzwi.
Lucien, niewiele myśląc, poszedł za nią, ignorując wszystko, co przed chwilą powiedziała Kaya. Białowłosej zostało tylko podążać za towarzyszami i przez całą drogę do wejścia do lasu przeklinała, kopała leżące na drodze kamienie bądź gałązki. Ze wszystkich sił starała się nie udusić Mei, ale może gdyby to zrobiła, to wyszłoby to na dobre? W końcu straciłaby przytomność, więc mieliby pretekst, aby wrócić do obozów.
— Czekajcie. — Kaya wystrzeliła ręce przed siebie. — Idzie tu coś.
— Co?
— Nie wiem, może potwór, wracajmy. — Machnęła rękoma. — Nie, do kurwy, jesteście pijani i muszę za was odpowiadać! Nie, znaczy się, Lucien ty nie jesteś, ale ta idiotka już tak.
Szarowłosy spojrzał skonsternowany na Kayę. Jego wzrok wydawał się mętny, ale niezwykle hipnotyzujący — jakiś czar z brązowych oczu popchnął ją w głąb buszu.
Szli małą, wydeptaną dróżką, trzymając się całą trójką za ręce i wypatrywali światła, które wiedzieli z domku dwunastego. Mei pociągała co chwilę nosem, a jej głowa swobodnie latała na wszystkie strony, co zaniepokoiło Kayę dodatkowo. Po pierwsze byli w lesie, po drugie byli w lesie z jedną pijaną osobą i piętnastolatkiem. Może wiek nie ma znaczenia, ale białowłosa czuła, że oprócz umiejętności picia litrów alkoholu, to młody zbyt wiele nie potrafi. Zresztą, był bardzo szczupły i tak samo wysoki, jak ona.
Kaya zatrzymała na chwilę szczęśliwą grupkę i obejrzała Mei, która odtrącała dłoń białowłosej, jak tylko próbowała dotknąć jej twarzy.
— Przestań się ruszać.
— To mnie nie dotykaj — bąknęła.
— Jak cię mam nie dotykać? Zobacz, jak ty wyglądasz.
— Jak?
— Nie wiem, kurwa, na pewno nie normalnie — odpowiedziała zirytowana.
Kaya nie przeklinała często, jednakże nerwy, które w niej teraz buzowały, sprawiły, iż z tych niewinnych ust zaczęły wychodzić podobne słowa. Latające ręce Mei, chcące ją odgonić także jej nie pomagały.
— Dobra. — Zostawiła dziewczynę i się odwróciła, szukając Luciena, który… zniknął. — Czy on poszedł się odlać?
— Nie. Powiedziałby mi.
Kaya otworzyła usta.
— Mówi ci o takich rzeczach?
Brunetka wzruszyła ramionami, uśmiechnąwszy się pod nosem. Zdawało się, że wszystko zaczynało ją bawić. Cholerni, pijani ludzie.
— Ostatni raz gdzieś z wami wychodzę. Jeszcze ten młody się zgubił, o nie, nie będę go po tym lesie szukać, błagam cię, Mei.
Mei jednak nie posłuchała i zboczyła z ledwo widocznej, udeptanej ścieżki.

Mei?
◇──◆──◇──◆
[722 słowa: Kaya otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 26 lipca 2022

Od Kanmi CD Milio — „Dear Milio Hansen”

Klepała Steff po plecach przez kolejną godzinę i gdy myślała, że na niej poprzestaną, Steff znowu zaczynała drżeć, wyrzucając z siebie kolejne serie pojękiwań i szlochów. Tak mi przykro, Steff na stałe zapisało się na języku Kanmi, która z bezsilności powtarzała to jak, mantrę, jakby problemy Steff miały przygasać, ilekroć słyszała, że Kanmi jest przykro. Zervas nie była jednak dyplomowanym psychologiem, a wszystko, co mogła zaoferować swojej współlokatorce, sprowadzało się do przyjacielskiego wsparcia i możliwości wypłakania się w ramię. Chambers musiało to wystarczać, inaczej nie wracałaby do Kanmi przy każdej chwili słabości.
W podobnych momentach cieszyła się w duchu, że nie znała swojej matki. Wystarczyło jedno spojrzenie na Steff, żeby Kanmi wiedziała, że jej mama byłaby niewiele lepsza i że rozdzielenie było lepsze dla ich obu.
Wróć. Nie chodziło o nią. Powinna była skupić się na Steff.
Dłoń Kanmi wodziła wzdłuż talii Steff. Pokrzepiający gest uspokajał dygoczącą dziewczynę, ale ilekroć Steff chowała twarz w szyi Kanmi albo we własnych rękach, dziewczyna sięgała po chusteczki, dając spokój liczeniu tych trafiających do kosza (albo obok niego, Steff w chwilach niedomagania odnajdywała trudność w celowaniu). Zeszłoroczna Zervas z pewnością sprzedałaby krokodylowy zegarek, byleby w podobnych momentach znajdować się blisko Steff, gładzić jej jasne włosy, patrzeć prosto w błękitne, zaczerwienione od płaczu oczu. Chciała ujmować jej twarz i odgarniać kosmyki za ucho i robić wszystko to, o czym czytała w książkach o kobietach śmielszych od niej i także takich, których nie powstrzymwał chłopak wiszący nad karkiem, jak miało się to w przypadku Noah Newmana. Na swoje własne nieszczęście, zeszłoroczna Zervas lubiła pieprzonego Noah Newmana.
— Kurwa, Kanmi — wymamrotała Steff, wyjmując z ust poślinione włosy. Spojrzała na nie ze zniesmaczeniem i wytarła o bluzę. Przy okazji pociągnęła nosem. — Przeze mnie przegapiłaś śniadanie, sorry.
Steff po raz trzeci w życiu spojrzała na Kanmi wzrokiem zbitego szczenięcia. Bez ściągniętych brwi, bez brawury pobłyskującej gdzieś w jasnych oczach.
— To nic, Steff.
— Ale…
— Serio. Nic się nie stało. Zjem coś innego — zapewniła, trzymając wyimaginowane kciuki za Milio, który zobowiązał się do załatwienia jej owsianki. Liczyła, że jej nieobecność okaże się dla Dionizosa subtelnym światłem do czmychnięcia ze śniadaniem pochowanym po kieszeniach. Owsianka nie nadawała się co prawda do oprowadzania jej po obozie, ale miała nadzieję na przynajmniej kanapki. Nawet tej z obrzydliwymi pomidorami.
Steff podniosła się nagle, ocierając twarz rękawem. Wyprężyła się, oparła dłonie o biodra i uniosła podbródek.
— Wiesz co, Kanmi? Nie mogę tak siedzieć do końca dnia. Nie będę płakać! — oznajmiła w przypływie nagłego natchnienia. — Pora uprzykrzyć życie Noah.
Odwróciła się na pięcie i żwawo ruszyła ku drzwiom. Zanim te zatrzasnęły się za nią, spomiędzy futryny wyjrzała głowa Steff.
— Dziękuję. Jesteś cudowna.
Kanmi skinęła głową i rozłożyła ramiona, dokładnie tak, jakby była magikiem u schyłku pokazu. Takim, któremu, co jasne, udała się sztuczka.
Ile by dała, żeby wszystkie zmartwienia — i te Steff, i jej samej — znikały jak królik w cylindrze.
Była naiwna, ale Kanmi dobrze się z tym żyło.

— Roszpunko, spuść tu swe włosy, zanim Chejron mnie znajdzie.
Kanmi usłyszała mruczenie Milio wyłącznie dlatego, że właśnie zbliżała się do szyby, na niedługo po tym, jak uderzył w nią czterokrotnie. W drodze, która dzieliła jej sypialnię od drogiego miejsca spotkań, zdążyła wymyślić przynajmniej trzy formułki, jakie zamierzała wyrecytować w związku z jego uporczywym dobijaniem się, zupełnie tak, jakby nie zapraszała tam Milio sama. Odwołując się do Zaplątanych, Dionizos zwinnym ruchem zburzył wizję, według której chciała przeprowadzić rozmowę.
— Niewiasto, zanim cię wpuszczę… — podeszła do okna i pociągnęła szybę ku górze — …pozwól, iż rzeknę coś innego… — Kanmi mimowolnie uśmiechnęła się na widok Milio. — Hejka.
Popatrzyła na niego badawczo, poszukując znaków śniadania, które, według oficjalnej wersji, miała przechwycić jeszcze na stołówce. Czuła ulatujące z niej powietrze, w miarę sunięcia wzrokiem ku dołowi. Ręce Milio były puste, a szczerze wątpiła, by trzymał cokolwiek w skarpetkach. Głód wyżerał dziurę w brzuchu Kanmi.
— To było… — Milio uniósł brew.
— Co?
— To, co przed chwilą powiedziałaś, to…
— Kurwa. Oglądaliśmy to dosłownie wczoraj, a ty nie zapamiętałeś jednej z najważniejszych kwestii wypowiedzianych przez Flynna Rajtara? — Kanmi pokręciła teatralnie głową. — Bogowie.
— Słuchaj, ja przynajmniej nie brzmię, jakbym maltretował tę biedną bajkę trzy razy dziennie, recytując z pamięci jakieś wyrwane z kontekstu słowa — odciął się.
— Do zobaczenia, jak się zamkniesz. — Ku zaskoczeniu Milio sięgnęła po ruchomą szybę. Z impetem zamknęła okno.
Milio zacisnął usta w niezręcznym uśmiechu i spuścił ręce wzdłuż ciała, dokładnie tak, jakby znowu miał jedenaście lat i przyszedł do sypialni mamy, żeby o północy przypomnieć o wyhodowaniu rzeżuchy.
Kanmi uchyliła szybę z litością.
— Postój tu sobie pięć minut.
— Nie, dziękuję. — Wykorzystując możliwość wdrapania się na parapet, Milio zadarł wysoko nogę i przecisnął się między szybą a Kanmi.
Szli więc razem do sypialni, zupełnie tak, jakby Hermesiątka brały w czwartki wolne i nie biegały od domku do domku ze świeżymi plotkami z życia łóżkowego obozowiczów.
Kanmi była już spakowana, zrobiła to w ciągu pięciu minut dzielących wyjście Steff od przyjścia Milio. W szmacianej torbie na ramię schowała książkę, słuchawki, butelkę wody i małe pudełko z truskawkami, które udało jej się dostać od Laurencego. Poza tym miała tam kilka innych drobiazgów, takich jak agrafki, strzępki papierków, kapsle po piwie albo połowa złamanego grzebienia i nie zdziwiłaby się, gdyby zanurzając weń dłoń i dotykając dna, poczuła, jak coś próbuje odgryźć jej palce. Torby od dłuższego czasu nie uprała i wciąż widziała na niej łagodnie zarysowane resztki po plamie z kleju, który kiedyś na nią wylała. Chociaż ramiona ocierały jej barki, a sama torba nieustannie zsuwała się z niego, Kanmi całkiem ją lubila. Przynajmniej mogła zmieścić w niej czyjąś głowę albo trzy butelki po winie.
Milio zakręcił się dookoła i upadł na materac sąsiedniego łóżka. Zanim Kanmi zdążyła odwrócić się i ochrzanić go za rzucanie się na lichy stelaż, Milio podniósł się gwałtownie i dotknął tylnej kieszeni.
— No i chuj — wymamrotał, wyjmując z niej spłaszczony woreczek.
W pierwszej chwili Kanmi nie wiedziała, co to było. Spojrzała na woreczek badawczym spojrzeniem i już miała wracać do swojej torby, kiedy Milio otworzył go i wyjął ze środka trzy ciastka z marmoladą.
Sorry, zapomniałem o nich. — Wyciągnął rękę ku Kanmi, podając jej pogruchotane słodycze.
Uśmiech rozświetlił pochmurną twarz Zervas.
Kurwa, uwielbiała ciastka z marmoladą.
Wzięła i resztki ciastek, i woreczek, w którym zostały ich większe i mniejsze okruchy. Zjadła wszystkie trzy i nie powiedziała nic, dopóki nie opróżniła zawartości opakowania.
— Cholera, jak Laurencjusz na gastro. — Milio zmarszczył brwi, a Kanmi tylko spojrzała na niego przelotnie, przewracając oczami. — Idziemy?
Chcąc wrzucić woreczek do kosza, chybiła, więc sięgnęła po niego i rzuciła jeszcze raz. Założyła torbę na ramię i stanęła, kiwając głową.
— Idziemy.

— Ja pierdolę!
Kanmi patrzyła, jak autobus odjeżdża na całe pół minuty, zanim udało im się dobiec na przystanek. Według Googla mieli jeszcze dwie minuty, ale kierowca najwyraźniej nie lubił biegających nastolatków i zatrzymał się na ledwo dziesięć sekund, wyjeżdżając przed czasem. Kanmi przekalkulowała, że jeśli zdążyliby złapać ten, mieliby dwadzieścia minut na dostanie się do pociągu. Wówczas jednak, z busem oddalającym się na ich oczach, dwadzieścia minut skróciło się do siedmiu, ponieważ następny autobus miał przyjechać za trzynaście.
— Co za gówno! — Wyrzuciła ramiona w powietrze. — Wiesz co, Milio, było jeść to śniadanie jeszcze dłużej. Może zdążylibyśmy przyjechać do Nowego Jorku o dwudziestej pierwszej.
— No ej, Kanmi, jest przecież przed dwunastą, mamy jeszcze dużo czasu. — Milio wskazał na jej zegarek. — Nie denerwuj się. — Szturchnął Kanmi w ramię. — Zdążymy.
— A spieprzaj.
Trzymając za ramię torby, szybkim krokiem doczłapała do przystanku i w złości usiadła na ławce. Zmęczona bieganiem sapała głośno, jak stary kundel, który pogonił za wiewiórką i odkrył, że wcale nie potrafi wdrapać się na drzewo. Milio dosiadł się do niej, prostując nogi i wzdychając głęboko.
— Ty się nawet nie zmęczyłeś.
— Mam dłuższe nogi.
— Pierdolisz.
Kanmi wyciągnęła swoje wzdłuż jego.
— Inaczej siedzisz. Usiądź jak ja.
Milio poprawił się i podciągnął. Kanmi była pewna, że tym razem siedzieli już na jednej desce, ale wciąż stopy Milio sięgały dalej niż jej. Skrzywiła się i spojrzała w stronę, z której powinien nadjechać kolejny autobus.
— Jeszcze dwanaście minut, nie przywołasz go bardzo niemiłym spojrzeniem.
Kanmi skrzyżowała ręce na piersi i zdecydowała, że zacznie ignorować Milio.
Ignorowała go przez dziesięć następnych sekund, później ją to zmęczyło.
— Chciałabym siedzieć od okna.

Szli przez dworzec, mijając kłębiących się ludzi podążających jak zwierzęta w kierunku swoich peronów, na swoje pociągi, wracając do swojego życia. Kanmi mijała ich wszystkich i chociaż jej myśli skrupulatnie krążyły wokół Nowego Jorku i wszystkiego tego, co musiała w nim załatwić, znalazła chwilę na zwyczajowe rozważanie, jak wyglądają cudze myśli. Chciałaby wiedzieć, co przeszło przez głowę mężczyźnie, którego minęła, albo kobiecie śpieszącej do pociągu, z jaką niemal się zderzyli. Chciała pomóc chłopakowi, któremu rozsypały się kartki i pochwalić jego rysunki, ale ten szybko zniknął gdzieś w tłumie, zasłonięty przez chmarę ludzi.
Widzieli rodziny z dziećmi, starsze małżeństwa, grupy dzieciaków w ich wieku.
Obróciła głowę w kierunku swojego peronu, dostrzegając, jak ojciec odciąga dzieci od wspartego o ścianę mężczyzny. Pomarszczona, sucha twarz i zapadłe policzki świadczyły o zaniedbaniu, a mała reklamówka i kurtka leżąca obok — o potencjalnej bezdomności. Siedział skulony, w rozklejonych butach, w starej, poplamionej koszulce. Uśmiechał się smutno do chłopca, który ciągnął swojego ojca za koszulę, wskazując na niego.
— Tatusiu, proszę, ten pan jest głodny… — mówił.
— Chodźcie, dzieci. — Ojciec popchnął go delikatnie, w przeciwnym kierunku.
Serce Kanmi rozbiło się na tysiąc kawałków. Nie mówiąc nic Milio, szybkim krokiem podeszła do mężczyzny i wyciągnęła z kieszeni dwudolarówkę.
— Panienko? — Drżący głos sprawił, że Kanmi zatrzymała się na moment.
Patrzył na nią, gdy podawała mu pieniądze. Zawahał się, ale skinienie Kanmi zachęciło go do przyjęcia pieniędzy.
— Nie jestem pijakiem.
Kanmi to wystarczyło.

— Szybko! — zawołała, łapiąc Milio za rękę i ciągnąc go ku pociągowi.
Milio hamował nieco, zmuszając Zervas do szybkiego marszu.
Kiedy wsiadali do pociągu i Kanmi przestępowała strome schodki, Milio złapał ją w talii i popchnął, tak że niemal wyłożyła się jak długa na pociągowej podłodze. Zanim Milio poradził sobie ze schodami, zniknęła w przedziale, za zamykającymi się automatycznie drzwiami. Wybór miejsca okazał się jednak zbyt trudny, więc stała w korytarzyku, rozglądając się na lewo i prawo.
— Nie wiem, gdzie… — zaczełą mówić, odwracając się do Milio.
Milio nie było — ani za nią, ani w przejściu. Zmarszczyła brwi i się cofnęła. Milio mógł wpaść w przerwę między peronem a pociągiem, czyli zrobić dokładnie to, czego Kanmi zawsze się obawiała. Byłoby to straszne o tyle, że musiałaby tłumaczyć Chejronowi, dlaczego nie uchroniła młodego boga od śmierci. Dionizosowi też, ale to zdawało się mniejszym kłopotem. Czasem odnosiła wrażenie, że Dionizos nie lubił Milio niewiele mniej niż ona sama.
Ktoś uderzył ją w udo i pociągnął za koszulkę.
Z konsternacją spojrzała na prawy rząd.
Milio siedział rozłożony, zajmując miejsce od korytarza. Z zadowoleniem przecisnęła się między jego kolanami i siedzeniem z przodu, po czym opadła na wolny fotel przy oknie. Wówczas wszystkie chęci opuściły jej ciało i Kanmi doszła do wniosku, że ten Nowy Jork nie był wcale najlepszym pomysłem.
Nie.
Milio Hansen w Nowym Jorku nie był dobrym pomysłem.
Jechali już od piętnastu minut i w tym czasie zdążyli omówić kwestię wyższości mrówek nad motylami (Kanmi nie doceniała mrówek, a Milio, jak popieprzony, wyzywał motyle. Ostatecznie oboje przegrali i przyznali, że pszczoły są lepsze i od mrówek, i motyli) oraz obgadać każdego obozowicza, jaki tylko przychodził im na myśl. Łatwość, z jaką Milio przychodziło plotkowanie, była godna podziwu, nawet jeśli Zervas sądziła, że po Laurencjuszu nie zdziwi jej już nikt.
W dwudziestej minucie Kanmi przymknęły się oczy. Oddała Milio słuchawkę, na których wspólnie słuchali muzyki, i oparła głowę o szybę, patrząc, jak rozmazują się mijane drzewa. Śledziła wzrokiem barierkę, dopóki nie poczuła, jak ogarnia ją sen.
Obudziła się trzy minuty później, przynajmniej według krokodylowego zegarka. Wyprostowała się, potarła oczy i obróciła do Milio tylko po to, żeby odkryć, że Hansen także zasnął. Z łokciem opartym o podłokietnik i głową przyklejoną do oparcia, oddychał miarowo przez otwarte szeroko usta. Kanmi uśmiechnęła się pod nosem i zrobiła mu zdjęcie, nie wiedząc do końca, czy z zamiarem pokazania mu go później, czy dla siebie.
Cokolwiek dla siebie miałoby oznaczać.
W środku lektury Dumy i uprzedzenia poczuła, jak głowa Milio zsuwa się z fotela na jej ramię. Co więcej, jego kolano dotykało jej.
Duma i uprzedzenie, Duma i uprzedzenie.

Od Friedricha CD Cherry — „Ryby i gracze Ligi głosu nie mają”

Poprzednie opowiadanie

Wziął głęboki oddech, aby nie wyładować swojej złości, którą nabył przez granie w ligę, na Cherry. Będąc szczerym, nie za bardzo przepadał za towarzystwem jej. Właściwie to nie przepadał raczej za wszystkimi (z wyjątkami), a ludzie mieli to samo odczucie co do niego.
— No tak, bo nigdzie indziej mi nie sięgasz — burknął zmęczonym głosem.
Była od niego niższa. Niedużo (porównując inne dziewczyny). Sięgała mu gdzieś to brody, czy nosa. Ciężko określić, kiedy w tamtym momencie opierał się o drzwi. Zdecydowanie była wyższa niż inne dziewczyny, to pewne.
Zanim zdążyła jeszcze z siebie wydusić słowo, dodał.
— Słuchaj, jestem trochę zajęty, więc mogłabyś sobie już pójść i robić tam swoje nieważne dla mnie sprawy. Nie za bardzo potrzebujemy Twojej obecności.
— Znów zaczniesz się wydzierać przez jakąś grę i nie dasz ludziom robić swoich spraw — odpowiedziała groźnie.
— Dobra, dobra proszę pani! — zaśmiał się kpiąco, po czym zamknął za przed nią drzwi.
A przynajmniej myślał, że uda mu się zamknąć. Włożyła stopę pomiędzy drzwi, aby nie zamknął. W głębi duszy chciał nimi teraz trzasnąć, aby coś jej się stało w tę stopę, ale postanowił tego nie robić. Otworzył je znów i spojrzał na starszą od siebie centurionkę chyba czwartej kohorty.
— W czym problem? — powiedział, jakby ją pierwszy raz na oczy widział.
— W Tobie.
— A ja coś złego robię? Odprowadzić panienkę do jej domku?
Nie czekając na odpowiedź, wziął ją na ręce i zaczął nieść do jej domku.
— Puść mnie! — krzyknęła, wiercąc się.
Wszyscy patrzeli na nich zdziwionych. Osoby, które piły spokojnie piwo odwrócili wzrok, aby zobaczyć widowisko, które robi im Cherry. W myślach Friedricha pojawiła się myśl, aby po prostu włożyć jej jakąś szmatkę do mordy, aby się zamknęła, co prawda na samym początku nie pomyślał o szmatce, ale to nieważne.
Ile można krzyczeć? Do tego, jak się wierciła, że po prostu chciał ją wrzucić w błoto. Niestety jest lato, nie za bardzo mógł coś takiego znaleźć.
Im więcej się wierciła, tym bardziej wypadała mu, dlatego zamiast pod same drzwi puścił ją z 4 metry przed domkiem.
Cherry bardzo zdenerwowana już, gdy tylko wylądowała na ziemi, zaczęła go kopać w kolano. Pierwszą reakcję Friedricha to było „wtf, co ona robi”, ale zaczęła mocniej kopać, że już go to nawet zabolało.
— Mała, bo jak ja Cię zaraz — urwał, bo go kopnęła teraz dosyć mocno — Hure! — Warknął i złapał ją za ramiona i mocno odepchnął ją od siebie.
Zacisnął pięść z chęcią, aby ją uderzyć, ale bez przesady, nie zrobiła mu dużej krzywdy. Do tego, jak zobaczył, że dziewczyna prawie się przewróciła, to po prostu uderzenie jej sprowadzi większe krzywdy.
— Jesteś okropny! — powiedziała pełna złości.
— Mhm, mhm. Dobra już zamknij się i idź do siebie. Najlepiej to nigdy do nas już nie przychodź. — odwrócił się, aby odejść, ale Cherry podbiegła jeszcze i dała mu z liścia.
Spojrzał na nią zdziwiony, czy aż tak ją zdenerwował? Nie za bardzo rozumiał też czym. Dosłownie był sobą. Chwycił ją za czoło i odsunął od siebie i wrócił grać w ligę.
Nie wiedział, czy półbogini pójdzie za nim, albo czy gdzieś indziej poszła, ale nie chciał już robić widowiska.
Wrócił do komputera, no oczywiście był afk w lobby (na szczęście w lobby). Pewnie jak dał propozycję poddania się, to wszyscy zagłosowali na tak, dla niego lepiej. Wyłączył komputer i poszedł się przebrać. Nie chciał, aby Cherry jeszcze raz do niego przyszła i takie akcje odwalała.
Cherry?
◇──◆──◇──◆
556 słów: Friedrich otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia

niedziela, 24 lipca 2022

Od Daniela CD Laurencjusza — „Truskawkowe skręty”

— Myślicie, że damy sobie z tym szybko radę? — przerwał ciszę Ace, dając upust głębokiemu ziewowi, który wkrótce zaraził większość towarzyszy.
— My sobie nie damy rady? — odparł Laurency z figlarnym pół uśmiechem wymalowanym na twarzy. Wnet wskoczył na pobliski pieniek i kontynuował z bogatą gestykulacją. — Nam, grupowym, wyzwolicielom zgonów i pogromcom gastrofazy, niestraszne są jakieś przerośnięte poziomki — przerwał, niemal teatralnie, jak gdyby budował napięcie. — Ale słyszę was i odpowiadam. Czymże są bowiem bohaterowie bez należytych broni?
Swoją dłoń skierował ku pochwie, lecz zamiast plugio, wyciągnął przeźroczysty woreczek z brudnozieloną zawartością i zamerdał nim w kierunki reszty, jak psom smakołyki. Powadze towarzyszy ustąpił kolektywny rechot, a więc Laurency zeskoczył ochoczo z konara i prędko zaangażował się w rozmowę z Charlotte oraz Ace, którzy prowadzili grupę w stronę Truskawkowych Pól.

Laurencjusz wydawał się Danielowi prawie nierealny — jak gdyby był tą ekscentryczną, poboczną postacią, która nieoczekiwanie skrada serca czytelników, a następnie umiera, co sprawia, że seria zostaje bojkotowana przez wszystkie napalone laski, którym kilka zdań na martwym drzewie niejako złamało serca. Mógł również swoją metaforę znacznie skrócić i nazwać rzeczy po imieniu — Laurie był po prostu popularny. Słynny Potocki nawet nie kojarzy Daniela po imieniu, choć ten rozpoznawał go od niemal trzech lat, kiedy to w podobnym odstępie czasowym zawitali do obozu, a Laurie zaczął wywijać powitalną salsę na stole jadalnym (zanim z jego powodu tego oficjalnie zakazali) do Gimmie! Gimmie! Gimmie! Amandy Seyfried — co Dany personalnie uważał za moralne wykroczenie, więc zaraz po imprezie ukradł Kanmi winyl ABBY i spędził resztę nocy na słuchaniu całego albumu Voulez-Vous, który, de facto, zapoczątkował jego krótką, acz intensywną, obsesję na punkcie języka francuskiego.

Kroku dotrzymywała mu jedynie Florence, choć sam nie wiedział, czy z wyboru, czy z bezsilności, bo twarz jej co chwilę wykrzywiała się w mniej lub bardziej urzekającym grymasie, jak gdyby córka Demeter przechodziła doskwierające problemy żołądkowe. Dany nie był jednak przekonany, czy tenże grymas nie pojawiał się po prostu wtedy, gdy ta na niego patrzyła — co byłoby jak najbardziej uzasadnione. Ostatniej nocy żonglował między stymulantami, słownikiem kodu morskiego, a podpitymi hermesiątkami, które w kilka godzin zdążyły z podłogi zrobić tor przeszkód, gdy raz po raz padały na kolana i nie wstawały do wczesnego ranka. Sam nie zasnął, dopóty ostatnia siostra nie dobiła materacem do plaży, po tym, jak bardziej trzeźwi obozowicze postanowili zażartować z niej oraz innych zezgonowych imprezowiczów, wypuszczając takowych szczęściarzy na środek jeziora i wzruszająco celebrując wydarzenie jako największy, dotychczasowy Water Lantern Festival obozu.

Przodująca trójka niespodziewanie zerwała się do biegu, gdy zza horyzontu wyłoniły się, rozpościerające się wzdłuż pagórka, Truskawkowe Pola. Flo dołączyła do grupy, co uczynił również i Dany, dosiadając się do kręgu uformowanego między krzaczorami. Laurie przeklął pod nosem raz czy dwa, próbując włączyć zapalniczkę, na co Lottie wyciągnęła dłonie i zakryła nimi źródło ognia, nie odwracając kokieteryjnego wzroku z twarzy Potockiego.
— Odpalasz to czy nie? — napomniało Potockiego hypnosiątko.
— Weź się przymknij — odburknął, zapaliwszy tubkę.

Po moralnym wsparciu pierwszego skręta i pół Laurency otworzył czerwoną teczkę, a następnie zarządził, by grupa rozeszła się po dwie osoby na alejkę, gdyż potrzeba było uzupełnić wan o 15 łubianek. Florence, o dziwo, uznała, że woli zająć się donoszeniem koszyków, ażeby nie musiała się specjalnie schylać i ryzykować gastrycznymi nieprzyjemnościami. Nie dziwne więc, że Ace zdecydował się na zbieranie owoców ze swoją drogą przyjaciółką Charlotte, która to elegancko czmychnęła za nim w głąb pola, co pozostawiło Laurencego oraz Daniela samym sobie.
Pierwszy, za pomocą chlorokinezy, ściskał ogonki truskawek do momentu ich przerwania, a drugi telekinetycznie przekładał je do koszyków, dzięki czemu praca szła szybko i sprawnie. Między niewinnymi wymianami zdań Laurie nucił pod nosem Strawberry Fields Forever Beatlesów, co nasunęło Danielowi pomysł aż nadto dziwny, by warty wypowiedzenia na głos:
— Paliłeś kiedyś truskawkowe skręty?
— Truskawkowe, winogronowe, czekoladowe. Nawet o smaku, a raczej zapachu, skarpet Żabora, ale… — Nie o takie mi chodzi. — Pokręcił głową Dany, po czym zaczął lewitować truskawką tak, że ta zaczęła obracać się wokół własnej osi między ich oczyma. Laurency wydawał się nie do końca rozumieć, co zielonooki miał na myśli.
Dany szybko wybrał największą, najbardziej soczystą truskawkę, którą miał w zasięgu wzroku, a następnie zdjął ze swojego wisiorka jeden z trzech obsydianowych grotów.
— Spirytusem polejesz? — spojrzał w stronę rozluźnionego towarzysza, który wkrótce opłukał kamień alkoholem. — Dziękuję. A, i podasz trochę prawdziwej magii?
Nakłuł truskawkę od dołu, tak by zrobić z niej prowizoryczny tunel, ale by też nie przebić się do szypułki, po czym wydrążył z przodu niewielki otwór. W tym czasie Laurie podał mu saszetkę z używką, której część przesypał do wyżłobionej dziury.
— Co to, kurwa, ma być? — Przyjrzał się Potocki.
— Truskawkowy skręt. Sam zobaczysz.
Dany odpalił, za pomocą gałązki, truskawkowego skręta i zawahał się przez chwilę nad tym, czy bucha brać, czy nie. Ostatecznie uznał, że skoro nie wziął wcześniej, to i teraz samego siebie nie zawiedzie. Tym bardziej nie przez jakiś pseudo skręt, który nie sprawi przecież, że przestanie się martwić dostarczeniem truskawek do Nowego Jorku, bo w końcu jest tam ścigany i ostatnie czego by chciał to narażanie obozu na wścibskość śmiertelników, albo postrzelenia, bo przecież wiadomo, jak amerykańska policja funkcjonuje. A tym bardziej nie martwi się tym, że ostatni raz, gdy palił skręta sześć miesięcy temu, obiecał sobie, że „to tylko zioło na ataki paniki”, a skończyło się na opioidach, przez które potem prawie tydzień umierał, jak go do obozowego szpitala przyprowadził go Chejron i kazał zrobić detoks od trucizny, którą — oficjalnie — podała mu Achlys w szkolnej stołówce.
— Halo? — Wytrącił go z zamysłu Laurie, pstrykając mu palcami przed nosem. — Ziemia do Daniela. Kurwa, chyba się na sam zapach już wstawiłeś.
Chłopcy usiedli, a Barlow podał towarzyszowi nietkniętego, truskawkowego skręta.
— Wystarczy Dany — odparł, obserwując zaciągającego się truskawką kompana. — I to od twoich perfum. Wiadomo już chyba, dlaczego kobiety mdleją na twój widok. Bardziej obrzydliwego zapachu się nie dało?
— Wypraszam sobie. — Przyłożył dłoń do serca na znak obrazy, lecz ze zbyt niesubtelnym uśmiechem, żeby wziąć to na poważnie. — Nie jestem ignorantem. Na mój widok mdleją osoby i zwierzęta każdej płci.
Obydwaj wymienili się grzecznościowymi uśmiechami, po czym Dany przekierował wzrok w stronę Florence, która właśnie zabierała łubianki od drugiej grupy.
— Słuchaj, stary — kontynuował po chwili Laurie. — Ja mega doceniam ten twój pomysł, ale ta truskawka jest w chuj słaba.
— Masz coś do truskawek?
— O mój boże, w życiu! Same w sobie są muzami, tylko trochę roznegliżowanymi przez z te pestki na zewnątrz… Takie maliny, na przykład, są eleganckie, wszystko, co najcenniejsze mają w środku.
— Rozumiem. — Pokiwał poważnie głową, próbując powstrzymać się od śmiechu.
— Ziom, nie śmiej się! Ja pierdolę.
— Nie no, serio rozumiem metaforę. To trochę jak z ludźmi, no nie? Ci z pestkami na zewnątrz wszystko, co najcenniejsze w życiu, rozrzucają na lewo i prawo, są tak jakby… ekskluzywni, nie dbają o prywatność. A ludzie maliny z pestkami w środku zachowują więcej dla siebie i tylko niektórym pestki pokazują.
— Właśnie. — Podrzucił rękoma Włoch, kręcąc nieco głową. — A ty byłbyś bardziej człowiekiem truskawką czy człowiekiem maliną? Ja chyba truskawką, choć do maliny chyba niewiele mi brakuje.
— Pewnie maliną.
— Maliny są dobre. — Ziewnął, rozciągając się rękoma do góry.
— Wolę truskawki. — Wzruszył ramionami i podjadł jedną z łubianki.
— Dobra. Owoce owocami, ale pora się zająć konkretami.
Dany już zrywał się do wstania, kiedy Potocki pokręcił głową.
— Mon ami, nie o takie konkrety mi rzecz jasna chodzi.
Wyciągnął z kieszeni normalnie wyglądającego już skręta, po czym otoczył Daniela ramieniem i pomachał mu pięknym papierkiem przed oczami. Syn Hermesa spojrzał na niego z nutą wątpliwości, kręcąc delikatnie głową — czuł, jak jego ręce zaczynają się pocić, a gardło ściskać. Nie wspominając już o kontakcie fizycznym, które nim wzdrygnęło i wyprowadziło z jeszcze innej, mniej świadomej, strefy komfortu. Jedyne czego teraz pragnął to po prostu się wyluzować, a wrota — o ile nie przepaść — do tego wyboru stały do niego tworem, nawet do niego machały.
Laurency butem wydrążył w glebie niewielki otwór, do którego wrzucił ziołową truskawkę, a następnie zasypał ją ziemią oraz polecił spoczywać w pokoju. Po skończeniu szopki skierował swoją uwagę na Barlowa, przechylił delikatnie głowę i uśmiechnął się szeroko:
— No to jak, mordeczko? Ze mną nie zapalisz…?
Dany przełknął ślinę, aż mu uszy się zatrzęsły, po czym wypalił, przejmując prędko od Lauriego narkotyk i gestem prosząc o zapalniczkę:
— Carpe diem?

Laurie?

sobota, 23 lipca 2022

Od Anemone — „Fanfik Invuna”

Usiadła na krześle, poprawiła swoją sukienkę i energicznie wyjęła notes. Równocześnie chwyciła do prawej ręki ołówek, na rozgrzewkę pisząc opowiadanie o zmyślonym synu Bachusa, będącym czterdziestoletnim pijakiem, który zginął przez zapicie się na śmierć na końcu utworu. Historia zajęła jej dwie godziny i liczyła cztery tysiące słów.
Potem zabrała się za faktyczne zadanie, które przed sobą postawiła.
Napisać wiersz o shipie Invidii i Fortuny.
Czy romans bogini zemsty z boginią losu nie byłby wspaniały? No oczywiście, że byłby. Jakby na to nie patrzeć to shipowanie czyiś matek było trochę dziwne, ale Anemone zamieszczała w swoich utworach zdecydowanie mniej etyczne rzeczy.
Za każdym razem, gdy brała się za coś podobnego, faktycznie trochę obawiała się o swoje życie (wiadomo, może urazić bogów, którzy ześlą ją do zaświatów) i zdrowie psychiczne czytelników, jednak to nigdy nie stanęło jej na drodze rozwieszenia próbek wierszy w całym obozie, załączając zakreślony na tęczowo cennik. Dostała już jedno zamówienie, jakieś trzy tygodnie temu. Syn Minerwy zakochał się w gościu od Wulkana, i chociaż Anemone faktycznie napisała mu wiersz, gotowy do wręczenia miłości jego życia, to jej klient nie był zbyt zadowolony z opisu swojego crusha. Emone była po prostu szczerza: nastolatek nie był najpiękniejszy, co zapewne stanowiło spadek po jego ojcu. Musiała strącić wycenę wiersza o 15% lub zmienić ten fragment, ale że była prawdziwą artystką i szanowała swoje dzieła, wybrała pierwszą opcję.
Z tego, co zrozumiała, to półbóg od Wulkana nawet nie otrzymał jej dzieła.
Na brudno zakreśliła parę porównań, rymów, czy wykwintnych słów, które chciałaby użyć. Na kartce widniały również napisy takie jak „ZERO PRZEKLEŃSTW!!”, „bez RUCHANIA”, „przestań używać ‘lol’ idiotko” i inne zasady napisania udanego wiersza.
Westchnęła, wiedząc, że niestety nie może napisać:
Królowa losu zemście ukłonu odmówiła,
Invidia zaś szczęścia pojąć rozumem nie miała,
Ponieważ było to niewystarczająco dojrzałe i widać było, iż napisało to małe dziecko.
Co poradzić, była tylko marną dwunastolatką i nawet nigdy nie próbowała pojąć rozumem szczęścia. Sama nawet nie wiedziała, jak miałaby to zrobić, albo co właściwie zawarła w tych dwóch wersach. Trudno było jej napisać poemat głębszy niż zagłębie w jej kiblu, do którego srała.
Ane pomyślała, że „zagłębie kibla, do którego srała” dobrze współgra z imieniem Fortuna. Przez następną godzinę próbowała umieścić to w tym wierszu, po czym obudziła swoją przełożoną Philip, pytając się jej, co rymuje się z kiblem. Ta oczywiście znowu zasnęła, mamrocząc coś pod nosem, po czym mówiąc „koliber”. I znowu tylko chrapała.
Ale czy koliber rymuje się z kibel?
I jak ona ma wsadzić Kolibra? W kiblu go może spuści.
Żałosne. Ona jest żałosna i jej wiersze są żałosne. Co ona sobie myślała? Nie powinna ich pokazywać ludziom. Pewnie mieli ubaw, ci turyści, kiedy widzieli je na straganie, do którego je przylepiła w zeszłym miesiącu. Nie mogły im się podobać, skoro nie zadzwonili do niej ze zleceniem. A może nie zadzwonili, ponieważ nie zamieściła tam numeru? To też możliwe. Ale ona nie ma komórki, to jak miałaby dać tam numer?!
Powinni biegać po Rzymie i pytać się ludzi, kto jest autorką wierszy. Potem ktoś podstawiony z Obozu Jupiter powiedziałby im, że Anemone Rohde. Następnie kolej na nią, wyskakującą z krzaków i podającą cennik. Zbiera zamówienia – robi – zarabia.
PRZECIEŻ ZAPOMNIAŁA PODSTAWIĆ LUDZI! NO TAK!
Uśmiechnęła się pod nosem, kontynuując pisanie wiersza. To takie proste. Teraz się uda, jeżeli o niczym nie zapomni. Philip i Lexi na pewno zgodzą się stać parę godzin obok przylepionego wiersza i tłumaczyć ludziom, z którego krzaka wyskoczy Ane.
Zadowolona nastolatka pisała wiersz przez całą noc, w wątłym świetle lampki bazgrząc po kartce. Następnego dnia znaleziono ją śpiącą nad w całości popisaną kartką, z której odczytać się dało tylko ostatnie zdanie.
W celu doskonalenia swoich umiejętności wykonam trzy pierwsze zlecenia całkowicie za darmo!

Od Blanche — zlecenie #5

Numer, który pojawił się na ekranie jej komórki w akompaniamencie irytującej systemowej muzyczki, należał do tych, które pozostawały zapisane w pamięci telefonu tylko i wyłącznie dlatego, że „tak wypada”. Ostatnie połączenie z nim odbyło się dobre kilka lat temu, dlatego też zepchnięte gdzieś w odmęty niepamięci imię zdołało wytrącić Blanche z równowagi.
Przez chwilę walczyła z samą sobą. Czy powinna w ogóle odbierać? Ich ostatnia rozmowa była wymianą uprzejmości po pogrzebie osoby, którą oboje kochali, lecz którą tylko jedno z nich mogło mieć. Gdyby kobieta miała teraz okazję przesłuchać ją ponownie, zapewne usłyszałaby jego niewyraźne pomruki, skutek próby zagłuszenia żałoby alkoholem, i własne wrogie krótkie odpowiedzi. Nie, nie zajmie się jego dziećmi. Gówno ją obchodzi to, że się upił i nie powinien zajmować się małymi. Niech spierdala, nic nie jest winna Wendy, zwłaszcza teraz, kiedy ona nie żyje.
Wystarczyłaby jeszcze tylko chwila wahania, a połączenie zostałoby samoistnie odrzucone, a Blackwood mógłby co najwyżej poplotkować sobie z automatyczną sekretarką. Pchnięta jednak niejasnym przeczuciem, że ta rozmowa mogła nieść coś bardzo dla niej ważnego, ostatecznie wcisnęła zieloną słuchawkę i przyłożyła aparat do ucha.
— Słucham? — zaczęła, siląc się na profesjonalny ton. Nie zamierzała dać mężczyźnie poznać po jej głosie, jak bardzo obawiała się usłyszeć znowu ten należący do niego.
— Cześć, Blanche, to ja, Aaron — odpowiedział, jak zauważyła z zadowoleniem kobieta, dość niepewnym tonem. — Wiem, że nie mieliśmy kontaktu od kilku lat, a nasza ostatnia rozmowa nie była zbyt przyjacielska, ale… — kontynuował, ale ona nie zamierzała pozwolić mu tak po prostu zjawiać się znowu w jej życiu i rzucać w nią tym, czym zamierzał właśnie rzucić.
— No właśnie, skoro wiesz, to po co dzwonisz? — warknęła, w myślach raz po raz wyrzucając sobie to, że, odbierając połączenie od niego, zachowała się jak skończona idiotka.
— Bo wiem, że to, co próbuję ci powiedzieć, może cię zainteresować. Nie chodzi tu o mnie ani o moje dzieci. Jasno się wyraziłaś, że nie chcesz mieć z nami nic wspólnego i zamierzam w dalszym ciągu szanować twoją decyzję — obiecał, a w jego głosie nie odnalazła żadnych emocji.
Normalne biznesowe połączenie. Tak, to była w stanie znieść.
— Dlaczego więc, w takim razie dzwonisz? — westchnęła.
— Kiedy odprowadzałem dziś Ginny i Sylvię do szkoły, przypadkiem podsłuchałem jakiegoś ojca, który opowiadał sąsiadce, że jego córka widzi stwory z mitologii. Myślę, że mała może być półboginią. Sądzę, że powinnaś porozmawiać z nią i z jej ojcem.
— Czekaj, czekaj, bo nie wiem, czy dobrze to rozumiem… Nagle do mnie dzwonisz tylko dlatego, że uznałeś, że powinnam zadbać o jakieś przypadkowe dziecko, które może być półbogiem? Czy tobie już do końca padło na łeb? — prychnęła, czując, jak wypełnia ją złość.
Kurwa, dlaczego miałaby dbać o jakąś przypadkową dziewczynkę, skoro jego córki, dla których kiedyś była „ciocią” nie widziały jej od dobrych kilku lat, a zarodek, który nieco później postanowił zagnieździć się w jej macicy, bez większego zawahania podłożyła pod topór aborcji? Nie, to się zdecydowanie nie trzymało kupy. Ona plus dzieci równało się wielka katastrofa z przynajmniej trzema wybuchami i dziesiątkami ofiar.
— Nie. Dzwonię dlatego, że wiem, że dbasz o innych ludzi, zwłaszcza tych, którzy potrzebują pomocy. Dlatego, że kiedyś byłaś w podobnym położeniu do tego, w którym znajduje się teraz ta dziewczynka i, gdyby nie mądrość twojego ojca i pomoc Wendy, cholera wie, co by z tobą było. Czy nie sądzisz, że powinnaś coś zrobić, chociażby ze względu na pamięć pana Lemieux i małą Blanche, która gdzieś tam jeszcze w tobie jest?
— Może ty z takim darem krasomówczym wyminąłeś się z powołaniem w karierze politycznej, Blackwood? — wycedziła, sarkazmem próbując ukryć to, jak bardzo wpłynęły na nią jego słowa.
— Nie wiem. Ale wiem, że masz zbyt dobre serce, żeby mi teraz odmówić.
— Spierdalaj — wycedziła odruchowo, po czym zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Musiała się uspokoić. — Znasz adres tego faceta? — spytała w końcu po chwili milczenia.
— Mogę ci go za chwilę wysłać w wiadomości.
— Poproszę — westchnęła, pogodzona ze swoim cholernym psim losem.
— Dziękuję, Blanche.
— Niby za co? — prychnęła.
— Nie wiem. Za to, że odebrałaś. Za to, że mnie wysłuchałaś. Za to, że się zgodziłaś.
— Za to, że teraz się rozłączam, też? — spytała i, nie czekając na odpowiedź, zakończyła połączenie.
Miała ochotę cisnąć smartfonem przez cały pokój, roztrzaskać go na małe kawałeczki o jedną ze ścian. Zamiast tego jednak siedziała wciąż bez ruchu, ściskając go kurczowo w dłoni aż do momentu, kiedy kilka minut później ciszę przeciął dźwięk powiadomienia.

Forest Houses, budynek 12., mieszkanie 59. Facet to Patrick Pullson, jego córka ma na imię Grace. Za rozłączenie się też dziękuję.

Odczekała kilka minut, zanim odpisała:

Jeszcze mi nie dziękuj. Najpierw muszę coś zdziałać z tą dwójką.

Zablokowała komórkę i od razu zabrała się za pakowanie. Wyglądało na to, że czekała ją wycieczka na Bronx.

Od Sylwii — „Ja się cały czas czegoś uczę”

Na kalendarzach jawił się jedenasty listopada, otoczony biało-czerwoną obwódką, a obok niego najczęściej można było zobaczyć narysowane flagi lub inne symbole narodowe. Na telefonie Sylwii, schowanym w jej kieszeni, migały życzenia w formie wiadomości od jej znajomych i znajomych jej mamy. W tych pierwszych znalazła się tylko Basia, prawdziwie patriotyczna czternastolatka będąca w tej samej klasie, natomiast tych drugich było znacznie więcej. Masowo wysyłali formułki napisane od serca, które wklejali do wszystkich kontaktów po kolei. To właśnie oni stanowili powód, dla którego rok dokładny rok później Sylwia wyrzuciła większość numerów w niepamięć, usuwając je z listy, zostawiła sobie zaś jedynie prawnego opiekuna. Katolicką, posiwiałą, w kryzysie wieku średniego, nieumiejącą poprawnie używać języka polskiego i oderwaną z rzeczywistości Annę Kowalską.
W sumie to było trochę dziwne: takie wysyłanie życzeń z okazji święta państwowego. W końcu normalnie podobne rzeczy robi się w Wigilię albo Wielkanoc.
Odświętnie ubrana (ponieważ dziewczyna przed chwilą grała hymn Polski na flecie, podczas szkolnej akademii), minęła grupkę kolegów i koleżanek z klasy. Wszyscy siedzieli na schodach przy jakimś domu, wszyscy wpatrzeni we własne telefony i podający sobie je nawzajem, aby móc oglądnąć więcej filmików. Parę z nich miało też papierosy, obok nich zaś leżała puszka piwa bezalkoholowego i dwie puszki energetyków.
I nie, nie znaleźli się tu oni jako przykład patologicznej młodzieży polskiej (przypominam, to było 0,0%). Byli zwykłymi nastolatkami, jakich pełno, i w zasadzie z biegiem czasu w tym małoletnim paleniu przestawało widzieć się coś niecodziennego. O telefonach nawet nie mówmy, bo matka Sylwii nie miała racji, i to nie one powodowały depresję i inne podobne „wymysły”. Sama dziewczyna nie miała nic przeciwko takiemu zachowaniu, a wprost spodziewała się, że w każdym kraju sprawa wygląda tak samo i jest powszechna (a może to jej województwo było jakieś dziwne?). Zresztą, ludzie mieli prawo robić ze swoim życiem, co chcieli. Chociaż sama Sylwia wolałaby przeznaczyć taki czas na naukę lub zajmowanie się jakimiś nerdowskimi sprawami.
(Czy oglądanie TikToków i picie energetyków wykluczało bycie nerdem? Pewnie nie, ale kiedy robiłeś to w towarzystwie przyjaciół, sprawa stawała się podejrzana. Sylwia nigdy nie widziała nerda, który robi coś podobnego razem z grupką znajomych. Częściej obserwowała grających ich razem w gry).
Nie musiała iść długo, aby dotrzeć do domu. Wytarła na prędko buty, nie chcąc dostać ochrzanu za nabrudzenie na podłodze, otworzyła sobie drzwi kluczem i stanęła we własnej willi…
… która była rozpadającym się domem pod przewodnictwem żywego przykładu patologii.
No dobra, to może było lekką przesadą. Anna nie biła dzieci, dawała im jedzenie i czasem nawet zabierała je gdzieś na zabawę. Tym, co wkurzało Sylwię, była jej pewność, że dziewczyny mają sprzątać i gotować, chłopcy być twardzi i stanowić głowę domu, a pewien poseł o imieniu na J ma rację we wszystkim, co mówi.
Gdyby wiedziała, że jutro przyjdzie do niej wilczyca, pod której okiem zacznie półboski trening, a po trzech miesiącach trafi do obozu Jupiter, odpuściłaby sobie zmywanie naczyń i wkuwanie na najbliższy sprawdzian i albo odebrałaby sobie życie, albo położyłaby się wcześniej spać, aby jej ciało mogło odpocząć i przygotować się na następny dzień.

﹀ ︿ ﹀

— Witamy w obozie Jupiter, proszę, rozgość się. Na początku, czyli od dzisiaj będziesz in probatio, co potrwa rok, i oznacza to, że musisz zasłużyć sobie na szacunek i zrobić coś dobrego, zanim zostaniesz uznana za prawdziwego członka obozu. I masz nosić tabliczkę, żeby można było cię rozróżnić. Czy masz list polecający? Jakieś pytania?
Nie, nie miała, pytań. I tak, miała dużo listów polecających, i lepiej nie wchodźmy w to, jak je zdobyła.
No dobra. Chodziła po domach rzymskich legionistów lub znanych bohaterów i prosiła ich o podpisanie papierku, że jest fajna i zasługuje na najlepszą kohortę. O dziwo, niektórzy serio na to przystali.
Przydzielona została do drugiej, co nie było złym wynikiem. Zasłużyła na to pewnie dlatego, że jeden papierek pochodził od kogoś ważnego w obozie, teraz martwego. Dość zadowolona zapoznała się z nowymi współlokatorami. Najbardziej polubiła Lloyda, który w tamtym momencie raczej przeniósłby się do gorszego oddziału, niż przyjął do wiadomości, że ta sama nieogarnięta i płaczliwa Sylwia, która niemal zesrała się pod siebie z emocji, będzie kiedyś jego przełożoną.
Sylwia niezbyt dobrze zniosła pierwsze tygodnie obozu. Trening wilczycy nie przygotował jej na prawdziwe realia ciągłego przegrywania ze starszymi od siebie i codziennie nowej porcji siniaków. Jej trzy książki, które przyniosła ze sobą, zdążyła poznać na pamięć, a była zbyt nieśmiała, aby poprosić kogoś o pożyczenie nowych. W dodatku, wiecie, była jeszcze druga sprawa. Sylwia umiała mówić po polsku. A nauka łaciny trochę zajmowała, nie mówiąc już o włoskim. Trudno poprosić w Rzymie o lody ledwo znając angielski i nie wiedząc nic z włoskiego. I, no, cóż, teraz kolejna sprawa, trudno było jej, czternastolatce, zacząć żyć jak dorosła i znieść brak kogoś odpowiedzialnego za jej dziecinne i nieraz żałosne czy nieodpowiednie zachowania.
Z tego też powodu często tęskniła za swoją porąbaną matką, która nic nie wiedziała o tym, co się wydarzyło w życiu jej dziecka. Jednego dnia jej córka idzie i wraca ze szkoły, a drugiego dnia tylko do niej idzie. „Bożena” nie wątpiła, że będzie poszukiwana. Ale nie znajdą jej, ponieważ nie będzie ona wracać na rok szkolny i tłumaczyć matce, że ta spiknęła się w rzymskim bogiem. I tak nie miała do czego wracać, nie licząc rozpadającego się domu, jej rodzeństwa, z którym nie zbudowała żadnej relacji i jedynej koleżanki Basi, próbującej wyleczyć wszystkich otaczających ją ludzi z ateizmu. Biedna Anna. Tak nagle pięćset złotych mniej.
Sylwia nie zauważyła, kiedy okazało się, że jej ojcem jest Kwiryn. Nie zauważyła też, kiedy in probatio minęło, a ona rozstała się ze swoją tabliczką. Ledwo spostrzegła, że zakochała się i rzuciła pierwszą dziewczynę. Może obudziła się na chwilę, kiedy mianowano ją centurionem. Życie śmigało jej zdecydowanie zbyt szybko, aby pamiętała jeszcze o swoich siostrach i braciach, swojej koleżance-kujonce, tych palących nastolatkach, które minęła na ulicy podczas dnia niepodległości, licznych razach, gdy źle umyła talerze albo kocie, którego dokarmiała, gdy miała dziesięć lat. Jej codziennością stało się używanie broni, treningi walki, integrowanie się z często głupimi ludźmi i próba życia, nie bojąc się o to, że możesz się już nie obudzić. Oraz nazywanie siebie samej półboginią.
Kiedy czasem wspominała swoją przeszłość i na chwilę otwierała oczy, to zdawała sobie sprawę, że teraz żyje jej się lepiej. Ale z chęcią wróciłaby do tego wspaniałego, biało-czerwonego kraju i posłuchała po raz kolejny, jak Andrzej Duda gada po angielsku.
I właśnie dzięki takim myślom wiedziała, że jest całkowicie pojebana.

Od Luciena CD Yves — „Cholerny przeciekający dach”

Zacznijmy od tego, że Lucien nie do końca wiedział, co właśnie się stało. Wpatrywał się w duże, drewniane drzwi, przypominające bardziej wejście do kuźni, niż do zwykłego domku. Ogólnie rzecz biorąc — cały ten domek przypominał wielką hutę, w której w tysiącach stopnia wypala się przeróżne rzeczy. Sprzątając tam, nawet jak temperatura powietrza nie była zbyt wysoka, czuł płonący żar. Cóż, to było zdecydowanie nowe, niepowtarzalne doświadczenie, ale chłopak błagał w myślach kogokolwiek, by nigdy więcej nie musiał tego robić.
Spokojnym krokiem wrócił do porośniętego winoroślą domku, gdzie spotkał swoich oddanych przyjaciół. Zdążyli otworzyć sobie po butelce piwa, a ja pośrodku niewielkiego stolika, który nie wiadomo skąd wzięli, stało dodatkowo wino. Lucien westchnął, lecz nie było to westchnienie zmęczenia, lecz ulgi. Mógł się w końcu odprężyć z ulubionym napojem, którego nie powinien pić, gdyż miał jedynie piętnaście lat, ale w dzieci Dionizosa same ustalały zasady. Tutaj wszyscy znali smak alkoholu od najpewniej czasów płodu i nikt nie wyrażał zaskoczenia, kiedy upijał łyk nowego trunku, prawie tak, jakby pił to już wcześniej, ale nie pamiętał.
Powiedział oddanym ziomkom, że sprawa z grupową Hefajstosa, zwącą się Yves, została załatwiona, a oni rzucili do niego chłodną butelkę chmielowego napoju. Uśmiechnął się pod nosem, po czym otworzył piwo widelcem (pomińmy fakt, że wyciągnął sztuciec z kieszeni spodni).
— Co tak długo? — zapytał Laurency.
Jego świdrujący wzrok wydrążał dziurę w policzku Luciena.
— Mam nadzieję, że obiecany sześciopak na mnie czeka — bąknął, przypomniawszy sobie, że niedawno latał z mopem i ścierami po domku dzieci Hefajstosa, sprzątając coś, co było zwykłym wypadkiem.
— Nie okłamuje przyjaciół. — Chłopak poklepał siwowłosego po ramieniu. — Wszystko będzie załatwione. Mówię i masz.
Lucien wziął łyka piwa. Zimny napój szybko ochłodził rozgrzane oraz zmęczone ciało. Czuł się jak budowlaniec, który wrócił do domu po ciężkiej pracy. Matko, jakby on nie chciał być budowlańcem ani sprzątaczem. To taka męcząca praca.

Ten odpoczynek długo nie potrwał — głośne śmiechy wybudziły go z drzemki i chociaż starał się je ignorować, odwróciwszy się na drugi bok, to wciąż nie mógł ponownie usnąć. Ten cudowny, niepowtarzalny sen, w którym biegał radośnie po polu lawendowym, przepadł; a na końcu pola czekał na niego krzak winorośli.
Podniósł się do siadu i zmarszczył brwi, nie lubił bowiem, jak coś przerywało mu odpoczynek. Szczególnie po ciężkiej pracy ścierania podłogi przez durny, przeciekający dach.
— Lucien, cho no tu!
Zawołany zsunął się mozolnie z łóżka i podszedł do drzwi. Przed nimi ustawili się inni, którzy oglądali… siwego konia.
— Wygląda jak ty. — Szturchnął go ktoś w bok.
Chłopak przetarł zaspane, jeszcze sklejone śpiochami, oczy i przyjrzał się bliżej stworzeniu. Wyglądało, jakby wcale nie chciało tu być. Ten wyraz pyska i zmrużone oczy (czy konie mrużą oczy?) mówiły tylko jedno: „zabierzcie mnie stąd”.
— Koń — mruknął.
— Upiłeś się?
Lucien uniósł głowę i spojrzał ze zniesmaczeniem ciemnowłosemu chłopakowi prosto w oczy. Ten pretensjonalny wzrok szybko spłoszył tego, który śmiał wymówić te słowa do syna Dionizosa. Toć to niezwykła obraza i jeśli Lucien byłby odrobinę wyższy, to… w sumie, to nie zrobiłby nic szczególnego, gdyż nie lubi mieszać się w konflikty.
Zwierzę spojrzało na zgraję stojącą przed domkiem porośniętym winoroślami i prychnęło.
— Chyba jest zły. — Lucien wyszukał wzrokiem Laurencjusza, który wziąć wzlekał z obiecanym sześciopakiem piwa.
Jego ziomek, który wpakował go w kłopoty z grupową Hefajstosa, w najlepsze bawił się w przywoływanie zwierzaka do siebie. Wyciągnął przed siebie ręce z marchewką. Nim się jednak spostrzegli i nim to wielkie, potężne zwierzę zdołało się do reszty na nich wkurwić, coś jednym gestem przyzwało je do siebie.
— Cholera, no nie… — Lucien złapał się za głowę, kiedy spostrzegł, że była to Yves.
Dziewczyna rzuciła im co najmniej pięć wściekłych spojrzeń, podczas głaskania i uspokajania konia, po czym równie wściekłe do nich podeszła. Siwowłosy rozważał już dziesięć różnych możliwości ucieczki oraz w jaki sposób w minutę zbudować zabezpieczenie z łóżek, by córka Hefajstosa ich nie dorwała.
— Co wy sobie wyobrażacie? — burknęła. — To delikatne zwierzęta. Dodatkowo szybko się płoszą. Myślicie, że możecie się bawić jego kosztem? — Wskazała na konia, który jakby wszystko rozumiejąc, prychnął.
— Przecież nie chcieliśmy nic złego zrobić — zaczął bronić się jeden z chłopaków. — Nie na co dzień widzi się tutaj konie.
— To nie daje ci przyzwolenia na traktowanie ich w ten sposób!
Yves była cholernie zdenerwowana. Widać było, że konie to jej słaby punkt.
— I oczywiście jest to domek Dionizosa, bo któż by inny. — Tupnęła nogą. — A my znowu się spotykamy. — Wskazała na Luciena, który w tym samym czasie próbował niepostrzeżenie schował się za kimś wyższym.
Usłyszawszy swoje imię, padające z ust dziewczyny, podskoczył w miejscu.
— Nie mam z tym nic wspólnego. — Podniósł ręce do góry.
Dzieciaki Dionizosa wykorzystując sytuację, że grupowa zajęła się jedną osobą, uciekli do środka, znów zostawiając Luciena sam na sam z dziewczyną. Chłopak mógł się teraz tylko modlić do ojca, by w jakiś magiczny sposób zechciał go odwiedzić i zabrać na rękach gdzieś z dala od tego wszystkiego.
— To twój… koń? — zapytał, nie wiedząc, co innego powinien powiedzieć. — Ładny, taki… szary.

Yves?

piątek, 22 lipca 2022

Od Mei CD Kai — „Promienie słońca”

Pierwszy raz od dłuższego czasu miała w miarę przyjemny sen. Raczej częściej zdarzały się koszmary, goniące za nią arachne czy chimery, obrazy zniekształconych twarzy, pole krwawej bitwy czy widok własnej matki, mówiącej do niej niewyraźne słowa, mające zapach przepowiedni — częściej, co oznacza około trzech razy w tygodniu, jakby to sam Somnus ją przeklął. Nigdy nie wierzyła w szczególne znaczenie snów, choć według jakże uwielbianego przez studentów psychologii Freuda mówią o tym, co kryje podświadomość, a według psychoterapeutów, są ważnym elementem, bo gdy się pojawiają, to zawsze o nie wypytują. Mei na terapii nigdy nie była (może powinna), sądziła, że mogłaby opowiedzieć ciekawe rzeczy o swoich sennych koszmarach i być ciekawym materiałem dowodowym. Mogłaby oddać chętnie swój mózg w imię nauki, twierdząc, że to coś, co każdy powinien zrobić. Jeśli celem człowieka nie jest rozwijanie się, to co innego? Każdy mógłby oddać swoje narządy po śmierci, skoro i tak ich pozbawione ducha ciało nie będzie mieć znaczenia. Ciało jest tylko narzędziem, a zwracanie na nie większej uwagi przywoływało ją o niezrozumienie. Może więc, skoro było narzędziem, to rzeczywiście sny mają znaczenie i starają się coś przekazać, jak mechanizm w maszynie, z zepsutym od przegrzania silnikiem. Ale nie wiedziała, co oznaczać mogą lary ze skarpetami zamiar głów, śpiewające ballady i odprawiające rytuały nad koszykiem z białymi, puchatymi króliczkami (które na szczęście były żywe).
Sytuacja ta mogłaby się pogorszyć, gdyby do Mei nagle nie dotarł czyjś głos i szturchanie za ramię. Z początku nieprzytomna, uchyliła lekko powieki, lecz gdy ujrzała czyjeś duże oczy, nos i usta zaraz przy jej twarzy, z przytłumionym krzykiem, brzmiącym jak dusząca się zbyt suchą bułką mewa, gwałtownie podniosła się do pozycji siedzącej, aż zakręciło się jej w głowie.
Widząc twarz Kai, od razu nastał ją spokój. A raczej zrezygnowanie. Ale jednocześnie spokój. W końcu nie jest jednym z potworów z jej snów. A może było to zirytowanie, bo nikt nie lubi przecież, jak się go budzi — a może nie, bo jak ktoś wybudzi cię z koszmaru, to mimo zainteresowania dalszym biegiem wydarzeń, czuje się ulgę.
— Wchodzisz każdemu bez pukania?
— Spałaś.
— No właśnie, spałam. — Zmarszczyła brwi.
Kobieta niemalże wisiała nad nią, wpraszając się na łóżko Mei, jakby było jej własnym — prawdopodobnie nawet nie miała tego świadomości. Po chwili jednak odchyliła się w tył.
— Co czytałaś? O…Och. — Spojrzała na okładkę książki, którą przecież miała w ręce. — Good Omens? Lubisz takie klimaty?
Chwilę wpatrywała się w okładkę z Davidem Tennantem i Michaelem Sheenem, którą Mei wyjątkowo chciała mieć, mimo tłumu pałającego nienawiścią do filmowych okładek. Poświęciła dodatkowe pięć złotych, by móc codziennie ją podziwiać, a szczególnie estetyczną w jej mniemaniu twarz Tennanta, inni nazwaliby aktora jej celebrity crush, jednocześnie ulubionego doktora z Doktora Who.
— Aż tak zależy ci na moich grzybach? — Uśmiechnęła się, odgadując cel jej przybycia.
— Tu już nie chodzi o grzyby. Chodzi o zaufanie.
Mei uniosła brew. Wstała, zabierając swoją książkę, wkładając zakładkę niechlujnie pomiędzy ostatnimi stronami, jakie zapamiętała nim zasnęła i odłożyła przedmiot na półkę, między innymi tworami fantasy, z których połowę zaczęła i nigdy nie skończyła.
— Nie bądź głupia. Nie będę ci ufać po tym, jak weszłaś mi do pokoju bez pytania. Zaufanie to konstrukt społeczny, w który naiwnie się wierzy, bo nie możesz po prostu zdecydować czy komuś ufać, to po prostu czujesz, a gdy wchodzisz do czyjejś przestrzeni prywatnej, to oczywiste, że robisz złe, mimowolne wrażenie. Ty też nie powinnaś mi ufać, bo może cię okłamuję z grzybami, a może są niebezpieczną bronią biologiczną, która wysadzi cały obóz w powietrze. — Odruchowo, bez namysłu, przytknęła kubek zimnej, wczorajszej kawy do warg, czego od razu pożałowała. — W każdym razie, siedzę w obozie, odkąd pamiętam, bo matka postanowiła, że nie nadaję się nigdzie indziej i nie ufam nawet Ademirowi. Ale to od niego mam grzyby. Rozumiesz, co mówię? — spytała, choć odpowiedź była oczywista.
Coś zaszumiało, wydając z siebie skrzeczenie niczym mały potwór, a speszona Kaya wślizgnęła się mocniej w głąb łóżka. Rozejrzała się, lecz jedyne, co zobaczyła, to dwa wielkie szczury w równie wielkiej klatce, które prawdopodobnie wybudziły się, słuchając podczas snu nonsensów ich właścicielki, do których nigdy się nie przyzwyczaiły. Białe włosy zatrzepotały, gdy córka Apolla do nich podeszła.
— Tak, gryzą — odpowiedziała profilaktycznie na zawsze słyszane pytanie. — A raczej jeden z nich. Możesz je wypuścić.
Odsunęła się przy tym z myślą, że zaraz stworzenia rzucą się jej do gardła, jednak szybko wzięła na ręce od razu oswojoną z nieznaną dziewczyną Sofję. Dumnie uśmiechnęła się do Mei. Uroku tego uśmiechu nie można było odmówić.
— Jakie są twoje gusta w alkoholu, Kaya? Lubisz rum?

Kaya nie miała pojęcia, czemu, jak i kiedy znaleźli się w obozie herosów, więc pożałowała, że nie zapytała Mei, gdzie chce ją zaprowadzić. Półbogini wbiła się na tereny greckich półbogów, jakby było to ich własne zakwaterowanie, nie zerkając na kroczącą przy jej boku jasnowłosą, przez co ta zmartwiła się, że za moment zostanie pozostawiona sama.
— Miałam ochotę na spacer poza naszymi kohortami — odpowiedziała na niewypowiedziane pytanie. — Chyba nic w tym złego, że chcę twojego towarzystwa?
— Byłam przekonana, że mnie nie lubisz.
— Nie lubię? — zaśmiała się. — Wręcz przeciwnie.
Ruszyła w stronę domku dwunastego, uwięzionego przez wyłożone po brzegi ścian winoroślami. W wyobraźni Mei wyglądały, jakby mogły w każdej chwili ścisnąć wszystkich obozowiczów w środku. Minęły arenę i strzelnicę, a Mei modliła się, aby uniknąć za wszelką cenę wzroku Chejrona, z którym, gdy za pierwszy raz miała do czynienia, dostała reprymendę za zbyt głośne zachowanie, tym samym robiąc sobie niezbyt dobre wrażenie.
— Poznaj mojego drogiego przyjaciela. — Zaszła od tyłu drobnego, srebrno włosego chłopaka, kładąc dłoń na jego głowie.

Nie robili hałasu. Lucien wyjątkowo dyskretnie zabrał schowane w tajnym schowku, którego lokalizację tylko on sam znał, butelki, nie mówiąc nikomu ani słowa.
A Kaya i Lucien znaleźli wspólny język. Wspólnie także, wymyślili, że pójście do lasów jest genialnym pomysłem. Półbogini wyglądała na wyjątkowo ucieszoną towarzystwem francuza. Obydwóm nie zamykała się buzia, przez co Mei nawet nie wiedziała,  kiedy mogłaby wciąć się pomiędzy ich słowa.
— Wiesz, Lucien ma wyjątkowy dar.
— Dar?
— Gdy ktoś przy nich zażywa alkoholu, potrafi stwierdzić dokładnie, jaką jesteś osobą.
— Posprzątaj po sobie tym razem! — przerwał. — Nie powinno cię tu w ogóle być.
— Lucien to wyjątkowa osoba — kontynuowała, patrząc jedynie na dziewczynę. — Raz, gdy wypił całe trzy butelki wina, wciąż był trzeźwiutki i powiedział mi, że otrzymam niedługo od kogoś wiadomość, której nie będę mogła nawet odkryć. I ją dostałam, cholera wie, od kogo, cholera wie, co oznaczała, ale ją dostałam, dostałam pod swoimi drzwiami pierdolone pudełko, które cholera wie, jak się otwiera.
— Więc przepowiada przyszłość?
— Dokładnie! Nie wiem, jak to robi, ale staje się następcą samego Dionizosa, gdy pije! Może jest wybrańcem? Ukrytą wyrocznią?
Wybraniec wbił w nią wzrok, uśmiechnął się z litością i otworzył butelkę rumu.
— Przeczuwam, że za moment coś arcydziwnego się wydarzy — zażartował, gdy przytknął trunek do warg, ujmując z niego jedynie malutką, wypalającą przełyk kroplę.
W środku ciemnego lasu zapaliło się czerwone światło, a Lucien zapomniał, jak poprawnie przełyka się alkohol.

Kaya?

środa, 20 lipca 2022

Od Laurencjusza do Daniela — „Truskawkowe skręty”

Laurency oddałby wszystko, czym dysponował jego wybiedzony nastoletni interwentarz — pustą butelkę po winie, sztywną skarpetę spod łóżka Milio, nawet swój ulubiony otwieracz do piwa z imieniem, w kształcie butelki whisky, a jeśli by było trzeba, to i Żabora — byle imprezy w domku numer dwanaście odsunęły się na dalszy plan i oddały plakietkę „Główne źródło moich kłopotów” czemuś bardziej przyziemnemu, niźli upijanie się mdłym winem albo wypalanie resztek trawy z cudzej lufki. Tego rodzaju uniesienia wprawdzie sprawdzały się, kiedy sobotnie popołudnia upływały na przygotowywaniu na całonocny taniec, a godziny wieczorne uciekały gdzieś między szotem cytrynówki a drinkiem z karmelowym likierem, jednak były też poranki. Były i poranki, i niewdzięczne południa, kiedy Laurency stawał w progu gabinetu Chejrona, zwyczajowo ze zwieszoną głową i zbitym wzrokiem. Unosił go po pięciu uderzeniach serca, wcinał się w słowo Chejronowi i kiedy dostrzegał, że centaur szczerze rozważa wysłanie go na Wyspy Świętej Heleny, do Napoleona, coby upili się włoskim winem, przegryźli francuski camembert i pośmiali z Marii Antoniny, potulnie przepraszał, przyjmując swoją karę. Wiedział, że ledwo opuszczał jego gabinet, Chejron wzdychał, pełny pożałowania, po czym włączał filmiki ze śmiesznymi kotkami.
Laurency regularnie wysyłał mu linki do nowych — a Chejron reagował na wszystkie wiadomości serduszkiem — więc kiedy pewnego dnia w łączu nie było kotków, tylko soczysty Rick Astley, Chejron zaczął ignorować wiadomości Laurencego. Laurie najpewniej powinien był potraktować to jako początek otwartej wojny, ale odpuścił przesyłanie Watykańczyka.
Dionizoski były już po śniadaniu, Laurency zdążył odwieść ich od pomysłu wkładania dłoni w owsiankę. Pokornie wrócili do domku dwunastego. Laurie i Milio siedzieli na ławce przed domkiem — na specjalnym prezencie, który zrobiła dla Milio jakaś dziewczyna od Hefajstosa, bo popatrzył na nią dłużej, niż przez pięć uderzeń serca — kontemplując, dlaczego skurwysyńskie motyle nie są wcale takie ładne.
— No ale popatrz na nie, są brzydkie jak noc — powtarzał Milio. — Pieprzone szkarady!
— Nie obrażaj Bolka. — Laurency odsunął białego motyla przesiadującego na jego dłoni. — Zrobi mu się przykro albo jakaś motylica to usłyszy i nie będzie chciała się z nim rozmnażać. Wtedy całą populację motyli trafi chuj.
Milio pokiwał głową, ale nie zdążył odpowiedzieć. Trzask drzwi i tupot stóp zwiastował nadejście Żabora, za którym, krok po kroku, podążał lokalna legenda, Biały Piwosz. Laurency do niego pomachał, zapominając o motylu.
— Kurwa! — zawołał. Opuścił ramiona i popatrzył na Żabora. — Co tam, loca?
— Wszystko gra — odparł tamten. — A u ciebie?
— Przeuroczy. — Usta Laurencego rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Poklepał Żabora po ramieniu. — Jedyny, który się o mnie troszczy. U mnie też dobrze, zaskakująco, ale to chyba dlatego, że Chejron dalej nie wysłał swojego gołębia, żeby ściągnąć mnie do siebie.
— Nie myślicie, że to dziwne? — wtrącił Lucien.
— Może dalej drzemać. Starsi tak mają, nagle ich ścina, potem pęcherz przestaje trzymać i kończą, oglądając Elif — zasugerował Milio.
Chłopcy zaśmiali się, jeden po drugim. Przesiedzieli tak następne pół godziny, po kolei sugerując, co stary centaur mógł robić, kiedy nikt nie patrzył, kończąc na wyobrażaniu sobie Chejrona w kąpieli (na tym etapie zastanawiali się, jak ją bierze i czy potrzebuje pomocy, i czy jego końska wersja także jej wymaga) albo pieprzącego się z kimś, o kim z całą pewnością myśleć nie powinni.

Chejronowy gołąb przyleciał.
Laurency wziął głęboki oddech i wygładził swoją koszulkę, próbując nadać krótkim dresowym spodenkom i luźnemu t-shirtowi formalności. Zapukał, trzykrotnie, dbając o stosowny kąt nachylenia i wydźwięk uderzania kostek o drewno. W ostatnie stuknięcie włożył wszystkie swoje uczucia, coby Chejron wiedział, kogo się spodziewać. Żeby była jasność, Laurency powinien był zanucić Pitbulla.
— Panie koordynatorze. — Rozchylił szeroko ramiona, uśmiechając się promiennie do Chejrona.
Chejron stanowił jego skrajną opozycję. Patrzył na Laurencego spojrzeniem nader spoważniałym, chociaż nie zaprosił grupowego domku dwunastego, żeby pieprzyć o cenach paliwa albo kosztach budowy bliźniaków.
— Do twarzy panu w tym garniturku, profesorze — skomentował Laurie. W rzeczywistości Chejron zakładał go przesadnie często i Laurencemu zdarzyło się zastanawiać, czy to marynarka nie zesztywniała na tyle, by ograniczać ruchy koordynatora. — O czym dzisiaj porozmawiamy? Ocieplenie klimatu? Ma pan jakieś wieści od cioci? Może…
Laurency pożałował, że nie rozejrzał się po pomieszczeniu wcześniej. Zwyczajowe rendez-vous z Chejronem, w istocie, odbywało się południami. Dochodziła szesnasta, więc Laurency mógł spodziewać się oderwania od rutyny.
To miało więcej sensu, niż dotąd myślał.
— Florence! Wyglądasz… kompletnie nie tak, jakbyś wczoraj wymiotowała! — zwrócił się do stojącej w kącie, opierającej się o ścianę grupowej Demeter.
Tuż obok niej, na krześle, siedziała Charlotte Beaumont, z nogą założoną na nogę i pogodnym wyrazem porcelanowej twarzy. Zdawało się, jakby Chejron wyciągnął ją z chatki z ogrodem, w której przeżywałaby swój prywatny lesbian cottagecore dream, w białej, rozkloszowanej sukience z bufiastymi rękawkami i z motylą spinką na czubku głowy. Nosiła pantofle, przeklęte pantofle, którym Laurency posłał urażone spojrzenie spod ściągniętych brwi, wymownie dając im do zrozumienia, że blaty nie są niezniszczalne, bez względu na to, czy Charlotte tańczy do Time of my Life z Dirty Dancing, czy I Love It Lil Pumpa.
— Nasz najjaśniejszy promyk, Lottie, jak miło cię tu widzieć! Na Bogów, z nich wszystkich jesteś najlepszym, czego mogłem się tu spodziewać, wyłączając towarzystwo pana koordynatora. — Laurency skinął doń głową i uformował z palców serduszko.
Lottie uśmiechnęła się najpiękniej, jak Laurie tylko widział.
Kolejną owcą, która zwróciła jego uwagę, był Ace Chadwick, kolega od spalania zioła. Laurency skierował ku niemu pistolety z palców. Siedział na podłodze, zadzierając głowę, wspierając plecy o biblioteczkę. Nosił to, co zwykli nosić ci fajni chłopcy, do których Żabor starał się upodobnić, czyli bluzę — lato spakowało już walizki i w czułym geście pokazało środkowego palca — i ciemne bojówki.
— Upierz kiedyś tę czapkę, Ace, bo nigdy nie poderwiesz żadnej alternatywki — rzucił do niego Dionizos i odwrócił się do ostatniego z goszczących w pokoju alkoholików.
Rozpoznał go, bo Laurency znał wszystkich. Laurency wiedział wszystko na temat każdego.
Niefortunnie okazało się, że poprzedniej nocy zwoje w jego mózgu mogły się nieco poprzepalać.
— Damian — powiedział, mrużąc oczy i krzywiąc usta. Nie, to nie było takie proste. — Cholera. David? David! Nie? — zawahał się, gdy jegomość pokręcił subtelnie głową.
— Blisko.
— Derek?
— Daniel, Laurency — wtrącił się Chejron. — Czy już skończyłeś swoje powitanie i mogę przejść do rzeczy?
Laurency skinął ochoczo i wycofał się ku Lottie, stając obok jej krzesła.
— Nie chciałem robić wam łapanek, bo byłoby to nieskuteczne. Nie prężcie się tak, dzieciaki, przymykam oczy na wasze imprezowanie, chociaż prawdopodobnie popełniam duży błąd. Dopóki robicie wszystko to, czego od was wymagamy, nikt nie wyśle was na ścięcie. Już, Florence, nie bój się, dzisiaj nie musicie szykować się na reprymendy.
Grupowi posłali sobie pełne konsternacji spojrzenia. Czy konie mają coś takiego jak kobiety? Jakieś momenty specjalnej czułości?, myślał Laurency.
— To dlatego nie ma tu Elio — prychnął pod nosem Ace.
— Nie bądź sześćdziesiątką, stary — strofował go Laurency. — Nie donoś.
Chejron między westchnieniami otworzył czerwoną teczkę.
— Zadaniem waszej piątki będzie dopilnowanie, by truskawki dotarły stąd do Nowego Jorku. — Uniósł wzrok na piątkę grupowych. — Wszystko zależy od was i jeśli nie zorganizujecie dostawy, macie moje słowo, że następnym razem nikt nie naprawi waszego blatu ani… czegokolwiek, co psujecie pięciokrotnie w ciągu miesiąca. Czy to jasne?
Po pomieszczeniu poniósł się pełen rozczarowania pomruk.
— Dzieciaki, na litość, mogłem was wszystkich wyrzucić, a wy narzekacie przez truskawki? — Chejron zmarszczył czoło. — Być może faktycznie powinienem…
— Nie, nie. — Laurency przerwał mu w pół zdania, unosząc ramiona. — Daj pan tę teczkę, ja ją wsadzę pod pachę, zaplanujemy wesołe spotkanie na wieczór, bo jest niedziela, a my z całą pewnością nie mamy nic ciekawszego do roboty, więc porwę czwórkę grupowych i spędzimy wspaniały czas na integrowaniu się dzięki… — Spojrzał na dokumentację z roztargnieniem błądzącym gdzieś po twarzy. — Dzięki truskawkom. Bogowie, dziękuję za tę okazję. I panu też dziękujemy, koordynatorze. Już stąd zmykamy.
Laurency dał sygnał, by grupowi, jak na hejnał, podnieśli się i wyszli. Nikt się nie sprzeciwił. Laurie założył, że żaden z nich nie zamierzał spędzać z Chejronem więcej czasu, niż było to konieczne. Jeszcze wpadłyby mu do głowy poziomki albo jeżyny. Albo, co lepsze, pokrzywy.