niedziela, 31 marca 2024

Od Kurta CD Claude'a — „God is gay”

Poprzednie opowiadanie

W chwilach takich jak ta Kurt czasami sobie przypominał, dlaczego w ogóle miejsca takie jak Obóz Jupiter czy Obóz Herosów istnieją. Uczyli się tam walczyć, to prawda, było to w dodatku całkiem skuteczne, bo chłopak na codzienny trening nie mógł narzekać. Dawali się pomiatać bogom, tak samo, jak rzymscy i greccy herosi tysiące lat temu, bo ludzie nigdy nie uczyli się na własnych błędach. Izolowali się od śmiertelników i prowadzili swoje, zupełnie odrębne życie, jak gdyby ludzki porządek świata wcale a wcale ich nie dotyczył. Czy Kurt w ogóle pamiętał, jak to było, zanim dotarł do Obozu Jupiter? Zanim znalazła go Lupa? Zanim żył jeszcze w błogiej nieświadomości tego, kim jest, kim powinien być i kim przeznaczone jest mu się stać?
Chciałby nie pamiętać. To było jak rozdrapywanie starych ran — przypominanie sobie o swojej przyszłości, o tym, co Kain przed nim ukrywał, niby na potrzeby tego, żeby go chronić od ich świata, a tak naprawdę odwlekał nieuniknione.
Najwyraźniej wystarczył tylko krótki powrót do San Francisco, żeby na nowo poczuć się jak dziecko we mgle. Wrócił do miejsca, które tylko rozdrapywało owe rany, choć w głowie jak mantrę powtarzał to, że wszystko wkrótce minie. Przebrnie przez ten tydzień, pokłóci się z ojcem raz, może dwa, zabierze swoje rzeczy i wróci do Obozu Jupiter, jakby nic się nie stało. Dorian nie zapyta go, jak minęła mu wiosenna przerwa w domu — zamiast tego rzuci mu miecz i powie, żeby przestał się opierdalać, bo ma za sobą tydzień treningu w dupie. I miał pełną rację, bo wolał zrobić sto pompek, włożyć komuś miecz w dupę i porzygać się ze zmęczenia, niż wracać do domu.
A przecież tylko wyszedł do sklepu. Nie powinien mieć załamania nerwowego i traktować tego jako ucieczkę z domu. Czynność, która powinna być dla niego zupełnie normalna, zamieniła się (jak zawsze) w przypomnienie kim jest, co on w ogóle robi na tym świecie i że zdecydowanie nie jest to jego miejsce.

Zaczęło się od śmierdzącego dzieciaka. Na ogół nie zwracał uwagi na ludzi i tu powinna zaświecić mu się czerwona lampka — obcy menel powinien być jak pchła, którą z siebie zrzuci i pójdzie dalej. Mógł już wtedy wiedzieć, że nic nie dzieje się z przypadku; był przecież synem bogini sprawiedliwości. Początkowo zrzucił wszystko na nieznajomego: zaczynając od nieświeżego zapachu, który niemiłosiernie go drażnił, przez kradzieże bułek, bo jakim cudem ten idiota mógł myśleć, że nikt tego nie zauważy, a szczególnie on?, aż po moment, w którym nareszcie spojrzał mu w oczy, przypadkowej pchle z San Francisco, i mimowolnie pomyślał, że chłopak ma urodę przypominającą wino rozlane na lśniącej terakocie.
Ku jego zdenerwowaniu, nie była to wcale obelga.
To zirytowało go najbardziej. Nie chciał tak pomyśleć o nikim, a szczególnie nie o jakiejś pchle z San Francisco, którą spotkał w osiedlowym sklepiku. Wezbrała w nim złość tak czysta, jak krew, która płynęła w jego żyłach.
— Umyłbyś się, gościu.
Tyle. Miał już przejść dalej i zapomnieć o nieznanym gościu i co przed chwilą do niego powiedział, kiedy jego ucho wychwyciło syk, który zjeżył mu włosy na karku. A potem był już metaliczny brzdęk puszek spadających z półki. I coś, co mignęło mu przed oczami, co do złudzenia przypominało mu wężowe ciało, które zasyczało ostrzegawczo i wypełzło poza pole jego widzenia.
Cholerni bogowie. Cholerne potwory. Cholerne wszystko.
Kątem oka wychwycił reakcję chłopaka, o którym minutę wcześniej usiłował zapomnieć — zbeształ się w myślach, podejrzewając, że to jego mózg płata mu figle i próbuje przypatrzeć się nieznajomemu bliżej, jakby co najmniej był rzymską rzeźbą w muzeum. Ale tym razem coś, co zwróciło jego uwagę, było zszokowanym błyskiem w zaszklonych oczach. Błyskiem, który zwiastował przerażenie i podejrzliwy ognik, który zdecydowanie nie należał do zwykłego śmiertelnika.
Nie zastanawiał się dłużej. Wciągnął go w alejkę.
Zaraz potem potwór zaryczał lwią głową i mlasnął wężowym ogonem jak biczem. Ciężkie kroki bestii rozniosły się po kafelkach sklepu.
Zanim Kurt zdążył wyciągnąć w ogóle włócznię, zdał sobie sprawę, że może być za wolny. Omiótł wzrokiem otoczenie i wychwycił coś, co miało dać im parę minut — w zamiarze. Ale całe życie półboga polegało na zamiarach, powodzeniach i niepowodzeniach w stosunku 1:1:1. Pociągnął nieznajomego za wszarz i wrzasnął:
— Pchaj, kretynie!
Naparli na sklepowe półki razem. Artykuły spożywcze zachwiały się i pospadały na ziemię. Słoik z ogórkami kiszonymi roztrzaskał się drugiemu chłopakowi na głowie, jakby już niewystarczająco śmierdział. Ale metoda zadziałała — kiedy bestia wychyliła się zza alejki, runęła na nią półka i przyszpiliła ją do ziemi.
Tyle czasu wystarczyło Kurtowi, żeby wyciągnął swoje pilum. Tymczasem dzieciak stał, nadal w tym samym miejscu, wodząc przerażonym spojrzeniem od Kurta do chimery, od chimery do Kurta, nie zważając nawet na kapiący z pozlepianych włosów ocet.
— Zamierzasz walczyć czy będziesz się tak gapił? — syknął do niego Kurt.
— Zaraz, co…? Co to w ogóle jest?
Realizacja uderzyła w Kurta ze zdwojoną siłą. Po pierwsze: chłopak, rzecz jasna, widział przez Mgłę. Widział to samo, na co patrzył Kurt, a nie rozwścieczonego pitbulla w miejscu chimery, czy cokolwiek tam śmiertelnicy wyłapywali. Druga: był w jego wieku, a najwyraźniej nigdy nie trzymał broni w ręku, nie mówiąc już o treningu w Obozie Jupiter. Trzecia, ściśle połączona z drugą: nie miał broni.
Prychnął. I tak by tylko wchodził pod nogi. Nie potrzebował nikogo do pomocy. Chimerę pokona z nim czy bez niego. Nagle nieznajomy przestał go już interesować i nie zważając, czy postanowił uciec, rzucił się w stronę podnoszącej się chimery.
Zaatakował pilum w momencie, w którym chimera odrzuciła z siebie półkę. Ostatnim instynktem złapała grot w lwie szczęki i zarzuciła pyskiem niczym pies bawiący się szarpakiem. Szkoda, że po drugiej stronie włóczni znajdował się Kurt, mocno zaciskający obie ręce na drzewcu, który został miotnięty o ścianę wraz z puszczeniem grotu.
Jęknął, kiedy oberwał w głowę. Zawirowało mu przed oczami i ledwo wstał na nogi. Krew spłynęła mu po czole, a wraz z nią gniew wezbrał mu w żyłach, przesłaniając widok na wszystko inne poza szarżującą potworzycą. Nawet bestia z piekieł nie miała prawa miotać nim na boki tak, jakby był co najwyżej irytującym kleszczem.
Odskoczył, kiedy chimera kłapnęła na niego zębami. Nadszarpnęła mu fioletową koszulkę Obozu Jupiter, ale on w zamian wykręcił się i zatopił włócznię w jej kozim łbie. Głowa zabeczała nieludzko i potwór cofnął się, przy okazji taranując kolejną niewinną półkę, która przewróciła się i rozbiła następną armię słoików. Wykorzystał jej chwilę otumanienia, żeby doskoczyć i wbić włócznię prosto w miejsce pod żebrami.
Nie spodziewał się, jak bardzo rozwścieczy to potwora. Chimera w sekundzie rozwarła szczęki. W paszczy rozżarzył się żywy ogień — Kurt zdążył tylko połowicznie schować się za jedną z przewróconych półek, kiedy potwór zionął.
Momentalnie poczuł ból i wydał z siebie zduszony okrzyk. Zapłonęła mu nogawka spodni i próbował nieudolnie ją ugasić, a zanim ogień zgasł, zdążył zostawić po sobie paskudne ślady na ciele, odsłonięte pod spalonym materiałem.
Z bólu zagryzł wargę tak mocno, że po brodzie pociekła mu strużka krwi. Dopiero po kilku ciężkich wdechach szum w uszach ustał i Kurt zauważył, że potworzyca przeniosła się na drugą stronę sklepu — wężowy ogon posykiwał gniewnie, jakby szykował się do ataku czegoś.
Albo kogoś.
Stanął na rannej nodze. Adrenalina i gniew zmieszały się ze sobą, prawie się z niego wylewając. Podniósł porzuconą na posadzce broń, umazaną w złotej krwi potwora i napędzany emocjami ruszył za monstrum.
Chimera nie spoczęła daleko — szybko znalazła sobie nowy obiekt swojej zabawy. Kogoś, kto nie zdążył wymknąć się ze sklepu niezauważenie, nim potwór nie złapał go w swoje szpony. Kogoś przyszpilonego do podłogi tuż pod lwimi łapami potwora i przypominającego sobie o całym swoim życiu w tej jednej sekundzie, która mu pozostała.
Jeden prędki cios w tylną łapę chimery. Wężowa głowa odskoczyła i zasyczała, ale Kurt przebił ją włócznią, zanim zdążyła odsłonić jadowite zęby i ukąsić. To pozwoliło nieznajomemu wyczołgać się spod potwora, który skupił się tylko na niespodziewanym ataku. I o to właśnie chodziło — Kurta nie interesowało bohaterskie ratowanie chłopaka. Płonął żywą furią i myślał tylko o zabiciu potwora, po którym już wkrótce zostanie nic poza paskudnie gojącą się blizna od ognia. Już miał podnieść pilum ponownie na chimerę, kiedy ta zaczęła zachowywać się zupełnie dziwnie — a Kurt nie umiałby określić tego inaczej niż oszalała.
Najpierw zaczęła potykać się o własne kończyny. Wywaliła się na lwią paszczę, więc usiadła, by zamruczeć jak grzeczny kotek. Później — ugryzła swój własny wężowy ogon. Niespodziewanie zionęła ogniem, ale nie było to wycelowane w żadnego z jej przeciwników — zamiast tego nadpaliła chyboczącą się pod sufitem lampę i przetopiła witrynę sklepową. Stopiona żarówka odczepiła się od ściany i roztrzaskała na podłodze, tuż obok nogi Kurta.
A nieznajomy nadal patrzył. Z oczami szerokimi jak spodki, nadal na podłodze, gdzie porzuciła go chimera, z ubraniem poszarpanym od jej pazurów.
Po raz kolejny w tym dniu Kurta naszła realizacja. To ten chłopak robił to chimerze. W jakiś sposób, może świadomie, może nie, ale gdyby chłopak tylko odważył się spuścić wzrok z chimery, lwia głowa na nowo odzyskałaby przytomność. Zacisnął palce na włóczni i kiedy potworzyca położyła się na ziemi, przykrywając łapami pysk, Kurt nie zawahał się już ani chwili dłużej, tylko wbił pilum w sam środek lwiej głowy.
Coś chrupnęło. Wyszarpał ostrze z ciała i wbił je w inne miejsce, tym razem w kozią szyję. Potwór przemienił się w stos złotego pyłu ozdabiający zakurzone kafelki sklepu. Gdzieś na ulicy rozległ się odgłos syren alarmowych, więc mieli mało czasu na ucieczkę, chyba że chcieli resztę dnia spędzić w areszcie (czy to byłoby lepsze niż powrót do domu?), ale Kurt odwrócił się w stronę chłopaka, błyskając na niego gniewnymi błyskawicami w oczach i celując pokrytą krwią potwora włócznią.
— Możesz mi wyjaśnić co to, kurwa, miało być?


haha geje robią wrrrrrr bo to krzaczek
────
[1583 słowa: Kurt otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Od Claude'a do Kurta — „God is gay”

Powolnie płynące białe obłoki, rozlane po całym niebie, melodyjnie taktujące ptaki, które przemierzały niezmierzone kilometry ponad tętniącą życiem metropolią, chowające się za ściany budynków promienie słońca, których ciepło tak bardzo pragnąłem poczuć na skórze — to właśnie widziałem każdego poranka, tuż po przebudzeniu. Wokół mnie nigdy nie było za wiele, jedynie pusta przestrzeń zanieczyszczona czarnymi plamami. Właśnie, plamami, bo wzrok z czasem zaczął odmawiać posłuszeństwa, zupełnie jakby oczy błagały mnie o wizytę lekarską, a jednocześnie chciały, żebym skończył w jakimś rowie przez nieuwagę. Dodatkowo mój nos stał się już nieczuły na wszelkie zapachy, ponieważ docierały do niego z tak wielką intensywnością, wciąż te same, bo niechętnie zmieniałem „miejsce zamieszkania”. Ten fakt stał się akurat atutem, aniżeli przeszkodą, bowiem moje łóżko z kartonu mieściło się tuż przy śmietniku należącym do pewnej azjatyckiej restauracji, gdzie nie skąpili z marnotrawstwem żywności.
W tamtej chwili moje ślepia krążyły po otoczeniu, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, żeby tylko zabić rosnącą dookoła mnie nudę. Leżałem wtedy na plecach, podpierając głowę zdrętwiałymi dłońmi. Jedną z nich wyjąłem spod ciężaru, żeby przyjrzeć się jej z bliska. Na każdym z palców widniały zatarcia i skaleczenia, gojące się z niezwykłą powolnością, a ona sama drżała, chociaż nie z zimna. Z czasem straciłem panowanie nad pojawianiem się ran i siniaków, bowiem śpiąc każdej nocy na zimnym betonie, nie jestem w stanie ich uniknąć. Pamiętam też, że czułem wtedy, jak pośpiesznie skakało mi w piersi serce. Zastanawiałem się, czy będę w stanie podnieść się z ziemi, ponieważ psychika nie pozwalała mi po prostu przeleżeć kolejnego dnia z rzędu. Musiałem też w końcu znaleźć jakiś kawałek chleba albo przynajmniej coś jadalnego, co nie składało się z trzydniowego, zleżałego kurczaka i sosu sojowego.
W takich momentach zwykle niezawodną metodą było podnoszenie się po odliczeniu do trzech. Był to nie tylko dobry sposób na zmuszenie się do rzeczy, których nie chciałem robić, lecz także dawało mi to poczucie pewnego osiągnięcia. W te gorsze dni była to jedyna rzecz, która mi pozostawała; nawet jeśli sam siebie utrzymywałem przy życiu, to wciąż nie miałem miejsca, do którego mógłbym dojść, ani rzeczy, dla której faktycznie warto by było dalej otwierać oczy. Dlatego tak małe fragmenty dnia sprawiały mi najwięcej radości.
Nie zdążyłem się w pełni przeciągnąć, gdy pomiędzy dźwiękiem mojego ziewnięcia i cichego jęku, dotarł do mnie także pewien cichy szmer. Momentalnie obróciłem głowę w prawo, by spróbować ujrzeć, co było jego przyczyną. I wtedy, choć niewyraźnie, to zobaczyłem scenę, jakby wyrwaną z filmu Kac Vegas; tuż obok mnie, spod leżącego pod oknem worka na śmieci, wyczołgała się niewielka kulka czarnego futra, która pociągała za sobą długi, kremowy ogon. Rozdziawiłem usta, przyglądając się niespodziewanemu gościowi. Dość szybko okazało się, że nie był tu jedynie przelotnie, lecz planował zostać na śniadanie, ponieważ po chwili zaczął dobierać się do wypadających z worka resztek. Widok przebierającego w odpadach szczura, który zaciekle poszukiwał czegoś, co nie było zużytą chusteczką, czy prezerwatywą, wystarczająco zmotywował mnie do zebrania się z chodnika, toteż podpierając się o ścianę, powoli stanąłem na równe nogi. Pomyślałem sobie wtedy, że zazdroszczę mu tak silnych jelit, które są w stanie faktycznie wycisnąć jakieś wartości odżywcze z tego, co tam wygrzebywał. Zastanawiałem się też, jakim cudem mogłem się w niego tak wpatrywać, bo czułem się, jakbym tym sposobem naruszał jego prywatność. W tej też sekundzie, jakby dobrze wiedział, co siedzi mi w głowie, szczur odwrócił się w moją stronę i wpatrywał się we mnie przez chwilę, trzymając w krótkich łapkach kawałek spleśniałego sera.
— O co ci chodzi? Ty też przecież śmierdzisz — spytałem, będąc nieco urażony zachowaniem nowego kolegi. Ten jednak, zamiast odpowiedzieć mi w prosty sposób, na przykład jakimś skinieniem, bądź też cichym sykiem, podbiegł tuż pod moje przetarte buty i ponownie podniósł na mnie wzrok. Nie byłem już wtedy aż tak zniesmaczony, jak po prostu zdziwiony jego zachowaniem, bowiem dawno nie miałem żadnej interakcji z kimś, kto faktycznie jeszcze oddychał. Nigdy cię nie zapomnę, gruchaczu z parku Golden Gate. I kiedy miałem ponownie otwierać usta, by odezwać się do tajemniczego przybysza, ten mnie uprzedził, rozszerzając pyszczek, jak tylko mógł i następnie zarzygał mi ledwo już trzymające się przy życiu obuwie. Całe zajście trwało dokładnie trzy sekundy, a dochodzący do siebie po tym szczur zdążył jeszcze polizać na wpół strawione przez niego resztki, teraz znajdujące się na zabłoconych Conversach. Na dobitkę nie raczył chociażby przeprosić, czy też mnie pogryźć w ramach zawiadomienia o rozpoczęciu walki o terytorium, lecz ponownie spojrzał się w moją skamieniałą twarz, po czym uciekł w najciemniejszy zakamarek ślepej uliczki, w której się znajdowaliśmy. W jakim byłem szoku, nie da się tego w istocie opisać, jednakże jedno było pewne — czułem się wtedy przez niego bardzo wykorzystany.

***


Krążyłem i krążyłem, wciąż wpatrując się to w chodnik, po którym kroczyłem, to w twarze ludzi, których widok zacierał się przed moimi oczami. Z czasem każda mijana osoba zdawała się wyglądać tak samo, jak poprzednia, przez co nie mogłem stwierdzić, czy jestem na jawie, czy też wszystko to, co do mnie dociera, naprawdę jest prawdziwe. Z tych pięknych, bielutkich chmur, które cieszyły mnie jeszcze kilka godzin temu, wyrosły ciemne, burzowe, grożące nagłą ulewą, która w tamtej chwili była mi bardzo nie na rękę. Nie tylko ze względu na brak schronienia, lecz także przez skrajne wyczerpanie, ciągnące za sobą czyhającą o pół kroku ode mnie wizytę w szpitalu, z której w życiu bym się nie wypłacił. W związku z tym najwięcej energii pokładałem w poszukiwaniu sklepu tak skrytego i przytulnego, że będę się czuć w nim swobodnie, to znaczy, żebym mógł nie martwić się o przyglądające mi się kamery. Uciekając wtedy z domu, nie myślałem wcale o tym, co zrobię ze sobą, gdy trafię do miasta. Przez pewien czas żyłem w stanie uśpienia, myśląc, że jakiś przechodzień zainteresuje się brudnym nastolatkiem, siedzącym ciągle pod tym samym szyldem butiku z odzieżą używaną, jednak nic podobnego się nigdy nie wydarzyło. Wtedy też zrozumiałem, że muszę przestać być skazany na łaskę ludzi, których nawet nie znam. I właśnie z tym wiązało się przetrwanie za wszelką cenę, nawet jeśli działałem wbrew sobie, ponieważ każda kradzież, nawet ta najdrobniejsza, najskromniejsza, zawsze przysparzała mi wyrzutów sumienia i sprawiała, że czułem się, jakbym na nic więcej nie zasługiwał, ani na jedną bułkę, ani też na opakowanie chusteczek. Byłem jak wesz, która gnieździła się zawsze tam, gdzie nikt jej nie chciał.
Gdy zacząłem dochodzić do nieznanych mi ulic, poczułem serię ostrych ciosów od własnego żołądka, który zdawał się przechodzić na swego rodzaju strajk. Miałem wrażenie, że już dostatecznie poskręcane kiszki zaczynały zakręcać się w drugą stronę, powodując jeszcze większą falę boleści. Wtedy wiedziałem, że jeśli za chwilę nie wejdę do któregoś ze spożywczaków, mogę zostać pierwszą osobą na świecie, której własne organy wymaszerują z ciała, w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. Uznałem, że każdy możliwy plan na znalezienie idealnego sklepu, w którym nie spotka mnie żadna nieprzyjemność z panem sprzedawcą oraz wizytą niebieskich, został z automatu unieważniony, toteż niewiele więcej się nad tym zastanawiając, pociągnąłem za jedne z oblepionych zdjęciami warzyw drzwi. I wtedy się okazało, że robię z siebie idiotę, bo należało je popchnąć.
Wchodząc do środka, uprzejmie przywitałem się z siedzącym za kasą panem wąsaczem, jednak ten nie poświęcił mi za wiele uwagi, ponieważ przykuty był do jakże wciągającej różowej krzyżówki, która na okładce zapewne posiadała uśmiechniętą kobietę. Skierowałem się w stronę którejś z alejek, rozglądając się wokół, by sprawdzić, która z nich jest najbezpieczniejsza. Przeszedłem obok kilku regałów z rozłożonymi luzem gąbkami do mycia naczyń oraz bawełnianymi ścierkami, jednak dostałem prawdziwego kopniaka w tyłek, gdy dotarł do mnie wyśmienity zapach świeżego pieczywa. Momentalnie przeniosłem się w głąb sklepu, zmierzając w miejsce, przeze mnie określone jako swego rodzaju raj na ziemi. Ciemne i jasne chleby, bułki, roladki, może i nawet bagietki, których chrupiąca skórka aż sama prosiła się o wbicie w nich zębów. Na samą myśl o wyżerce zbierała mi się w ustach gęsta ślina, którą z trudem udawało mi się przełknąć. Powstrzymałem się jednak przed rzuceniem się na wyłożone w koszyczku rogale i pochyliłem się nad szerokim wyborem wypieków. Skłoniłem się do pewnego chwycenia jednej z uśmiechających się do mnie bułek, a gdy tylko ją dotknąłem i poczułem, jak chrupka jest jej skórka, usłyszałem w głowie jakby jej cichy głos, proszący mnie o wzięcie jej do ust. Musiała ona jednak zaczekać, ponieważ na tym nie kończyły się moje „zakupy”. Udało mi się uchronić ją przed zewnętrznym światem, wkładając ją do środka kurtki, ówcześnie odrywając niewielki kawałek, by móc spróbować jej wyśmienitości. Wtem nieopodal mnie, na drugim końcu alejki pojawił się ktoś jeszcze, ktoś, na którego nie raczyłem spojrzeć, a nawet byłem nieco zły, ponieważ przeszkodził mi w zachwycaniu się przepysznym kawałkiem pieczywa. Jednak najbardziej bałem się, że ten za chwilę oskarżyłby mnie o to, że wcale nie wpatruję się w wystawę chleba, bo jest taka piękna, tylko dlatego, że próbuję z niej coś jeszcze zwinąć. Mimo to postanowiłem zaryzykować, ponieważ chłopak zdawał się zajmować przeglądaniem gazetek o sportowcach. Chwila jego nieuwagi wystarczyła, żebym ponownie sięgnął dłonią do koszyka.
— Kurwa, co tu tak jebie? — zapytał sam siebie, rozglądając się nieco po otoczeniu. Widziałem go wtedy ukradkiem, ponieważ okruszki mojej atencji były skupione na dyskretnym chowaniu kolejnej, jeszcze ciepłej kajzerki do tylnej kieszeni spodni. Wzdrygnąłem się mimowolnie, zastanawiając się nad tym, czy mam odpowiedzieć na jego pytanie. Bardzo nie chciałem się do niego odwracać, bo wolałem udawać, że wcale go nie słyszałem, jednak przez to, że czułem na sobie jego wzrok, nieuniknione było moje spojrzenie się na twarz chłopaka. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, były właśnie te, należące do niego. Niespotykane dla mnie, barwą nieporównywalne do niczego, bo tak niezwykłego błękitu jeszcze nigdy nie widziałem. Mimo że nie stał on blisko mnie, wtedy widziałem go doskonale.
— Umyłbyś się, gościu — prychnął, opuszczając ręce. Na jego twarzy malował się zniesmaczony całym zajściem grymas, chociaż to mi wtedy powinno być przykro, a oto stałem naprzeciw niego i czułem jedynie bicie swojego serca, aniżeli wstyd, czy poniżenie.
Moje wpatrywanie się w młodego chłopaka nie trwało długo, bowiem z alejki obok doszedł do nas huk spadających na ziemię metalowych puszek. Wtedy też podszedłem do krańca półek, by z ukrycia przyjrzeć się temu, co tam się działo. Ku mojemu niewielkiemu przerażeniu, a zarazem niemałemu zdziwieniu, dostrzegłem dziwnie cienki, długi sznur, którym ktoś wymachiwał w taki sposób, że przypominało to jaszczurczy ogon. W tamtym momencie byłem przekonany, że pan wąsacz zza lady po prostu testuje szlaufy, które tego dnia przyjechały do sklepu. Pomyślałem sobie, że może to i lepiej, że ma tak dobry humor, ponieważ gdy jego szef dowie się o zaginionych bułkach, pewnie dostanie niezłą naganę. Po kilku sekundach wpatrywania się, nieopodal mnie usłyszałem cichy szmer, po czym szybko zorientowałem się, że pan dziwne oczy także pragnął ujrzeć, rozgrywającą się akcję, jednak szybka zmiana miny na jego twarzy, po tym, jak wychylił się bardziej, niż ja, nie zwiastowała niczego dobrego. W zasadzie nie wiedziałem, o co mu chodzi, zastanawiałem się, czy może jest on tak przestraszony, ponieważ sprzedawca zrobił tak wielki bałagan, bo kto wie, może chłopak jest skrytym pedantem? W każdym razie wolałem nie stać bezczynnie w miejscu, tylko wykorzystać sytuację, wychodząc stamtąd jak najszybciej.
W chwili, w której zacząłem szybkim krokiem opuszczać alejkę, poczułem ostre szarpnięcie za bark, przez co dość głośno syknąłem. Popatrzyłem się na twarz sprawcy, który wcale nie wyglądał na wielce zadowolonego; pokazał mi jedynie, żebym się puknął w głowę, a następnie kazał siedzieć cicho. Jego starania poskutkowały nie tylko moim milczeniem, lecz także wypadnięciem bułki z obydwu moich kieszeni, jednak co było w tym najdziwniejsze, to nie było wtedy moim największym zmartwieniem. W ułamku sekundy tuż przed rudowłosym kolegą, który własnym ramieniem mnie zasłaniał, stanęła postać, której nie widziałem ani w żadnej z bajek oglądanych za dzieciaka, ani też w najgorszych snach. Bestia o ciemnych, szklanych oczach, z której płynęła czysta chęć zabijania, cieknąca z pyska przezroczysta ślina, której nie było końca. Jej ciało składało się jakby z pięciu różnych zwierząt na raz, co dla mojego mózgu nie sprawiało najmniejszego sensu. Wtedy dopiero byłem prawdziwie przerażony; nigdy bym nie pomyślał, że zobaczę coś takiego, patrząc przez oczy, które dostałem od rodzicielki i stojąc na moich własnych dwóch nogach. Nigdy bym nie pomyślał, że potwory straszniejsze od ludzi mogą na tym świecie naprawdę istnieć.


Pamiętaj, że to ja robię pierwszy kiss
────
[2014 słów: Claude otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia i oficjalnie zostaje gejem]

Kurt Munroe

HE IS A WEAPON, A KILLER. DO NOT FORGET IT. YOU CAN USE A SPEAR AS A WALKING STICK, BUT THAT WILL NOT CHANGE ITS NATURE.

zdjecieKurt MunroeON/JEGO — 16 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 0 PD — 2 PU — 100 PZjohnnycatboy

SYN INVIDII

Od Almy — „Chłopiec na posyłki”

Była tu jedynie kilka dni, a już zdążyła znienawidzić to miejsce. Wkurwiająca tabliczka in probatio, której nie pozbędzie się, dopóki nie minie rok albo nie zrobi jakiegoś mężnego czynu (czym miałoby być co? Zabójstwo Minotaura gołymi rękami?). Jakby samo to odznaczenie od reszty społeczeństwa, które mówi „hej, jestem słabeuszem” nie wystarczyło, to jeszcze większość ludzi nie zamierzała tego ignorować, a zamiast tego, traktowali ją jak jakiegoś chłopczyka do wysyłek. Nic tylko przynieś, wynieś i pozamiataj. Podobnie było dzisiaj, kiedy jakiś jebany wieżowiec postanowił dać jej do rąk schludny i wyglądający na wyprasowany list, z woskową pieczęcią. Co to kurwa jest, średniowiecze? Jeszcze kazał jej (wcale nie kazał, ładnie poprosił i dał znać, że jeśli nie chce, to nie musi, ale wolała sobie ubzdurać, że jej kazano, żeby mogła na to narzekać) wysłać ten list ORŁEM. KURWA ORŁEM. Każdy normalny człowiek wysyła SMS-a, a jeśli już są tacy przeciwni nowoczesnym rozwiązaniom i wolą żyć tysiąc lat wstecz, mogli sobie wymyślić gołębia. Z gołębiami przynajmniej potrafi rozmawiać, a nie jakieś zjebane orły.
Mimo gotujących się myśli wewnątrz szła w stronę ptaszarni spokojnym i niemal skocznym krokiem, nucąc najnowszą piosenkę, przejmującą topki niemal wszystkich stacji radiowych, ściskając list w dłoni, nie przejmując się tym, że się może pognieść. Co najwyżej zrzuci winę na orła. Mogli sobie znaleźć normalnego ptaka, to by nie było takich problemów. Postanowiła jednak zerknąć na zawartość listu, zagryzając lekko wargę podczas czytania. Chciała już go otworzyć, ale… woskowa pieczęć raczej by to zdradziła. Kurwa mać. Przynajmniej może spojrzeć na adres, którym było… gdzieś w Nowym Rzymie. Ja pierdole, jakby nie mógł tego zanieść pieszo albo powiedzieć jej, żeby zaniosła to pieszo, tylko „gratulację! Idź męczyć się z ptaszorem!”. Zaczynała podejrzewać, że chodziło w tym tylko o to, żeby nauczyła się „obsługi” orła, a tak naprawdę w środku listu nic nie ma, co najwyżej niecenzuralny rysunek.
W końcu znalazła się tam, gdzie przetrzymują te nieeleganckie, upierzone potwory, gdzie wydawał się na nią czekać jeden z nich. Majestatyczny, o żółtawym dziobie i brązowo-białym pierzu. Mimo tego, dupy nie urywa. Gołębie są lepsze i zdania jej nie zmienią.
– Hej, orzeł, proszę, zanieś to… – zaczęła mówić, jednocześnie szybko sprawdzając adres i odbiorcę na liście, a po odczytaniu podając orłowi, który chwycił list w szpony (gniotąc list jeszcze bardziej), ale oprócz tego, niezbyt się ruszył. – No, shoo, idź, leć! Do Nowego Rzymu! Fru fru! – próbowała zachęcić orła do lotu, jednak w końcu zauważyła na ścianie plakietkę, nad którą musiała trochę siedzieć, aby ją przeczytać i dowiedzieć się, że niektóre orły potrzebują przekąski jako zachęty. Dobrą wiadomością było to, że przekąski były w koszu łatwym do otworzenia dla zwykłego człowieka, przez co wystarczyło, że chwyciła jeden mały krążek o bliżej niezidentyfikowanym składzie i podała orłowi, który, ledwo co połykając przekąskę, zdążył odlecieć. – Zajebiście. – mruknęła sama do siebie, odwracając się i widząc tego samego wieżowca, który dał jej ten list. Widocznie powstrzymywał się od śmiechu, co było podejrzane. Bardzo podejrzane.
– Proszę, teraz wiesz jak wysyłać listy gołębiem. – mruknął rozbawionym głosem, po chwili wycierając oczy z łez. – Tak w ogóle, wysłałaś rozbudowaną groźbę pobicia do pewnego… jakby to ująć, zmartwienia każdego senatora. Nie martw się, w nie twoim imieniu. Dzięki za pomoc. – rzucił w stronę Almy, odchodząc, dalej starając się nie roześmiać na cały głos, kiedy ona patrzyła się na niego z szokiem w oczach. Nie tylko była to próba nauczenia jej obsługi orła, to jeszcze… jakiś żart. Zacisnęła zęby, chwytając plakietkę w dłoń i ściskając równie mocno. Jeśli dalej tak pójdzie, to ktoś umrze. Niby wiedziała, że nie chodzi o nią ani jej raczej się nie oberwie, ale kurwa, co jeśli jakimś cudem ubzdurają sobie, że to ona jest winna? Poza tym, czy mu chodziło o to, że też nie w jego imieniu...? Została wciągnięta w jakiś głupi żart, przez który cierpi niewinna osoba? Znaczy się, nie żeby była jakoś przeciwko, ale jeśli jednak odkryją jej ingerencję w to… będzie źle.


────
[647 słów: Alma otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Alma Kiss

GOD KNOWS I’M ONLY HUMAN, I GET SO INHUMANE

zdjecieAlma KissONA/JEJ — 15 LAT — LEGATARIUSZKA — SŁOWACZKA — 0 PD — 100 PZpolishscara

POTOMKINI JUWENTAS I WENUS

Od Kala CD Lucasa — „Kropla uprzejmości w słoneczny dzień”

Poprzednie opowiadanie

— Randkę? Nie, weź, proszę cię, to żadna… żadna randka — bełkotał chłopak, ale Kal już machnął na to ręką.
— Okej, spotkanie — powiedział, mając nadzieję, że blondyn i tak zrozumiał, że Kal wciąż uważa to za randkę. — To ruszamy, nie? Hop, hop… czy coś.
Podniósł się z ławki razem ze swoją biedną butelką wody, którą wcisnął w czeluści torby na ramię. Nie chciał wyglądać jak idiota. Jeszcze bardziej niż teraz wyglądał, znając życie.
Nie oglądając się za siebie, ruszył w stronę wyjścia z miasta. Jakoś do tego San Fracisco musieli dotrzeć. Słyszał za sobą kroki chłopaka i tyle mu wystarczyło, naprawdę nie musiał się oglądać za siebie, żeby sprawdzić, czy idzie. Oczywiście, miał dużą chęć, żeby to zrobić.
Jednak nie był Orfeuszem i umiał się pohamować.
— Ta– tak w ogóle — odezwał się chłopak. — Jestem Lucas.
— Kal. — Dostał szybką odpowiedź. Bez uściśnięcia ręki. Bez rzucenia spojrzenia w jego stronę. — Miło poznać — dodał jeszcze, chociaż zabrzmiało to trochę oschle.
Długo szli w milczeniu, a Kalowi to nie przeszkadzało.
Wolał iść, pogrążony we własnych myślach. Wymyślać niestworzone historie, w których uczestniczą wszyscy, tylko nie on. Myślenie o innych było znacznie ciekawsze, Kal mógł to powiedzieć z doświadczenia. Zawsze zastanawiał się nad tym, kto, co, gdzie i jak — czy oni wreszcie są razem, czy znowu przeżywają przerwę w związku, a może nareszcie zerwali. Albo jaka jest sytuacja w domu tego emosa, który nigdy się nie odzywa. O wiele lepszy sposób na spędzanie czasu niż rozmowa o niczym. Z kimś, z kim pewnie nie będzie znał się dłużej. To tylko pomoc za pomoc, do tego Kal już był nieco wytrącony ze swojej równowagi. Potrzebował chwili, żeby znowu być obojętny. Ludzie wolą obojętność niż złość.
Lucas na początku nie próbował tego miłego milczenia przerwać.
Szli obok siebie, ale nie ze sobą.
Kal nie zauważył, że cisza nieco gryzła chłopaka. Tak właściwie, to w ogóle na niego nie patrzył, żeby oszczędzić sobie potencjalnej rozmowy. Albo upomnienia, że na co się gapisz.
Jednak czuł, że Lucas co jakiś czas na niego zerka. Nie było to najmilsze uczucie. Mógł powiedzieć, o co chodzi, a nie się gapić. Znaczy, mógł, oczywiście, każdy mógł. Kal niekoniecznie chciał, żeby to mówił. To mogło być coś złego, a on nie lubił takich sytuacji.
Jeszcze zanim dotarli do tunelu, którym wychodziło się z obozu, Lucas (niestety) się odezwał.
— Jeżeli nie chcesz mnie tam prowadzić, to nie musisz. Znajdę jakąś mapę.
Za to, że to powiedział, dostał lodowate spojrzenie. Odpowiedź dopiero po chwili, bo Kal nie chciał powiedzieć nic głupiego.
— Zgodziłem się — powiedział, ostrożnie dobierając ton. I tak brzmiał nieco… sucho. Jakby Lucas już naprawdę go irytował, ale Kal bardzo nie chciał się do tego przyznać. — Zaprowadzę cię. Nie zmieniam zdania aż tak szybko.
Chyba że ty mnie tu nie chcesz — pomyślał, ale nie powiedział. Mischa zawsze go za to opieprzała. „Nie myśl tak”, mówiła, „i nie wmawiaj sobie takich rzeczy. Powiem ci, gdy tak będzie. Inni też”. Kal nie był tego taki pewien. On może i tak mówił, ale potem zaraz wracał, żeby przeprosić i mówić, że nie, to wcale nie tak. On tak nie myśli. I tak dalej. Bał się, że ludzie mu nie wybaczą i nie będą chcieli go znać. Rozpowiedzą całemu obozowi i wszyscy stwierdzą, że jest jednym wielkim gburem. Dlatego przepraszał. Zbyt często i za dużo. Za to też mu się dostawało od Mischy, o ile była blisko. Przy niej miał zakaz przepraszania.
Lucas spojrzał gdzieś w bok, a Kal już nic więcej nie powiedział.

Sytuacja była co najmniej niezręczna.
Kal nie wiedział, czy Lucas to sobie zaplanował, czy naprawdę nie wiedział, że w San Francisco mają jakiś festiwal. Wydarzenie, na którym alkohol leje się strumieniami i nad wszystkimi unosi się kuszący zapach zioła. Kal nie był pewien, czy chciałby do nich dołączyć.
Stali pośród tłumu, który zmierzał tylko w jedną stronę (pewnie do sceny czy czegoś innego), a oni byli jak… pachołki. Słupy. Ludzie w większości byli na tyle mili, żeby ich omijać, ale Kal naprawdę zaczynał się bać, że w końcu ich stratują. Znaczy, nie bał się tylko tego. Już zdążył usłyszeć za sobą parę gwizdów, bo oczywiście, że ci okropni faceci widzieli w nim kogoś wartego tylko zaciągnięcia w ciemny zaułek albo napojenia trunkiem z pigułką gwałtu w środku.
Nienawidził takich imprez, zwłaszcza jako syn Wenus, który bardzo nie chciał być dotykany nie tam, gdzie trzeba przez nieznajomych.
— Idziemy stąd. Najlepiej wracamy — zarządził twardo. — A przynajmniej ja. Nie mam zamiaru spędzać tu ani chwili dłu…
— Powiedziałeś, że mnie zaprowadzisz. — Lucas wyglądał, jakby miał się popłakać przez to wszystko. Było głośno, w powietrzu unosiło się milion zapachów, a ktoś co jakiś czas go potrącał. — I że nie zmieniasz zdania tak szybko.
— To definitywnie skłania mnie do zmiany zdania! — warknął, machając rękami dookoła. Jakby chciał ogarnąć ramionami cały ten tłum.
Lucas spojrzał na niego, jakby Kal był jego jedyną nadzieją na przetrwanie. Może tak było, bo patrząc na tego biednego chłopaka, to mógłby sobie nie dać rady. Zwłaszcza że nie znał San Francisco. Zgubi się. To nawet bardzo prawdopodobne, zgubiłby się nawet gdyby tego tłumu tutaj nie było. A przez festiwal może stać mu się coś gorszego, jeśli będzie chodził po mieście samotnie. Kal by się bał. Już się bał, bo... Lucas był dla niego prawie nieznajomym. Dookoła było pełno potencjalnych niebezpieczeństw, okropnych ludzi, którzy na pewno nie uśmiechają się do innych po to, żeby było miło. W to Kal nie byłby w stanie uwierzyć.
— No, już dobrze — burknął i złapał Lucasa za ramię. Trochę za mocno, ale musieli cało wydostać się z tego strumienia ludzi, nie gubiąc się nawzajem. — Po prostu stąd wyjdziemy i... Kurwa, jak to dobrze, że za duże koszulki nie są „wyzywające” — warknął, wprawnie omijając wzrokiem wszystkich podejrzenie wyglądających mężczyzn. Poprawił sobie dekolt, żeby na pewno leżał na środku, a nie zsuwał się i odsłaniał jedno z ramion. Tak to jest ze zbyt dużymi rozmiarami.
— Przecież jesteś chłopakiem — powiedział Lucas, jakby to od razu ochraniało Kala od dziwnych spojrzeń nietrzeźwych mężczyzn.
— Oni co najwyżej zobaczą we mnie trans kobietę.
— Nawet na ciebie nie patrzą. Jest okej, nie martw się. Poza tym nie jesteś sam, wiesz?
Kal odwrócił wzrok, ale nie puścił Lucasa. Nadal ściskał go za ramię, gdy przebijali się przez tłum. Może i miał paranoję. Za dużo naczytał się o atakowanych kobietach, za dużo razy ktoś mówił mu, że nie powinien się tak ubierać, bo wezmą go za kobietę. Oczywiście, zawsze odpowiadał, żeby się odpierdolili od tego, jak wygląda, ale i tak te słowa do niego trafiały. Był zbyt uparty, żeby ściąć włosy i ubierać się „po męsku”.
Strach i tak na co dzień siedział w nim na tyle głęboko, żeby się nie wydostawał.
— Drooooodzy państwo! — Jakiś facet wyrósł herosom tuż przed oczami, gdy już prawie wydostali się z najbardziej ruchliwej ulicy. — Trzymajcie, słodka młodzieży! — Wepchnął im w ręce jakiś małe pakunki, puścił do nich oczko i ponownie zniknął w tłumie.
Wreszcie weszli w jakąś inną ulicę, znacznie mniej zatłoczoną. Kal już rozglądał się za najbliższym koszem na śmieci, bojąc się otworzyć paczuszkę, ale równocześnie nie chcąc zaśmiecać środowiska. Ten festiwal i tak zrobi to za niego, nie ma co się dokładać.
Lucas działał szybciej. Zanim Kal zdążył namierzyć śmietnik, on już rozwinął mały podarunek.
— Ej, skręty nam dał.
— Nienienie, nawet o tym nie myśl. — Kal postanowił na początku użyć swojej wspaniałej umiejętności perswazji, chociaż jego pierwszym odruchem było wyrwanie Lucasowi tej cholernej paczki. Miał mieć randkę, nie… Okej, to też mogła być randka.
Rzucił Lucasowi badawcze spojrzenie.
Stwierdził, że nie będzie za niego decydować.


Lucas?
────
[1239 słów: Kal otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara CD Luciena — „Romantyczna gra w podchody”

Poprzednie opowiadanie

Po francusku? To był jakiś żart?
Arnar spojrzał na Luciena bez choćby krztyny zrozumienia. Co on z tym tak nagle...?
Otworzył usta. I je zamknął.
Musiał coś powiedzieć, nie mógł patrzeć na łzy w jego oczach. Jakby on był na jego miejscu, oczekiwałby... jakiejś odpowiedzi. Jakiejkolwiek.
— O — wydusił z siebie w końcu. — A, ten, miło mi. Właściwie to — zawiesił się na chwilę — jesteś, wiesz, przystojny. Całkiem.
Zamrugał szybko i spojrzał w bok.
— Wiesz, przystojny znaczy też... eee... właaaaściwy? Tak. Lubię... słowa mające wiele znaczeń. — Nie spojrzał Lucienowi w twarz i odwrócił się od niego jak najszybciej. To nie był dobry moment na dyskutowanie o swoich uczuciach.
Zwłaszcza że Arnar nie był pewien, co właściwie czuł. Od początku wrzucił Luciena do worka z napisem „potencjalny przyjaciel” i nie zastanawiał się nad tym dłużej. Potem usunął z tego słowo „potencjalny”, bo brzmiało okropnie.
Nie łączył tego dziwnego uczucia, że chciałby spędzać z nim czas z tym, że Lucien może zmienić się z przyjaciela w coś więcej. To normalne, że ludzie chcą się spotykać ze swoimi przyjaciółmi. Nic dziwnego. Nic, co wymknęłoby się spod kontroli, o ile można tak powiedzieć.
Warto wspomnieć, że zazwyczaj Arnarowi niewiele rzeczy wymykało się spod kontroli. Miał zbyt sprawne ręce i dobre umiejętności naciągania prawdy, żeby często coś psuł. Jeżeli już coś wychodziło mu źle, to było to czymś bardzo skomplikowanym albo Arnar zrobił to specjalnie.
Zacisnął zęby i postanowił wrócić myślami do obecnych problemów.
— Też lubię… takie słowa — mruknął Lucien, chociaż głos trochę mu się łamał.
Arnar czuł się przez to źle. Nie mógł do końca stwierdzić, czemu, ale czuł się źle. Na pewno mógł to rozegrać jakoś lepiej.
— Hej, wiesz, odzyskamy twoje… gacie i możemy, wiesz… no, rozumiesz, co mam na myśli — plątał się Arnar, próbując skupić się na tym, co właściwie chciał powiedzieć. — Nie musimy od razu, wiesz, iść. Każdy w swoją stronę. I tak dalej. Szczerze, nie mam ochoty na wracanie do mojego domku. Żarty nie są wcale takie fajne, gdy się jest ich ofiarą. — Uśmiechnął się słabo.
Nie oczekiwał odpowiedzi. Wiedział, jak to brzmiało. Głupio. Idiotycznie. Cholera, już bardziej niejasno nie mógł tego powiedzieć. To chyba nie była jego mocna strona. Mówienie tego, co rzeczywiście miało się na myśli, nagle wydało mu się znacznie trudniejsze niż kłamstwo.
Może łatwiej byłoby odpuścić.
— Okej.
— Okej?
— Mhm.
Arnar dziękował bogom za to, że stojący za nim Lucien nie mógł zauważyć jego uśmiechu. Bez przesady, nie cieszył się aż tak bardzo. Znaczy, cieszył się jak każdy bezdomny dzieciak nagle i bezinteresownie zaadoptowany przez innego dzieciaka, byleby nie musiał spotykać się ze swoją rodziną zbyt szybko. Może Hermesiaki naprawdę miały ze sobą problemy. Arnar nie był pewien, czy kiedyś nie ustalał zasady, żeby nie robić swojemu własnemu rodzeństwu perfidnych żartów, ale ten dowcip chyba miał być… tylko dla Luciena. Czymś bardziej personalnym. To było jeszcze bardziej wredne. Gdy wie się, gdzie kogoś będzie bolało, żarty stają się okrutne.
Tego nawet Arnar nie pochwalał, a niektórzy brali go za człowieka bez moralności ani sumienia.
— To nie będzie takie łatwe, wiesz — mruknął, wyciągając rękę z uchwytu Luciena. To trochę zaborcze, tak ściskać kogoś za nadgarstek. — Oni coś jeszcze wymyślą. Czuję to.
— Mam już tego dość, jeśli cię to interesuje — prychnął drugi grupowy.
Interesuje mnie, co myślisz — chciał powiedzieć, ale to brzmiało… nie brzmiało najlepiej. Jakby Arnar próbował go… pocieszyć albo coś w tym stylu.
Ostatecznie nie powiedział nic w tym temacie, bo wszystko nagle zaczęło być trudne do powiedzenia.
— Nieważne — stwierdził cicho i chwycił Luciena za rękę. — Chodź po prostu. Ostatnia prosta, czy coś.
Pociągnął go za sobą, jak robił już to dużo razy wcześniej, ale tym razem… coś siedziało w jego klatce piersiowej. Rozglądał się dookoła, jakby coś miało zaraz na nich wyskoczyć. Patrzył pod nogi na wypadek, gdyby były tam rozciągnięte linki aktywujące szeroko pojęte ,,coś”. Wyglądał przy tym, jak spłoszone zwierzę, które od wielu godzin nie zaznało spoczynku od goniącego go drapieżnika. Niezbyt przyjemne uczucie, jeśli miał to jakoś skomentować.
— Uspokój się, nie zrobią niczego… gorszego — szepnął Lucien, a Arnar bardzo chciał mu wierzyć. Nie wydusił z siebie żadnego potwierdzenia, po prostu skinął głową, żeby Lucien chociaż wiedział, że został usłyszany. Lepsze to niż nic.
Gdy dotarli do paleniska (z nadzieją, że nikt ich nie zauważył), Lucien złapał wilcze gacie i wepchnął je sobie do kieszeni.
— I po spra… — zaczął mówić, ale Arnar szybko mu przerwał.
— Zmywamy się stąd. Mam złe przeczucia.
Pociągnął go za najbliższą ławeczkę, żeby nikt ich nie mógł zobaczyć. To prawie tak, jakby popełniali prawdziwe przestępstwo.
To podejrzane, że nic się nie stało.
Arnar wyprostował się i rozejrzał dookoła, próbując doszukać się czegokolwiek, co byłoby nie w porządku.
Dobrze byłoby powiedzieć, że to znalazł. Rzeczywistość, lub też jego rodzeństwo, przyszykowała dla niego coś zgoła innego.
Zanim zdążył znowu schować się za ławeczką, coś uderzyło go w głowę.
A potem pękło i zmoczyło mu włosy substancją, która była zdecydowanie zbyt gęsta jak na wodę. Nie śmierdziała. To na pewno. Może się też nie kleiła, ale Arnar wolał tego aktualnie nie sprawdzać.
Zatoczył się do tyłu od siły uderzenia i już prawie skulił się na ziemi obok Luciena, ale znowu dostał tym czymś w plecy.
— Rzucają w nas balonami — jęknął, odgarniając posklejane tym czymś włosy. — Z czymś w środku.
— W ciebie rzucają — zaznaczył Lucien, przyglądając się Arnarowi. — To wygląda jak… jakiś środek do czyszczenia. Do mycia naczyń. Uważaj, żeby się nie dostało do oczu.
— Nie jestem głupi — powiedział, ale szybko dodał: — W każdym razie, nie aż tak głupi.
Lucien prychnął pod nosem, a Arnar miał ochotę go za to całkiem mocno uderzyć, ale zredukował to do wbicia mu dłoni pod żebra. Usłyszał coś, co brzmiało jak ,,kurwa”, ale równie dobrze mogło być każdym innym okrzykiem, jaki kwalifikuje się na stłumiony jęk z bólu. Do tego niewyraźny, bo priorytetem Luciena raczej nie było to, żeby Arnar wiedział, o co dokładnie mu chodziło.
— Po prostu, nie wiem, potrzebujemy jakiejś tarczy. Albo coś. Osłony. Wcześniej tak bardzo chciałeś użyć swoich mocy, teraz masz okazję.
— Naprawdę? — wydusił z siebie Lucien. — Nie możemy po prostu biec?
— Hermesiaki są szybsze od ciebie. Ja bym jakoś dał radę, ale nie zostawię cię tutaj.
— Nie zostawisz, mówisz? — Arnar spojrzał mu w twarz tylko po to, żeby zobaczyć ten głupi uśmieszek i rzucić mu zirytowane spojrzenie człowieka, który cierpliwość stracił lata temu.
— Nie w ten sposób.
— Ale o co ci teraz chodzi?
Gapili się na siebie przez dobrą chwilę. I może by się gapili dłużej, gdyby w ławkę, za którą się ukrywali nie trafił kolejny balon.
— Paskudztwo — mruknął Arnar, ścierając sobie płyn do mycia naczyń z czoła. — Pomysł okropny, marnują dobry płyn. — Szybko wytarł twarz suchym kawałkiem koszulki, żeby mieć pewność, że nic nie dostanie mu się do oczu.
Wystarczyło jakoś się stąd wydostać. A potem będzie mógł opierdolić tych idiotów za to wszystko. W końcu był grupowym.
Lucien?
◇──◆──◇──◆
[1124 słowa: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

sobota, 30 marca 2024

Od Ezry – ,,Słony karmel”

NOWY JORK, ROK TEMU

Starbucks, w którym dorabiał Ezra, znajdował się na parterze centrum handlowego. Wielkie, czyste okna pokrywały plakaty z najnowszymi napojami i drogimi przekąskami. Przed nimi w weekendy ustawiały się rzędy klientów, niecierpliwie zerkających na ekrany telefonów.

Tego popołudnia nie było żadnej kolejki.
Ba, wnętrze kawiarni było tak puste, że Ezra zdążyło wyjść zza barku, zetrzeć blat każdego ze stolików i wrócić przed ekspres, którego zewnętrzną obudowę wypolerowało flanelową szmatką.

Dopiero wtedy ciężkie, zielone drzwi zatrzasnęły się za następnym klientem. Jego twarz wydawała się znajoma, lecz żadne z imion, wirujących w głowie herosa nie pasowało do niej.
— Dzień dobry. — Ezra odwiesił szmatkę na jej właściwe miejsce. — Co mogę podać?

Odsiadując godziny zmiany, Ezra lubił zgadywać zamówienia klientów, zanim nawet zdążyli otworzyć usta. Poważny biznesmen w garniturze otrzymywał Americano, grupa wysokich dziewczyn z warkoczami różne smaki Frappuccino, każde z podwójnym sosem. Matka z dzieckiem zamawiała latte i gorącą czekoladę ze śmietanką, a blondyn… Ezra wahało się między lemoniadą a espresso.
— Cappuccino, poproszę.
— Czy mogę zaproponować naszą specjalną ofertę, latte ze słonym karmelem i–
— Cappuccino wystarczy, naprawdę. Z cukrem.
Ezra przełknął ślinę. Wyuczona formułka i tak ledwo co przechodziła im przez gardło, a piorunujące spojrzenia niektórych z ludzi (których wybitna większość była kobietami w średnim wieku z farbowanymi, krótkimi włosami zaczesanymi na bok i imieniem, zaczynającym się na “K”, a kończącym się na “aren”) wcale nie umacniały ich w przekonaniu, że nowa strategia marketingowa, polegająca na wciskaniu ludziom karmelu była opłacalna. Na szczęście, chłopak, stojący przy kasie wydawał się wyrozumiały. A przynajmniej jeśli miał jakiekolwiek uprzedzenia do karmelowego latte, trzymał je za zębami.
— Oczywiście.
— W jakim rozmiarze? — Ezra wskazało na szereg papierowych kubków, podpisanych równie wymyślnymi, co bezsensownymi nazwami.
— Ee… — Chłopak zająknął się po raz pierwszy od przekroczenia progu Starbucksa. — Grande?
— Imię? — Brew blondyna uniosła się w górę. — Twoje. Do zamówienia — wytłumaczył Ezra. — Wybacz, to polityka firmy. Wielka zielona syrena w niebie tworzy zasady.
— Emiliano.
— Jasne — wymamrotał Ezra, zdejmując skuwkę markera. — Przepraszam, ten komputer nie działa od rana. — Posłał niezręczny uśmiech znad kawałka białego papieru, na którym zazwyczaj drukowane były naklejki. Wolną ręką równie niezręcznie poklepał bok ekranu, na którym pracownicy wystukiwali zamówienia.
Szatyn zaczął sprawnie skrobać litery. Wpierw “Cappuccino”, potem “Gr”, potem, drukowanymi literami, “Emiliano”. Nie zauważyło nawet kiedy zagryzło czubek języka w skupieniu.
Czy chciało znaleźć sposób, aby wynaleźć całkowicie nową pisownię imienia?
Oczywiście. Każdy pracujący w Starbucksie marzył o tym, aby zrobić “McKheileigh” z Mackenzie lub “Rubbacę” z Rebekki. Problem w tym, że w imieniu chłopaka nie było nic, co można byłoby przekręcić.

Nakleiwszy papier na kubek, Ezra zmielił kawę prosto do kolby, wprawną dłonią umieścił ją w ekspresie i pozwolił jej się parzyć. W międzyczasie spienił mleko, rad z cichej muzyki, przerywającej ciszę. Inni bariści byli wspaniali w przeplataniu jej lekką rozmową. O pogodzie, kawie lub serialach. Zawsze znajdywali idealny balans między koncentracją nad parzoną kawą, a small talkiem. Ezra tego nie potrafił. Albo zagryzało zęby, taranując ciszę sprawnym robieniem napojów, albo straszyło dzieci swoim potokiem słów. To znaczy, to była jednorazowa sytuacja. Która zdarzyła się tylko dwa razy. Ezra nadal wzdrygało się, kiedy o tym myślało.

— Proszę bardzo. — Czarujący, starbucksowy uśmiech był kolejną z rzeczy, które nie chciały leżeć dobrze na twarzy Ezry. — To będzie… pięć dolarów, siedemdziesiąt pięć centów.
Podanie kubka, odebranie pieniędzy, odliczenie reszty. Wyuczona procedura, na której Ezra nie musiało się skupiać. Oddanie reszty, życzenie miłego dnia… wzrok herosa zatrzymał się na przestrzeni po lewej stronie twarzy blondyna.

,,Znamy się?”, chciał zapytać. ,,Masz ładne oczy”, chciał stwierdzić.
— Widzisz to? — wydukał.
Za oknami kawiarni stała starsza kobieta. To znaczy, przed chwilą stała tam starsza kobieta. Teraz jej skóra była szara, obwisła, a nos haczykowaty. Jej wełniany płaszcz zamienił się w łachy, zwisające z kościstego ciała w nierównych płatach. Brudne paznokcie zamieniły się w czarne szpony, gałki oczne sczerniały i zapadły się w głąb czaszki.
Blondyn zmarszczył brwi, nim odwrócił się i wyjrzał za okno.
Gdy jego wzrok powrócił do wnętrza kawiarni, jego policzki miały szarawy kolor, a knykcie dłoni, uprzednio nonszalancko opartej o blat zbielały.

Kilka rzeczy nagle kliknęło w głowie Ezry. Po pierwsze, znali się. Po drugie, oboje wydorośleli przez wakacje – Ezra był wyższy o dobry cal, gdy ostatnio stał w jego okolicy. Po trzecie, co najważniejsze – żadne z nich nie mogło wyjść z lokalu. Nie bez broni i nie w jednym kawałku. To jest, może mieli szansę na opuszczenie Starbucksa i postawienie obu stóp poza jego progiem, ale czyhająca przed nim Ara na pewno nie pozwoliłaby im na pozostanie w żyjącej, oddychającej całości. Walka nie miała sensu. Nie mieli czym walczyć, nie mogli tworzyć zamieszania w samym centrum miasta. “Dwoje nastoletnich chuliganów pobiło starszą, bezdomną i niewinną kobietę na śmierć” albo “Nastolatkowie nagrani podczas udawanej walki z powietrzem pod lokalnym Starbucksem. Czy gry komputerowe powodują agresję i psychozy?” – tak wyglądałyby nagłówki wszystkich większych gazet.
Syn Apollina rozchylił usta. Pozwolił swoim włosom rosnąć – wyglądał lepiej, nadmienił Ezra w myślach.
— Co ona robi–
— Nieważne. Wypuszczę cię tylnym wyjściem.
— Co?
— Tym dla personelu.
Ekran komputera błysnął bielą, guziki kasy zapaliły się, aby zgasnąć z cichym pyknięciem. Na ekranie pozostała biała, smutna minka na jaskrawo niebieskim tle.
— Zajebiście — prychnęło Ezra pod nosem. — Chodź.
Wiedźma zaczerpnęła powietrza. Nozdrza jej pokrytego brodawkami nosa rozszerzyły się, jakby z całej siły próbowała zwietrzyć cokolwiek godne jej uwagi.

Czy zapach kawy skutecznie maskował obecność dwojga półboskich dzieci? Czy Ara była tu z innego powodu, czy zgubiła się na drodze do “swojej” tragedii? Z jakiegoś powodu jeszcze ich nie zauważyła, to było najważniejsze. Ezra przełknął ślinę, wyszedł za ladę i zerknął w kierunku potwora przez ramię po raz ostatni.
Myśl–myśl–myśl, powtarzał w głowie. Spanikowana głowa nie chciała produkować żadnych myśli.

Ezra zagryzł spierzchniętą wargę. Poczuł smak krwi na języku. W końcu zdecydował się szarpnąć długi, brązowy płaszcz, zapomniany na wieszaku od kilku dni. Stanął na palcach, aby móc owinąć go wokół ramion blondyna.
— Zapach śmiertelnika — wytłumaczył półszeptem, od razu odsuwając się od chłopaka speszony swoim za śmiałym czynem i za nagłą bliskością. Smród papierosów i kurzu został na jejgo dłoniach i przykrył zapach wody kolońskiej i eukaliptusa, który czuł jeszcze przed chwilą.

Dziecko Tanatosa prędko odwróciło wzrok i otworzyło drzwi na zaplecze śliskimi od potu palcami. Na szczęście Emiliano nie sprzeciwiał się niczemu, po prostu pospieszył za Ezrą, zręcznie unikając ostrych krawędzi metalowych regałów. Między nimi, na odległej ścianie znajdowały się metalowe drzwi, prowadzące na małą alejkę, którą można było przebiec i wydostać się z kawiarni, omijając jej główne wejście.
— Skręć w lewo, wyjdziesz na Ulicy Trzydziestej.
— Ratujesz mnie? To– poradziłbym bym sobie sam, ale dziękuję… — Wzrok blondyna powędrował do plakietki z imieniem młodszego — Ezra.
— Nie przesadzaj. Ktoś, kto płaci sześć dolarów za kawę, nie zasługuje na śmierć. Poza tym nie płacą mi wystarczająco dużo za to, żeby zdrapywać cię z szyby.
Emiliano prychnął, zaskoczony, lecz nie urażony. Skinął głową, upiwszy łyk kawy.
— Niech ci będzie.
— Wychodzisz?
— Wychodzę.
— Masz wąsy z mleka.
Tymi słowami i trzaskiem drzwi Ezra pożegnał blondyna. Oparł się o zimny metal, usilnie starając się brać powolne, głębokie oddechy i za żadne skarby się nie rozpłakać.

— Kto to był?
Na jasnych– Steph! Mogłabyś mnie nie straszyć?
Dziewczyna opierała się o regał, dzierżąc pudełko pod jednym ramieniem, wolną ręką machając truskawkowym lizakiem w stronę Ezry.
— Sprowadzasz tu swoich kochasi? Na mojej zmianie?
— Steph, co do– nie znam go.
— Tak? — Zanuciła, odkładając pudło na jego należyte miejsce. Podeszła do herosa ze sztucznie niewinnym uśmiechem na truskawkowo–bordowych ustach. — To co tu robił?

Ezra zarumienił się. Jak mógł to wytłumaczyć? “Pod drzwiami stał potwór– chwila, technicznie pod drzwiami stała moja ciotka. To bardzo dziwne, że stała tam moja ciotka, która jest bardzo zła i na pewno chciałaby nas zamordować”?
— Musiał uciec przed swoją byłą. Wiesz, tipsy do kolan, farbowana blondynka…
— Ugh — stwierdziła Steph. — Nie mów, że miała do tego niedopasowany korektor.
— Pomarańczowy. — Ezra pokiwał głową, rozwiązując swój butelkowo zielony fartuch. Zdjął go przez głowę, odsłaniając czarną koszulkę ze spranym logiem zespołu My Chemical Romance.
— Zostawiasz mnie dla tego przystojniaczka?
— Moja zmiana skończyła się kwadrans temu i dobrze wiesz, że nie płacą nam za nadgodziny.
— Niech ci będzie. Ale muszę przyznać, że masz dobry gust. Poleciał na słony karmel?
— Nikt nie lubi słonego karmelu.
— Ja lubię! — Zaprzeczyła, udając wzburzenie. — Mimo wszystko, był uroczy.
— Steph, masz chłopaka.
Dziewczyna przyłożyła lizaka do buzi, udając, że się zastanawia.
— Zawsze możemy być w otwartym związku, wtedy zaprosiłabym tą uroczą dziewczynę która dała mi numer i–
— Fuj. Starczy.
Steph zaśmiała się i otuliła Ezrę ramionami, przyciskając ich do siebie. Pachniała tytoniem, gumą balonową, różami i truskawkami. I ciepłem. Była ciepła.
— Widzimy się jutro, brzydalku?
— Nie nazywaj mnie tak.
— Wiem, że też mnie kochasz, Ezzie.

◇──◆──◇──◆
[1414 słów: Ezra otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Od Luciena CD Arnara — „Romantyczna gra w podchody”

Poprzednie opowiadanie

Lubił żarty. Naprawdę uwielbiał żarty. Jednak wizja, że jego gacie… bielizna, mogła zostać przyklejona do stołu Dionizosków, tego stołu, przy którym razem z rodzeństwem spożywają pokarm, nie była najlepsza. I nikt nie przekona go, nawet dzieciak Hermesa, że to niemożliwe, że te smarkacze nie dopuściłyby się czegoś takiego.
Szedł bardzo szybko, a spod jego stół wyrastały malutkie pędy winorośli. Był zły. Gdy się złości, to zaczynają dziać się dziwne rzeczy, których nie kontroluje (albo nie chce kontrolować). W każdym razie — gdyby ktoś teraz do niego podszedł, to na pewno zostałby złapany przez jeden pęd i przytwierdzony do mokrej trawy.
Kiedy wspięli się na wzgórze, a im oczom okazał się ocean, Lucien odetchnął. Rozluźnił spięte mięśnie i spojrzał na Arnara. W oczach grupowego dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył. Zachowywał się wobec niego bardzo nie w porządku i im bardziej zaglądał w te piękne tęczówki, tym bardziej czuł się winny.
Dlaczego pomyślał w ten sposób? Poczuł, że się zarumienił.
— No, jesteśmy na miejscu — burknął szorstko, wracając spojrzeniem na ocean. Obserwował spokojne fale i zastanawiał się, jak smakuje słona woda. — Widzisz coś dziwnego? — zapytał, dalej nie patrząc na grupowego.
Przegryzł wargę, czując jeszcze większe napięcie, niż te, które czuł przed chwilą.
Usłyszał, jak Arnar coś przewraca, a potem… jakby kopie?
— Co ty robisz? — Odwrócił się i pierwsze, co zauważył, to jasne włosy pod jednym ze stołów oraz przewrócone krzesło.
Podszedł do kolegi i z wahaniem wcisnął swoją głowę obok niego. Poczuł się bardzo klaustrofobiczne w takiej pozycji.
— Mam wrażenie, że znowu znajdziemy coś na ziemi.
— Dosłownie chwilę temu wymyślili coś lepszego. Może teraz też ktoś na nas czeka i obserwuje?
Arnar się zamyślił.
— Możliwe, ale… tutaj nie ma za dużo przestrzeni. — I wrócił do łażenia pod stołami. Lucien mógłby wyjść, by rozejrzeć się dookoła, ale wolał pójść na czworaka za Hermesiakiem.
Co jakiś czas wpadał na naprawdę twarde, ostre kamienie i syczał do siebie z bólu. Ręce miał już wystarczająco poobijane.
— Stój. — Zatrzymał się gwałtownie, a Lucien usłyszawszy to za późno, wpadł na plecy Arnara.
— Co jest? — burknął oszołomiony. Znów się zaczerwienił. — Tylko nie mów, że…
— Ktoś tutaj jest.
I wtedy Lucien zamilkł. Nadwyrężył słuch, by usłyszeć głosy albo chociaż szelest, jednak niczego nie wyłapał. Poklepał Arnara po nodze, ale Hermesiak syknął do niego poirytowany.
,,Myślisz, że możemy wrzucić to do ogniska?”
Luciena aż wstrząsnęło.
,,Nie, to głupi pomysł. Rób kolejny znak i spadamy stąd”
Miał ochotę wyjść, zawinąć dwójkę dzieciaków w winorośla i solidnie ich opierdolić. A potem wyrwać im bieliznę. Swoją bieliznę.
Arnar chyba czytał grupowemu w myślach, gdyż odwrócił się i pokręcił przecząco głową. Czekał na coś.
,,Maluj szybciej tę strzałkę!”
,,Już, już! Może prowadzić w stronę ogniska?”
,,Niech ci będzie…”
Szuranie, szuranie i głosy zniknęły.
Arnar obejrzał się na Luciena.
— Musimy dotrzeć tam przed nimi. Znam skrót.
Lucien pokiwał głową. Zdał się na grupowego.
Wygramolili się spod stołów i szybko pograli przez zarośla, wysokie trawy oraz inne podobne ,,gówna” w stronę obozowego ogniska. Dobrze, że jeszcze nie było tej godziny.
— Ej, Arnar.
Jednak ten nie chciał słuchać. Biegł tak szybko, jakby przygotowywał się do wyścigu z centaurami. Lucien znów przegryzł wargę.
Zatrzymali się dopiero tuż przed ogniskiem, jak dwójka młodszych od nich dzieciaków skradała się z dużym plecakiem, w którym pewnie trzymali wszystkie skradzione rzeczy. Ten najniższy kucnął i rozejrzał się nerwowo. Powiedział coś do wyższego, jednak Lucien nie potrafił czytać z ruchu warg, więc nie miał pojęcia, o czym rozmawiali.
— Co robimy? — zapytał szeptem.
— Myślę, że tutaj to wszystko zostawią.
— Skąd taka pewność?
Niższy chłopiec zaczął układać ukradzione rzeczy dookoła ogniska. Lucien domyślił się, jaki był ich plan.
— Oni chcieli zostawić to tutaj specjalnie, żeby inni przy ognisku zobaczyli… — Miał wrażenie, że mdleje. Oparł się o Arnara, teatralnie ocierając czoło z potu, którego nie było. — Hermesiaki… to okropne zwierzęta.
— Hej!
— Pomijając ciebie — odburknął i wrócił na wcześniejszą pozycję. — W każdym razie. Czekamy, aż odejdą, czy wychodzimy teraz? Mogę ich owinąć w winorośl i…
— Czekamy.
Lucien przewrócił oczami. To byłaby cudowna zemsta za wilcze gacie.
Chłopcy uwinęli się dosyć szybko i równie prędko zniknęli grupowym z pola widzenia. Zostało już tylko ognisko, poukładane drzewo do spalenia, ławeczki oraz dwóch ukrytych debili, czekających na odzyskanie obciachowej bielizny.
— Arnar, wiesz co. — Lucien zatrzymał wyższego, łapiąc go za nadgarstek. — Ty jesteś naprawdę bardzo ładny.
Zawiesili się. Obydwoje. Patrząc sobie w oczy.
— Po francusku. Po francusku ładny oznacza miły. — Uśmiechnął się.
Łzy napłynęły mu do oczu. Jak nie wilcze gacie, to jeszcze to.

Arnar?
◇──◆──◇──◆
[731 słów: Arnar otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Arnara CD Luciena — „Romantyczna gra w podchody”

Poprzednie opowiadanie

Nie widział w tym niczego szczególnie złego.
Hermesiaki robiły gorsze rzeczy, temu nie mógł zaprzeczyć. To, teoretycznie, mogła być “gorsza rzecz”, ale Arnarowi coś w tym nie pasowało. Bez przesady, kradzież bielizny i bawienie się w podchody… to nic szkodliwego. Lucien chyba tego tak nie widział, co nieco psuło atmosferę. Nie, żeby Arnar jakoś bardzo na to narzekał, bo w końcu to nie o atmosferę chodziło. Znaczy, miał nadzieję na całkiem niezłą zabawę z tym całym szukaniem, ale skoro nie… Da się grać w podchody na poważnie? Jakby od tego zależało ich życie? Może Lucien tak to widział. Brał to wszystko zbyt poważnie, ot co.
— Bogowie, przecież nikt nie będzie wiedział, że to twoje gacie — mruknął Arnar, ciągnąc zrezygnowanego chłopaka w stronę stawu. — Nie były podpisane ani nic, więc…
— Czyli się im aż tak nie przyglądałeś. Dobrze wiedzieć — burknął Lucien. Chyba nawet wywrócił oczami. — Moje rodzeństwo dobrze potrafi… adresować prezenty.
— One nie były podpisane, prawda? — Tym razem w głosie Arnara słuchać było trochę niepokoju.
Jakby to logicznie wytłumaczyć? Lucien patrzył pod swoje nogi, byleby nie spojrzeć na Arnara, bo wtedy ze wstydu nic by z siebie nie wydusił. Wilcze gacie były, można powiedzieć, całkiem… osobistym prezentem, nawet jeśli to był żart. Lucien po dostaniu ich bez wahania stwierdził, że będzie je ubierał choć raz w tygodniu, chyba że zepsuje mu się pralka. Albo się zgubią.
Uwaga o gubieniu ich była najgorszym, o czym wtedy wspomniał, bo jego rodzeństwo, będące nie do końca trzeźwe, wymyśliło wspaniały sposób na powstrzymanie Luciena od rozstania się z prezentem. W końcu nikt nie chce, żeby takie dziecko Ateny (lub kogoś innego, to nieistotne) znalazło wilcze gacie z inicjałami grupowego Dionizosa wyhaftowanymi na prawym pośladku. To tylko inicjały, ale… to aż inicjały. Bardzo mocno zawężały krąg poszukiwań.
Arnar naprawdę słabo im się przyjrzał.
— Słuchaj, ta sprawa jest… wiesz, nie do końca podpisane. Można się domyślić, że są moje.
— A myślałem, że to ja jestem idiotą. Kto normalny podpisuje swoją bieliznę, o ile nie jest w przedszkolu?
— Miałeś podpisaną bielizną w przedszkolu?
— Kto nie miał? — zapytał Arnar, trochę zirytowany, że jego… cudowna metafora nie została wzięta bardziej jako żart.
— Jestem pewien, że większość ludzi.
Arnar przyspieszył kroku, żeby uciec od tematu podpisywania swoich gaci. To nawet nie on, tylko jego mama. Dwie różne rzeczy. Właśnie tak.
Zatrzymał się dopiero na brzegu. Nie bardzo wiedział, od czego zacząć, bo w sumie to… pływanie nie należało do jego ulubionych zajęć.
— Okej, nie umiem nurkować, więc…
Rozejrzał się. Luciena nie było nigdzie w pobliżu. Nie przyznałby tego nikomu, ale trochę go to zaniepokoiło. Tylko trochę.
Obejrzał się przez ramię, żeby zobaczyć, że najwyraźniej chłopak przez jakiś czas próbował nadążyć za Arnarem, ale chyba szybko porzucił ten pomysł. Szedł szybkim krokiem, trochę szybciej niż wcześniej. W tempie, w którym Arnar zamierzał iść. Chyba nieświadomie trochę przedobrzył. W ledwo zauważalnym poczuciu winy grzebał butem w piasku na brzegu stawu, próbując wyrzeźbić coś kreatywnego. Niekoniecznie mu to wychodziło. Chyba nie miał dużych zdolności w rzeźbieniu w piasku.
— Mógłbyś zacząć szukać, a nie się wygłupiać? — warknął Lucien, gdy wreszcie dotarł na brzeg. Bez zatrzymywania się zaczął szukać strzałek.
Arnar spojrzał na niego zaskoczony. Auć? Nie spodziewał się takiego tonu. Przecież nie zrobił nic złego, to wszystko to nie jego wina. Chciał to powiedzieć, ale Lucien zdawał się nie interesować tym, co Arnar miał do powiedzenia. Zamiast tego wydukał:
— Tak. Tak. Jasne. Już.
Uśmiechnął się lekko, ale Lucien już był dobre parę metrów dalej, przeszukując muliste dno na płyciźnie. Arnar poszedł w jego ślady i, podwinąwszy nogawki i rzuciwszy buty gdzieś w trawę, wszedł do wody. Od razu się wzdrygnął. Nie była szczególnie ciepła, przynajmniej nie na jego standardy.
Skanował dno kawałek po kawałku, choć nie sądził, że coś tam znajdzie. To musiało być… coś bardziej kreatywnego. Ciągłe chowanie gdzieś strzałek było zbyt nudne. Poza tym robiło się to już męczące, zwłaszcza z Lucienem, który nie do końca doceniał głupie żarty. Do tego przykładał się do szukania aż za bardzo i Arnar co chwilę na niego zerkał, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zniknął pod wodą, bo dno akurat miało ostry spadek w jakimś miejscu. Czy on potrafi pływać? Oby potrafił, bo Arnar nie był w tym mistrzem.
Coraz bardziej oddalali się od brzegu, a nogawki ich spodni, mimo podwinięcia, już zmokły. Arnar przeklął pod nosem i zrobił parę jak najszybszych kroków (przy czym rozchlapał wokół siebie znacznie więcej wody niż zamierzał), żeby złapać Luciena za koszulkę i pociągnąć go w tył. Potencjalnie ratował go od utopienia się, bo idiota wlazł już po pas w wodę i chyba nie zamierzał się zatrzymać.
— Daj spokój — mruknął Arnar. — Stąd już i tak nie widać dna.
— Masz jakiś lepszy pomysł?
Miał. Przynajmniej tak mu się wydawało. Hermesiaki potrafiły wymyślać tyle żartów, a pomysły nadal im się nie kończyły, więc…
— Co sądzisz o kajakach?
— Chyba sobie ze mnie… Ej!
Arnar nie pozwolił mu dokończyć i po prostu pociągnął go w stronę brzegu, na który wyciągnięte były kajaki. Rzadko kiedy tym pływał, ale to chyba nie było takie trudne? Machasz wiosłem i… chyba tyle. Nigdy nie przykładał zbyt dużej uwagi do zajęć, podczas których uczyli się sterowania. Zazwyczaj odpływał gdzieś na bok i próbował ułożyć się w miarę wygodnie na plastikowym siedzeniu, obserwując zmagania innych herosów. Najciekawiej (i najzabawniej) było, gdy się wywracali.
Gdyby ktoś tych kajaków pilnował, to może zdziwiłby się na widok dwóch mokrych herosów, którzy stwierdzili, że ukradną jeden z nich.
— Błagam, tylko taki bez zdechłych ryb w środku, ani żab, ani niczego innego, co mogłoby mnie przyprawić o odruch wymiotny, no proszę… — bełkotał Arnar, próbując zepchnąć kajak do wody. — Weź mi pomóż! — krzyknął do Luciena, który oglądał wiosła tak, jakby ich nigdy w życiu nie widział.
— Ktoś je ułożył w krzyżyk.
— Bo ktoś je rzucił bez zbędnego zastanawiania się, czy są ułożone równolegle. Poza tym, może to miał być plus, jak już o tym dyskutujemy…
— W podchodach nie ma tylko strzałek, wiesz?
— Oh, serio? — Arnar spojrzał na Luciena, opierając się o kajak. Przestał już go pchać, bo skoro i tak nie otrzyma pomocy… — To co znaczy ten twój krzyżyk, Sherlocku? Gacie tutaj są? Czy co?
— Nie, to u piratów.
— Super — mruknął Arnar i znów popchnął kajak, chociaż już bez większego przekonania. — To co? Zła droga?
— No chyba.
— Pierdolisz. Strzałka wskazywała tutaj.
— Nie na kajaki, na staw.
— Mała różnica.
Lucien rozejrzał się dookoła. Nie tylko po brzegu, jak wcześniej. To coś musiało być na tyle oczywiste, że nawet ci debile od Hermesa to wymyślili. Coś musieli przeoczyć.
Poza tym miał dziwne przeczucie, że ktoś ich obserwuje.
— Patrz tam. — Wskazał Arnarowi kajak, który spokojnie dryfował na wodzie.
— Zabraniasz ludziom… pływać? To coś złego?
Osoba w kajaku chyba wreszcie dostrzegła, że patrzą prosto na nią i uniosła nad sobą kartkę. Ze strzałką.
— Jesteście jacyś zjebani! — wrzasnął Arnar. — Kurwa!
— Weź się uspokój. To chyba pokazuje… pawilon? Nie jestem pewien, ale pewnie będzie tam kolejny znak, że to nie tam, nie? — Lucien myślał na głos, w głowie obrazując sobie jego gacie przyczepione do stołu Dionizosa. Albo powiewające na palenisku. Spalone? Nie, nie, tak nie. Nie spaliliby wilczych gaci. Jeszcze rzuciliby na siebie jakąś klątwę. — Chodź.
— Czekaj no, kajak nam odpływa.
— Jaki kajak?
Arnar z rezygnacją machnął ręką w stronę stawu. Kajak, który tak usilnie próbował zepchnąć do wody właśnie odpływał coraz dalej.
— To nasz najmniejszy problem, uwierz — stwierdził Lucien. — Jeden kajak mniej, nikt nie zauważy. A teraz chodź.
Dla Arnara to zdecydowanie był problem, ale posłusznie poszedł za Lucienem. Zadowolił się jeszcze pokazaniem środkowego palca dzieciakowi w kajaku, ale on chyba się tym nie przejął. Arnar powstrzymał się od wykrzykiwania kolejnych przekleństw i podreptał za Lucienem.
— To już nie jest śmieszne — mruknął, gdy zrównał się z kolegą.
— Wiesz, dla mnie od początku nie było.
Arnar już otworzył usta, żeby coś dopowiedzieć, ale… stwierdził, że nie ma wiele do powiedzenia. Nie będzie przekonywać Luciena, że to świetna zabawa, hej, chodźmy na wspaniałą podróż! Wszystko będzie cudownie! Wcale nie ukradziono mi czegoś, co ma dla ciebie dość dużą wartość i to wcale nie przez moją głupotę jesteśmy w tym miejscu!
— Przepraszam — powiedział prawie bezgłośnie.
Lucien chyba go nie usłyszał.

Lucien?
◇──◆──◇──◆
[1335 słów: Arnar otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Od Emiliano do Ezry — „Na ratunek”

Kolejny dzień w robocie. Rzecz jasna jako pomocnik pielęgniarza, bo w końcu kto by przygarnął małolata bez żadnego większego wykształcenia na coś więcej niż tylko “podaj, przynieś, zanieś”. Było to lepsze niż siedzenie kolejny dzień w tym zapchlonym Obozie Herosów. Nie muszę patrzeć na krzywy ryj mojego brata i niepełnosprawnie umysłowego rodzeństwa.
– Emiliano? – usłyszałem głos jednego z pielęgniarza za mną. – Chodź, potrzebujemy cię.
Westchnąłem ciężko, idąc z wielką niechęcią wraz z pracownikiem szpitala. Zapach płynu do dezynfekcji sprawiał, że w mojej głowie rodził się mętlik. Nienawidziłem tego zapachu. Już wolałem aromat tych wszystkich makaronów, ziół czy pizz które piecze Erico.
– Ktoś tu się zrzygał – mężczyzna, najprawdopodobniej koło trzydziestki zerknął w moim kierunku.
Wiedziałem kto to.
Srebrne oczy z łzami, wpatrywały się w plakat o zdrowym odżywianiu naprzeciwko, choć najpewniej sam nie widział co tam jest. Roztrzęsione ciało chłopaka nie kontrolowało szalonego bicie serca.
Znałem go, z widzenia rzecz jasna.
Choć może już kiedyś go gdzieś widziałem? W Starbuckie, gdzie podawał mi cappuccino, z rzecz jasna cukrem.
A może go nawet ujrzałem, kiedyś na ognisku, w tym zapyziałym Obozie dla herosów? Siedzący gdzieś raczej z tyłu, uciekający wzrokiem od domku 5, a po, idący w kierunku domu boga śmierci, Tanatosa?
Kiedyś nawet kiedyś z nim rozmawiałem w jego pierwszym dniu? Gdy mały, zaryczany i wystraszony podbiegł do mnie, a ja mu odpowiedziałem “unikaj domku 5, a tak to radź sobie sam.’’
– Siedź tutaj, może potem ci znajdziemy łóżko, byś nie siedział tutaj… tak na środku korytarza – westchnąłem ciężko. Praca tutaj była ciężka, ale lepsza niż siedzenie w Obozie Herosów.
– Muszę iść do mamy – wydukał coś pod nosem, podnosząc głowę, by spojrzeć mi w oczy.
– Nie – złapałem go delikatnie za ramię, by został tam, gdzie jest. –Wyglądasz słabo, Ezro.

***

Wróciłem po chwili, z miska i nowymi butami, bo, no cóż. Zdarzył się Ezrze mały wypadek.
– Masz – zdjąłem swoją kurtkę dżinsową, przykrywając go.
Chłopak zerknął na mnie ze zdziwioną miną. Nie spodziewał się tego. Ja na to też wpadłem dopiero teraz. Zmierzyłem mu temperaturę, ma obniżoną.
– Jesteś bardzo osłabiony i widzę, że ci zimno. Połóż się.
– Gdzie? – obrócił głowę na bok.
Położyłem go na krzesłach, poprawiając je, by nie spadł.
– Nie pójdziesz stąd, zanim nie będziesz czuć się lepiej, zrozumiałe?

Ezra?
◇──◆──◇──◆
[367 słów: Emiliano otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Emiliano Eduardo Ciabatta

Calling out my name, In the summer rain, Caio, amore.

zdjecieEmiliano Eduardo CiabattaON/JEGO — 17 LAT — PÓŁBÓG — WŁOCH — 0 PD — 1 PU — 100 PZgummi_muffi

SYN APOLLA

piątek, 29 marca 2024

Od Izana — „Gra w wojnę”

Czy jest coś, czego Izan bardziej nienawidzi, niż kobiety? Baby są słabe. Nic nie potrafią. Zawsze potrzebują mężczyzny do pomocy, bo same nie poradzą sobie z problemem. Nienawidził ich. Dla niego mogłyby nie istnieć.
Dłubał w nosie, wyobrażając sobie, jak staje do walki, a jego przeciwnikiem jest kobieta o bujnych, złotych lokach. Córeczka Ateny z Obozu Herosów. Taką mógłby zgnieść, jak zgniata karaluchy na ścianach budynków.
— Co się gapisz? — warknął do przechodzącego obok niego chłopaka, który zawiesił wzrok na czarnej czuprynie Izana o pięć sekund za długo. — Wyjazd.
Młodzieniec w podskokach odbiegł, zbyt wystraszony posturą starszego. Izan za to parsknął śmiechem i wrócił do dłubania w nosie, wyobrażając sobie, jak walczy z jakąś córką Ateny.

To nie był mężczyzna, który posiadał wielu przyjaciół. Zazwyczaj ci, rozmawiający z nim albo się go bali, albo mieli takie same, kontrowersyjne poglądy. W każdym razie — Izan był święcie przekonany, że jest lubiany, kiedy było całkowicie na odwrót. Ciągłe wrzaski, krzywe uśmiechy i nieprzychylne komentarze raczej nie ześlą ci oddanych przyjaciół.
Czarnowłosy siedział teraz przy stole razem z trzema chłopaczkami. Najszczuplejszy z nich trzymał w rękach talię kart, którą zamierzał przetasować.
— Dawaj, ile można czekać.
Podskoczył na siedzeniu jak poparzony, mruknął ciche ,,przepraszam” i zaczął tasować talię, co jakiś czas spoglądając kątem oka na Izana, który wydał się niecierpliwić.
— Gramy w wojnę. — Ambasador Marsa potarł dłonie. — Moja ulubiona gra.
— Izan, ale… przepraszam… ostatnio graliśmy w wojnę dwadzieścia siedem razy.
Syn Marsa posłał mu wrogie spojrzenie. Między zielonymi tęczówkami zatańczyły płomyki, zbyt podobne do tych, które tańcowały w oczach jego ojca.
— Nie przyjmuje żadnego sprzeciwu, zrozumiano?
Pryszczaty, szczupły chłopak zaczął rozdawać karty. Dłonie wyraźnie mu się trzęsły. Pozostała dwójka większych mężczyzn cicho chichotała pod nosem. Ten, który rozdawał karty, nie był tu z własnej woli. Zabrali go z ulicy i zmusili do gry, ponieważ według Izana ,,był idealnym przeciwnikiem”.
— Tylko się nie pomyl. — Czarnowłosy pogroził palcem chłopaczkowi.
W odpowiedzi zobaczył tylko drżący uśmieszek i nerwowe potakiwanie.
Kiedy karty zostały rozdane, Izan od razu zebrał swoje karty i poukładał je w ładny stosik. Poczekał, aż dwójka osiłków również się naszykuje i nie zwracając uwagi na słabszego — rozpoczął grę.
Izan nienawidził przegrywać. Wprost nie potrafił pogodzić się z przegraną jak takie rozpieszczone pięcioletnie dziecko, którego rodzice nie potrafili wychować. Zawsze dawano mu wygrywać. I tym razem też tak miało się stać. Dwójka osiłków, kolegująca się z ambasadorem Marsa wiedziała o tym od dawna, dlatego specjalnie wybierali karty tak, by Izan wygrywał. Ten młodszy, pryszczaty i cherlakowaty chłopak nie miał pojęcia o ukrytych zasadach.
— Czy ty chcesz umrzeć? — Izan uderzył pięścią w stół. Wszystko zadrżało, a karty podskoczyły. — Oszukujesz.
— N-nie, ja naprawdę… — zająkał się.
— Ja wygrywam, rozumiemy się? Przestań się wpierdalać. — I przeciągnął stos kart na swoją stronę, uśmiechając się złośliwie.
Słabszy nie miał nic do gadania. Po prostu to oddał. Zrozumiał też wtedy, że musi przegrać. Nawet, jak zacznie wygrywać, to najlepiej będzie, gdy uda, iż tego nie widzi. I odda karty. Najlepiej jakby się popłakał i wyszedł.
— Ha! — krzyknął. — Wygrałem!
Wszyscy zaczęli klaskać, patrząc, jak Izan z zadowoleniem zbiera karty i je przegląda.

Karty to nie jedyne zajęcie ambasadora Marsa. Innym jest wmawianie wszystkim dookoła, jak silny nie jest i proponowanie im pojedynków jeden na jeden. Jeszcze nikt się nie zgodził. A kiedy Izan wyciągał szable, by pokazać, jak piękne są, to jedynie odbiegali tak szybko, jakby przemienili się w centaury.
— Co tam, młodzieniaszku? Nowy jesteś? — Zaczepił przypadkowego chłopaka przy budce z lodami. — Nie bój się, nie bój. Tak tylko pytam. — Wyszczerzył zęby, między którymi miał jeszcze resztki po obiedzie.
— Tak… przeprowadziłem się dosyć niedawno.
— O, świetnie. — Podrapał się po brodzie, którą powinien już ogolić. Denerwowały go pojedyncze, grube włoski. — Kto jest twoją matką lub ojcem?
— Apollo.
— O kurwa — parsknął. — Mam dla ciebie propozycję. — Owinął ramieniem trochę niższego chłopaczka. — Zawalcz ze mną. Jeden na jeden. Jedyna taka okazja, by walczyć z samym ambasadorem Marsa. Co na to powiesz?
Usłyszał, jak nowopoznany przełyka ślinę. Rozbawiło go to.
— Raczej podziękuję. Przyszedłem tylko kupić lody, ale chyba straciłem na to ochotę, więc jeśli wybaczysz… — Spróbował się wymknąć, ale wtedy Izan położył dłoń na jednej rękojeści szabli. Metal zabłyszczał w słońcu.
— Mi się nie odmawia.
— Niestety, chyba będę musiał. Źle się czuję. Zrzygam się.
Izan się skrzywił. Miał na sobie nową, czarną koszulę.
— Nie myśl sobie, że ci odpuszczę — pogroził chłopakowi. — Jeszcze się znajdę i wtedy powalczymy.
Jednak chłopak już nie słuchał, bo prędko zniknął za budynkami.
— Poproszę śmietankowe. — Odwrócił się do zaniepokojonej sprzedawczyni. — A można dwie gałki? Wtedy poproszę jeszcze te truskawkowe.


◇──◆──◇──◆
[742 słowa: Izan otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]