czwartek, 21 września 2023

Od Mistrza Gry do Souksakhone — „Na ratunek 112” (zlecenie #8)

Kto rano wstaje, temu Mistrz Gry daje!
A co? Na przykład woń żula Mietka, tak mocną, że można by typa uznać za potomka Kloacyny. Ale Mieczysław to spoko ziomek, jest gotów paść ci do stóp za pudełko z ciepłym, domowym posiłkiem. Nie mówiąc już nawet o tym, że ktoś NARESZCIE bierze go na serio!
— Słuchaj, młody, ja wiem, że wszyscy mnie tu mają za świra — zaczął, mlaskając nieco, ponieważ oczywiście od razu się rzucił na dzieło kulinarne twojej mamy. — I mi to tam pasuje, niech sobie ludzie gadają, mam ich w du… Dobra, nie będę przy młodzieńcu się tak wyrażał. Mam ich gdzieś. Ale oni też mnie mają gdzieś, a te zasra… — znowu przerwał, krzywiąc się nieco. — Sorry, siła przyzwyczajenia. No, w każdym bądź razie… Co to ja miałem…? — zaciął się, a swoją konsternację próbował ukryć, pchając sobie do gęby zdecydowanie za dużo jedzenia jak na jeden raz. — A, tak — kontynuował z jeszcze na wpół pełną jadaczką. (Radzę się odsunąć, żeby nie zostać oplutym). — Te przeklęte kolczaste węże urządziły sobie imprezę w moim dobytku! Na początku ja też myślałem, że to delirka, bo co innego takie tańczące leprechauny, a co innego te… — odchrząknął, szukając zamiennika dla „skurwysynów” czy innych „gówien” — ...stwory. Ale potem znowu było lepiej z wódką, no i to już nie mogła być delirka, a moja kufajka, jak była spalona, tak jest!
Zamaszystym ruchem odłożył pojemnik z resztką jedzenia na chodnik, by móc z niego poderwać to, co zostało z jego ukochanej kufajki. Z nieokreślonym bliżej mamrotaniem prawie wcisnął ci reszty starego ciucha pod nos, chcąc ukazać ci potęgę jego osobistej tragedii.
— Moja biedna kufajeczka! Młody, ona pamięta odległe czasy, kiedy ja jeszcze pracowałem! Czy ty wiesz, kiedy ja ostatnio, kurrr…czę, pracowałem? Musisz mi pomóc, bo te dziady pewnie tu znowu wrócą i jak tak dalej pójdzie, to z dymem pójdę ja! Bo policja oczywiście chu… To znaczy, nic niewarta. Ale ty wyglądasz na mądrego chłopca — wyszczerzył się, ukazując ci resztki swoich zębów. — Pomożesz biednemu starszemu panu, prawda?
No jak by można było odmówić temu pięknemu uśmiechowi? To znaczy, jasne, możesz odmówić, żyjemy w wolnym kraju, ale wtedy złamiesz mu serce. Możesz też się zgodzić i od razu przejść w tryb detektywa, zebrać zeznania świadka lub rozejrzeć się w okolicy i spróbować znaleźć jakieś dowody. Tylko może najpierw załóż coś cieplejszego, żebyś się nie przeziębił.

Od Arnara — „Anatol (podłoga się odkleja)”

— Hej, Anatol! 
Arnar z przyzwyczajenia już miało odwrócić się do tego, kto no zawołał, po czym zaraz skarciło się w myślach. 
Wcale nie miało na imię Anatol. 
Zostało tak nazwane jeden, jedyny raz… Dobrze, trochę więcej. To nie jeno wina, że Pan D. zawsze myli imiona każdego z herosów, a pomyłka przy jeno imieniu jakoś bardzo spodobała się wszystkim obozowiczom. Ono jednak nie uważało tego za coś szczególnie wybitnego i wartego ciągłego powtarzania. Tak to już jest, jak twoje rodzeństwo ma za ojca Hermesa. Potrafią wałkować jeden żart do porzygu. 
Oczywiście, za swoimi plecami od razu usłyszało niewprawnie tłumiony śmiech. Tak, to rzeczywiście szczyt komedii. 
— Ej, ej… No, nie obrażaj się! — zawołał Envy, siadając na trawie obok Arnar. — Przecież to nie takie złe. Mnie nazwał Eliaszem. Zgadza się tylko jedna litera. 
— Eliasz brzmi jak poważne imię dla szanowanego starszego mężczyzny — stwierdziło Arnar. — Anatol to imię dla psa albo pluszowego misia. 
— Zdajesz sobie sprawę, że właśnie obraziłoś każdego Anatola na świecie? 
— Nawet jeśli, to mnie to nieszczególnie interesuje. 
Envy tylko prychnął pod nosem. Nie, że Arnar miałoby coś do powiedzenia w tym temacie, ale imię Eliasz całkiem mu pasowało. 
— Zresztą, nie dlatego cię zaczepiłem. Wyobraź sobie, że… 
— Przeszkodziłeś mi w mojej codziennej sesji medytacji. Wytrącasz mnie z rytmu — przerwało mu Arnar, choć wcale nie medytowało. Jeszcze nie zaczęło popadać w skrajności. — No, muszę znowu skupić uwagę na sobie, a nie na świecie zewnętrznym. Miłego dnia. 
Envy popatrzył na niego sceptycznie. Ta wymówka jakoś szczególnie go nie przekonała. Arnar też się jakoś szczególnie nie postarało. 
— Słuchaj, nie mam nic z łączeniem się ze sobą, czy co ty tutaj robisz, gdy siedzisz na mokrej trawie i zastanawiasz się nad swoim życiem, ale w domku Hermesa podłoga zaczęła się odklejać. 
— Co. 
 — No, podłoga się odkleja od ziemi. Ambrose już zdążyła się potknąć na tych górach i dolinach. — Envy wzruszył ramionami, jakby nic go nie ruszyła krzywda siostry. — Ona zawsze trochę gapowata jest. W każdym razie jesteś grupowym, to ten… twoje zadanie. 
— Czekaj! — zatrzymało go Arnar, gdy Envy chciał wstać i odejść. — Przecież dzisiaj rano nic się z tą podłogą nie działo. 
— A myślisz, że ja wiem, co oni z nią zrobili? 
Po tych słowach Envy po prostu sobie poszedł, zostawiając Arnar z problemem odklejającej się podłogi. Nierozwiązanym problemem. Takich Arnar nienawidziło najbardziej. 
Jeno rezygnację można było wyczuć w powietrzu, ale i tak podniosło się z trawy i (jak najwolniej) ruszyło do domku Hermesa. W nadziei, że jednak nie jest aż tak źle, albo to tylko kolejny żart. A ono jak nic się nabrało. Chociaż, czego więcej można się spodziewać po Hermesiątkach? Po tym, co Arnar samo przeżyło, wiedziało już, że lepiej nie mieć wielkich oczekiwań. 
Trochę obawiało się otwierać drzwi. Zawsze mogło zawrócić i poprosić kogoś z domku Hefajstosa, żeby to on się tym zajął, tylko że to byłby chyba dziewiętnasty raz w tym miesiącu. O ile Arnar dobrze liczyło, a tutaj łatwo jest pomylić się w rachunkach. 
Ostatnio powiedziano nu, że jak jeszcze raz będą musieli naprawiać cokolwiek w tym przeklętym domku, to oni wolą już to tak zostawić. Za tydzień i tak znowu będzie zepsute. 
Chyba potrzebują tutaj pancernych mebli. I ścian. I definitywnie podłogi. 
Tuż za progiem sytuacja prezentowała się nieciekawie. Naprawdę, Arnar nie miało pojęcia, jakim cudem coś takiego jest możliwe. Wszystkie panele jakby podwoiły swoją długość, a co za tym idzie — zaczęły wyginać się w górę, robiąc cudowne mostki między kolejnym wygiętym panelem, i kolejnym, i kolejnym… Nie z każdym było tak źle. Niektóre odklejały się tylko po bokach, a inne jeszcze się trzymały. Niestety na pierwszy rzut oka, większość tego wszystkiego to były właśnie te mosty. 
Rodzeństwo spojrzało na Arnar zaraz od momentu, w którym otworzyło drzwi. 
— Co wy znowu, kurwa, zrobiliście? 
Wszyscy w domku popatrzyli na siebie nawzajem, po czym odezwała się Ambrose: 
— Nie wkurz się, ale… 
— Za późno. — Arnar spróbowało zrobić krok w głąb domku. Przy czym „spróbowało” to bardzo dobre określenie, ponieważ i tak stanęło w ten sposób, że panele z głośnym zgrzytem ugięły się pod jeno stopami. Przynajmniej było w stanie zamknąć drzwi, żeby inni obozowicze nie zobaczyli, co ci od Hermesa znowu odwalili. 
— To w takim razie… — podjęła Ambrose, strzelając oczami na rodzeństwo. — To, ten. Chcieliśmy zrobić… Co myśmy chcieli zrobić? 
Envy, na którego popatrzyła (pewnie w nadziei, że jej pomoże), wzruszył ramionami. 
— To nie tak, że my jakoś, wiesz, chcemy tutaj wszystko zniszczyć — Jaime spróbowało pomóc siostrze. — Tylko wyszło… no, jak zwykle. W każdym razie… 
— Dobra, odpuśćcie sobie. 
Skoro jeszcze nie zdążyli wymyślić w miarę przekonującego kłamstwa, to nie wiedzą nawet, co dokładnie sprawiło, że podłoga wygląda, jak wygląda. Albo wiedzą, że jak będą się tak tłumaczyć do Arnar, to prędzej czy później odpuści, bo nu się nie będzie chciało z nimi męczyć. Jak nie chcą powiedzieć, to nie będą tak kręcić, byleby wymigać się od odpowiedzialności. Arnar już całkiem dobrze to zna. Niestety. 
Zrobiło jeszcze kilka kroków w stronę trójki obecnych, ale odgłosy, które wydawała podłoga, naprawdę no niepokoiły. I irytowały. Ileż można chodzić po łamiących się pod nogami panelach? 
— Jedyne, co tu można zrobić, to je zerwać — orzekło, poddając się w dalszym przedzieraniu się bliżej rodzeństwa. — Zerwać, wyrzucić i wstawić nową. 
Tak jak myślało, spotkało się z jękiem protestu. 
— A ci od Hefajstosa? — zapytała Ethel z nadzieją. 
— „Ci od Hefajstosa”, jak mówisz — wtrącił się Envy — nie palą się nam do pomocy. 
Arnar w duchu podziękowało Envy’emu za to piękne wytłumaczenie, bo raczej nie ujęłoby tego w lepszy sposób. Zresztą, nawet jeśli by potrafiło… to możliwe, że powiedziałoby do Ethel coś głupiego. I coś, czego wolałaby nie słyszeć. 
— To… zabieramy się do pracy. — Arnar posłało rodzeństwu swój najbardziej wymuszony uśmiech. 
 A potem przez cały dzień z domku Hermesa dochodziły dźwięki odrywania paneli (sąsiedzi nie byli zachwyceni); (a gdy z powrotem wnieśli do środka meble, każdy bał się, że znajdzie karę za własne żarty gdzieś pod poduszką). 
 
◇──◆──◇──◆
[966 słów: Arnar otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

środa, 20 września 2023

Od Cherry CD Ver — „Przerwa na kawę”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Fakt, że Ver zadała im jakieś pytanie, doszedł do Cherry — a właściwie do całej trójki rzymskich półbogów — dopiero po okropnie niezręcznej chwili. Ich wzrok wlepiony w dziewczynę tak, jakby co najmniej krzyknęła przed chwilą: „HEJ, JESTEM LAMIĄ, MAM ZAMIAR WAS ZJEŚĆ!” spowodował, że poruszyła się nerwowo, wyraźnie tężejąc.
Gdyby Cherry wiedziała jak zrobić to dyskretnie, pokazałaby chłopakom na migi znak, że powinni spierdalać. Najwidoczniej nie musieli jednak nawet się ze sobą porozumiewać, bo wszyscy i tak patrzyli na Ver z wyraźną nerwowością.
Nie wyrosły jej kły, bynajmniej. Tułów nie zamienił się w wężowy ogon. Nie wyleciał na nich ziejący ogniem smok.
Ale zamaczanie frytki w zupie zdecydowanie nie było normalne jak na zwykłego człowieka.
Kiedy po dziesięciu cholernie niezręcznie sekundach dziewczyna nadal była… cóż, zwykłą, trochę dziwną dziewczyną, zamaczającą już kolejną frytkę w zupie, Cherry zająknęła się pod nosem.
— Eee… z Oakland — wymamrotała. Caid i Friedrich posłali jej zaskoczone spojrzenia, że postanowiła podać podejrzanej nieznajomej aż tak bliskie do Obozu Jupiter miejsce. Cherry odgarnęła włosy za ucho uspokajającym gestem. — Studiujemy na uniwersytecie — dodała szybko.
Jeśli dziewczyna była potworzycą, to był idealny moment, żeby się ujawnić, pomyślała Cherry. Wszystko w nich wręcz krzyczało PÓŁBOGOWIE. Oakland, zapach maślanych krakersów, skóra Cherry, które wprawne oko zobaczyłoby, jak nadal migocze pod wpływem słońca.
Tatuaże. Lira na przegubie ręki Cherry z czterema kreskami. Rekin i pięć belek u Caida. Połączenie kielicha Juwentas, orła Jupitera i pięć kresek Friedricha. A u wszystkich, jak jeden mąż, litery SPQR otoczone liśćmi laurowymi.
Czasami Cherry zastanawiała się, co widzą śmiertelnicy w miejscu ich tatuaży, pod naporem Mgły. Miała przeczucie, że wielki napis Senatus Populusque Romanus nie był zbyt popularnym projektem wśród śmiertelników i normalnie wzbudzałby niepokój. A zresztą, nawet gdyby wzbudzał, to nadal było aktualnie zbyt gorąco, żeby ukrywać rzymskie tatuaże pod bluzami.
Tymczasem dziewczyna nadal powoli przeżuwała sflaczałą frytkę.
— Sorki, ale będziemy się zbierać — rzuciła prędko Cherry, bez zbędnych ceregieli odsuwając krzesło i biorąc pusty talerz do rąk, zanim nieznajoma zdążyła w ogóle ich zapytać z grzeczności o kierunki studiów. — Niedługo słońce nam ucieknie. Bardzo miło było cię poznać.
Caid zgromił spojrzeniem Friedricha, kiedy ten zostawił swój talerz, pomachał bez słowa do nieznajomej dziewczyny i ruszył do wyjścia. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Nerwowość opadła. Oni dyskretnie spieprzali. Nieznajoma żuła frytkę. Friedrich był bucem.
Cheryl ruszyła z talerzem do punktu zwrotu talerzy, ale zaraz odwróciła się na pięcie z powrotem do dziewczyny.
— Boże — nakreśliła to słowo, jakby była najzwyczajniejszą w świecie chrześcijanką w Stanach Zjednoczonych — ale wtopa. Zaproponowaliśmy ci spotkanie na plaży, ale się nie przedstawiliśmy. Cherry jestem. Ten wysoki i wredny to Friedrich, a nasz kumpel to Caid. — Uśmiechnęła się delikatnie.
Dziewczyna odwzajemniła uśmiech.
— Jestem Veronica.
Zajęta trzymaniem brudnego talerza Cherry jedynie skinęła jej na pożegnanie, po czym potruchtała do zwrotu. Odwróciwszy się, przewróciła ceremonialnie oczami. Miała nadzieję, że chociaż względnie wypadli normalnie.




Jeśli dziesięć minut temu wypadli względnie normalnie, to ich szczęście na tamtym momencie się skończyło.
— Co to znaczy, że nie możesz odpalić? — warknęła Cherry, wyrzucając ręce w stronę podsufitki.
— No nie mogę! Sprzęgło, kluczyk, przekręcam, ni chuja, nie działa! — wrzasnął Caid.
— Włączyłeś pierwszy bieg, kretynie? — prychnął do niego Friedrich.
— Na chuj ci pierwszy bieg, skoro nawet nie ruszam, bo, uwaga, samochód nie jest włączony?!
Ostatnie, czego teraz potrzebowali, to chujowych rad Friedricha, podczas gdy ona sama nie miała nawet prawo jazdy i jedyne, co mogła w tej sytuacji powiedzieć, to: „samochód nie robi brrr” i „Casper będzie bardzo smutny”.
Pomasowała palcami skronie, po czym zawiesiła rękę w powietrzu, żeby chłopcy się zamknęli.
Nie zamknęli się. To zirytowało ją jeszcze bardziej.
— Dobra, cisza! Wyłaźcie. Otworzymy maskę. Może jest jakieś zwarcie.
— Zwarcie? I co niby z nim zrobimy teraz? Zagwiżdżemy i przybiegnie do nas Casper jak Płotka w Wiedźminie? — warknął Friedrich, kiedy Caid wyszedł pierwszy i zaczął otwierać maskę.
Stanęli zaraz po obu stronach Caida. Nic nie dymiło. Co za szczęście, samochód nie wybuchnie. Nieszczęście, bo teraz kompletnie nie wiedzieli, co się stało.
— Po pierwsze: nie wiedziałam, że grasz w cokolwiek innego niż League of Legends. Po drugie: jeśli chodzi o zwarcie, jesteś najbliżej bycia elektrykiem z nas wszystkich. — Tyrpnęła go palcem w ramię. Friedrich pacnął ją dłonią, zirytowany.
Caid bezsilnie przetarł twarz.
— Jakieś pomysły?
— Następnym razem zawsze będziemy zabierać ze sobą dziecko Wulkana? — podsunęła.
— Pierdolnąć w samochód i liczyć na cud? — mruknął Friedrich, zakładając ramiona na piersi.
— Nie, chwila… czekajcie — przerwał im Caid.
Friedrich i Cherry spojrzeli po sobie, po czym wlepili intensywnie wzrok w punkt, na który patrzył Caid. Silnik (bo tylko to Cherry umiała rozpoznać), trochę kabelków, maszyneria, która kompletnie nic jej nie mówiła i zastanowiła się, na co mają czekać, dopóki Caid nie sięgnął do środka i nie wyciągnął pojedynczego ziarenka popcornu.
Zanim którekolwiek z nich zdążyło zadać na głos pytanie, skąd się to tutaj wzięło, spod maski wydobyły się głośne dźwięki prażenia kukurydzy. Zaraz po tym coś wystrzeliło spod silnika i rzuciło się pod ziemię, wywracając ich trójkę do gleby.
— Rzymianie! — coś wrzasnęło, drążąc pod ziemią tunel w stronę najbliższego trawnika. Cherry dojrzała tylko wystające spod ziemi skrzydła przypominające kwitnącą kolbę kukurydzy. — Kukurydza nie znosi Ceres!
No tak, jeśli coś dziwnego działo się w ich życiu, to zawsze musiała być mitologia.
Albo dziwna dziewczyna zamaczająca frytkę w zupie jakby był to ketchup.
Wredny duch zboża wynurzył się spod ziemi i ostentacyjnie pokazał im język. Cherry patrzyła na pulchne dziecko w tetrowej pieluszce z kukurydzianymi skrzydłami i jasnymi, kręconymi loczkami wyglądającymi jak popcorn. Dla niektórych mogłoby nawet wyglądać słodko, gdyby nie upiorne, spiczaste zęby, które szczerzyły się do nich ze złośliwością.
Było to najbrzydsze dziecko, jakie w życiu widziała.
Caid odblokował spathę, a Friedrich przeklął i cofnął się po labrys, ale Cherry przytrzymała ich ruchem ręki. Na zajezdni nadal otaczali ich śmiertelnicy. Nie była pewna, co oni widzieli, ale mogła się domyślać, że Mgła zatuszowała karpoi jako szopa albo innego szczura, który przegryzł im kable. Jeśli się nie myliła — a nie wiedziała szczególnie dużo o mitologii greckiej — to karpoi były dla nich po prostu złośliwe. Ludzie pokazywali na nich palcami ze współczuciem, ale prędko się odwracali, mając ważniejsze sprawy na głowie niż głupi szop. Jeśli śmiertelnicy nie wyczuwali zagrożenia, to nie było sensu rzucać się na gryzonia z mieczem w ręku.
Chwilę potem duch zboża pokazał im pośladki i uciekł pod ziemię.
Friedrich iskrzył z furii. Przez moment była pewna, że rzuci się za potworem, ale on tylko kopnął w tablicę rejestracyjną samochodu i zwyzywał Kukurydzę każdym niemieckim przekleństwem. Dopiero wtedy kątem oka Cherry zauważyła, że wśród gapiów z restauracji była jedna osoba, która nadal się na nich patrzyła z wyraźnym zdziwieniem. Osoba ta prewencyjnie trzymała dłoń na swojej parasolce i była dziewczyną, którą dobre piętnaście minut wcześniej wykluczyli jako postać z mitologii.


Ver? - ̗̀ ( ˶'ᵕ'˶) ̖́-
◇──◆──◇──◆
[1103 słowa: Cherry otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Kazue CD Avery — „Gwiazdy błyszczą też na scenie”

Poprzednie opowiadanie

Była dziś przez cały dzień w całkiem dobrym humorze. Dlaczegóż? A no, pobiła jakiegoś nowego dzieciaka. Niech wie, żeby się za bardzo nie rozkoszował nowym miejscem pobytu.
W każdym razie, była już noc. W Obozie Herosów zawsze było dobrze widać gwiazdy. Może się na nich nie znała, ale były bardzo ładne.
Przechadzając się, jednocześnie starając się omijać harpie, bo nawet spojrzenie na nie z bliska byłoby wystarczającym ciosem dla psychiki, napotkała innego herosa, chyba dzieciaka Ateny. Słyszała, jak coś nuci, ale niezbyt wiedziała co. Normalnie by jenu wpierdoliła, żeby zamknęło swój śliczny ryjek, ale… harpie. Postanowiła więc być W MIARĘ pacyfistyczna, więc przysiadła się. Dopiero wtedy usłyszała piosenkę, powstrzymując się od załamania. Cały dzień nie myślała o Edzie Sheeranie, a teraz jakieś głupie dziecko Ateny przypomina jej o tym rudzielcu, i co ona ma ze sobą (albo z Avery) zrobić?
Po chwili śpiewania piosenek, po chwili zapomniała reszty tekstu. Trochę głupio tak nie znać.
Na na na… coś tam, coś tam… – zanuciła cicho. – Tsamina mina, ee, ee, waka waka, ee, ee. – zaśpiewała, ledwo co powstrzymując się od śmiechu. W ogóle się do siebie nie przedstawili, ale śpiewanie Eda Sheerana chyba było metodą poznawania się? W każdym razie teraz na pewno nie będzie spuszczać wpierdolu temu obozowiczowi. No, chyba że zrobi coś głupszego, niż się wydaje, że można. Typu, przypadkowo rozwali pawilon jadalny albo któryś domek, chociaż to raczej brzmi jak coś, co sama by zrobiła „bo jej się nudziło”. Nie ma co się dziwić, że po kilku dniach ją zawieszano w każdej szkole, której była, jeśli miała tyle szczęścia, żeby nie zostać od razu wyrzucona. Pewnie niektórzy dalej się zastanawiają jakim cudem złamała obie ręce jakiemuś uczniowi po jednej grze w rugby. Mógł jeść więcej wapnia, i to by się nie zdarzyło! Miałby silniejsze kości, a gdyby ćwiczył, to może on by był tym, który łamał ręce, albo dołączyłby do szkoły sportowej, gdzie każdy łamie sobie ręce!


Avery?
◇──◆──◇──◆
[317 słów: Kazue otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Avery do Kazue — „Gwiazdy błyszczą też na scenie”

Nocne niebo idealnie nadawało się do obserwacji: czyste, bez ani jednej chmurki. Mimo iż światła Nowego Jorku ograniczały widoczność gwiazd, Avery dostrzegło kilka gwiazdozbiorów.
Wielki Wóz.
Wielka Niedźwiedzica.
Smok.
Syriusz.
Orion.
Ten ostatni był jeno ulubionym. Nie tylko ze względu na historię związaną z powstaniem gwiazdozbioru. Sam Orion wydawał się niezwykle ciekawą postacią — mężczyzna dopuszczony do Łowów Artemidy, który po śmierci trafił na nieboskłon w postaci gwiazd.
Deski pomostu wbijały nu się w plecy, jednak nie zamierzało zmieniać pozycji. Miało idealny widok na gwiazdy, więc po co?
Orion.
Nazywała się tak również piosenka Metalliki, ulubionego zespołu Avery. Na nieszczęście, ostatnimi czasy zamiast metalu jeno myśli nawiedzał inny gatunek i wykonawca.
„Baby, I'm dancing in the dark…”
Zanuciło piosenkę Eda Sheerana, kiwając głową w rytm melodii, którą słyszało tylko ono.
„With you between my arms”.
Avery podniosło się do siadu. Dostrzegło zarys innej obozowiczki. Kazue. Dziewczyna bez zbędnych słów usiadła obok nieno i westchnęła.
— To jakaś klątwa Eda Sheerana — rzuciła, nucąc piosenkę.
Avery stłumiło śmiech. Skinęło głową.
— Od kilku dni mam w myślach tylko piosenki tego rudzielca — odparło.
Kazue pokiwała ze zrozumieniem głową.
— Czuję twój ból. To jakaś klątwa — powtórzyła. Brzmiała poważnie.
— Nie zdziwiłoby mnie to — Avery ponownie położyło się na pomoście. Kazue poszła w jeno ślady, palcami wybijając rytm do piosenki. — Ooh, I love it when you do it like that — zaśpiewało, nie siląc się nawet na odpowiednią tonację.
Kazue stłumiła śmiech i zaśpiewała kolejny wers: „And when you're close up, give me the shivers”.
Cała ta sytuacja wydawała się Avery zabawna. Ono i Kazue nigdy nie rozmawiali, a teraz leżeli na pomoście, mając nad sobą nocne niebo i śpiewając piosenki Eda Sheerana.
Co prawda rudzielec nie należał do ulubionych wykonawców Dziecka Ateny, jednak w tej chwili nie miało to znaczenia. Gdy jeden utwór dobiegał końca, oboje zaczynali śpiewać drugi, jakby rozumieli się bez słów.
Wzrok Avery skierował się na nieboskłon. Orion unosił się nad horyzontem.


◇──◆──◇──◆
[318 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

wtorek, 19 września 2023

Od Andrew — „Just a dream”

Poprzednie opowiadanie

Wpatrywałem się w okrutne oczy potworzycy, doskonale rozumiejąc, że nie mam żadnej alternatywy. A przynajmniej, że jest ona zbyt koszmarna, by móc ją w ogóle brać pod uwagę jako alternatywę.
Albo sprowadzę potworzycy niewinne dziecko, albo zostanę zniewolony przez nią na resztę moich dni, albo po prostu umrę, pozwalając, by zabiła mnie trucizna Lamii.
Opcja z niewolą nie wchodzi w grę. Za nic nie zgodziłbym się zostać zabranym przez Lamię, tym bardziej że wreszcie zyskałem w tej kwestii jakikolwiek wybór. W zasadzie pozwala mi ona odejść, co mi akurat jak najbardziej pasuje.
Kłopot w tym, że jeśli do niej nie wrócę, wypełniwszy wcześniej jej misję, to niechybnie zginę. A ja nie chcę zginąć. Myślę, że nie byłbym w stanie wybrać tej opcji.
Czy jestem zbyt wybredny? Dostałem wreszcie jakiś wybór, który sprawił, że muszę decydować między wydaniem dziecka potworzycy, od której próbuję uciec, a własną śmiercią.
I jakże kusząca wydaje mi się pierwsza opcja. Praktycznie żadnych zobowiązań z mojej strony. Nieraz szukałem już zaginionych herosów. Jedyna różnica polega na tym, że miast do bezpiecznego obozu mam ją sprowadzić w zabójczą pułapkę.
Nie powinienem nawet rozważać zrobienia tego dziecku. Dlaczego mojej życie ma być ważniejsze od niej?
Ponieważ jest twoje. Usłyszałem łagodny głos w swojej głowie i jakkolwiek trudne nie byłoby dla mnie podjęcie tej decyzji, znałem już drogę, którą wybiorę.
— Mogę chociaż wiedzieć, czym ona jest? — Spytałem Lamię, zmuszając siebie, by myśleć o niej jako o „czymś”. Nie „ktoś”, a „coś”. Może tak będzie łatwiej. — Wygląda mi na herosa — stwierdziłem, zaciskając zęby, gdyż trucizna wciąż mnie parzyła, choć już nieco mniej. — Chciałbym wiedzieć, kto był jej boskim rodzicem. Tak na wszelki wypadek, aby wiedzieć, jakich umiejętności mogę się po niej spodziewać.
Nieprawda. Tak naprawdę wciąż łudziłem się, że może to dziecko nie jest potomkinią Hery, jak się spodziewałem, a jakiegokolwiek innego boga, a Lamię chce ją schwytać z całkowicie pacyfistycznego i niegroźnego powodu.
No jasne.
Lamia uśmiechnęła się, odsłaniając kły, ale nie uraczyła mnie odpowiedzią.
— Taki dzielny heros, a boi się początkującego dziecka — zadrwiła. — Oj nie, herosku, nie spodziewaj się już ode mnie żadnej pomocy w tej kwestii. Niech tożsamość Jo pozostanie niespodzianką.
Zacisnąłem powieki. Więc to Jo. Nie potrzebowałem, by Lamia nazywała ją po imieniu. Łatwiej byłoby wtedy nie myśleć o niej jak o osobie.
Chociaż, może nie wszystko stracone. Gdy ukończę misję Lamii, zdążę odzyskać już wszystkie zmysły. Może uda mi się odebrać Lamii antidotum, po czym uratować Jo. Tak, to brzmi jak plan. A potem odprowadzę ją do Obozu Herosów. Tak, może ta historia będzie jeszcze miała szczęśliwe zakończenie.
Skinąłem głową, dając znać Lamii, że się zgadzam (jakbym miał jeszcze jakiś wybór). Nie chciałem też już z nią rozmawiać. Dała mi do zrozumienia, że niczego więcej się od niej nie dowiem.
Lamia przeciągnęła się, po czym przykryła mnie kocem (tak, potworzyca przykryła mnie kocem, sam byłem zaskoczony), po czym podeszła do drzwi.
— Postaraj się przespać, póki nie przyzwyczaisz się do trucizny. — powiedziała, a ja uśmiechnąłem się cynicznie w duchu na to sformułowanie. — Obudzę cię, gdy to nastąpi. — Po tym słowach, potworzyca z premedytacją zgasiła światło, po czym wyszła, zamykając drzwi do składzika. Zostałem sam w kompletnej ciemności, a ból i myśli i nadchodzącej akcji, które mnie nawiedzały, nie pozwalały mi nawet marzyć i śnić.
Ledwie akapit temu pochwaliłem ją za to, że przykryła mnie kocem. Ale mogła zostawić mi jeszcze zaświecone światło. Czy oczekuję zbyt wiele?


***


Zgodnie z obietnicą, Lamia przyszła mnie obudzić, ale sam nie zmrużyłem oka, wpatrując się ślepo w pustkę i zastanawiając się, czy jestem złym człowiekiem, decydując się na narażenie niewinnego dziecka, by ratować skórę.
Potworzyca zdawała się nie być nawet zdziwiona, widząc, że nie spałem. Musiała się tego spodziewać.
Niemniej, zgodnie z jej słowami trucizna przestała już sprawiać mi ból, a ja wracałem już do pełni sił. Nie mogłem jednak zapomnieć o jej przestrodze. Jeśli nie dostanę antidotum na czas… Nie, nie mogłem do tego dopuścić.
Lamia poprowadziła mnie do drzwi wyjściowych, trzymając za ramię, a gdy w końcu tam dotarliśmy, oddała mi mój xiphos.
Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie powinienem jej już teraz zaatakować, ale wciąż czułem pewne zmęczenie tymi wydarzeniami. Może powinienem był się zmusić do snu? Tak czy inaczej, w swym obecnym stanie w dalszym ciągu nie miałbym z nią szans.
Już miałem wyjść za próg, kiedy Lamia mnie jeszcze zatrzymała.
— Weź jeszcze to — powiedziała mi, podając do ręki niewielką strzykawkę z zielonym płynem w środku. — To kolejna dawka trucizny. Podejrzewam, że będziesz tak zdeterminowany na ukończenie swej misji, że zapomnisz o upływie czasu i nie wrócisz do mnie w porę. Nie chciałabym, abyś umarł. Jeśli poczujesz, że brak trucizny cię zabija, wstrzyknij sobie to. Sprawi to, że nie uratuje cię już nawet antidotum, ale zyskasz na czasie, by móc do mnie wrócić.
Skinąłem głową i wziąłem strzykawkę. Wiedziałem, że jej nie użyję. Ale wciąż może się do czegoś przydać.
Bez słowa wyszedłem za próg i wyruszyłem na poszukiwania Jo.


◇──◆──◇──◆
[812 słów: Andrew otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 18 września 2023

Od Souksakhone — „Na ratunek 112” (zlecenie #8)

Niedziela rano, a dokładniej 6 NAD ranem, większość dzieci w Nowym Jorku jeszcze spała, ale nie Sou. Sou jest z Azjatyckiego domostwa w Azjatyckim sąsiedztwie, o tej godzinie wszyscy już byli na nogach, czy tego chcą, czy nie. Starsza sąsiadka, która co rano przychodziła pomóc mu i mamie, z impetem weszła do pokoju z odkurzaczem napierdalającym na pełnej, krzycząc do niego coś o byciu leniem i że jest tu syf. Chłopak nawet nie mógł sprawdzić godziny na telefonie, bo już go ta baba wyganiała do ubrania się! Sou szybko wziął coś do ubrania i uciekł do łazienki, gdzie mógł się ubrać w długie czarne spodnie ze skórzanym paskiem, białą koszulkę i czarną koszulę ze wzorem w Garfielda. To, że musiał ubierać się przyzwoicie, nie oznacza, że nie mógł ociekać dripem.
Souksakhone wyszedł z łazienki, wkładając koszulkę do spodni, i poszedł do kuchni, która była połączona z dużym pokojem i jadalnią. Od razu można było poczuć ostry zapach przypraw, który mógł nie jednego zwalić z nóg.
– Cześć, mamo, potrzebujesz czegoś? – Sou pochylił się do swojej opiekunki, by ją przytulić na dzień dobry.
– Tak, ułóż wszystko na stół, proszę. Tylko ostrożnie, błagam – od kiedy Sou stłukł 8 misek i 2 talerze w wieku 12 lat, jego mama nie daje mu spokoju i zawsze błaga go o ostrożność za każdy razem, gdy chłopak miał choćby najmniejszą styczność ze szkłem i porcelaną. – a i zawołaj panią Santos i resztę, okej?
– PANI SANTOS! – Souksakhone krzyknął, ale szybko poczuł siłę laczka mamusi na sobie.
– Idź do niej!
Z westchnieniem od niechcenia, mężczyzna poszedł do pokoju obok i poinformował kobietę o śniadaniu, a potem wyszedł z mieszkania, by powiedzieć to samo panu Santos i ich synowi. Albo wnukowi, kto wie, oni wyglądają, jakby mogli mieć prawnuków nawet.
Sou zazwyczaj jadł wszystkie posiłki z sąsiadami, nie tylko to dawało jego mamie poczucie, że nie jest sama, ale także było tańsze! Rzadko kiedy zostawało jedzenie na talerzu.
Śniadanie szybko i przyjemnie minęło, po wszystkim państwo Santos wróciło do siebie, Sou wziął się za sprzątanie, a jego matka ustawiła swój laptop na stole, aby dokończyć swój projekt, który miał być skończony na wtorek. Dzień jak co dzień, dopóki jego mama nie zaczęła gadać.
– Kochanie, Pamiętasz żula Mietka spod sklepiku osiedlowego?
– Kogo? – na te słowa jego mama spojrzała na niego krzywo, chociaż nie było to nic obraźliwego… Ale to nawet najstarsi górale nie wiedzą, dlaczego mamy takie są.
– Tego, co od lat opowiada każdemu, kto chce wysłuchać historie o wróżkach, czy leprechaunach, które ukradły mu drobniaki na piwo…
– A, on… No pamiętam – niech ona nawet nie kontynuuje, jemu tak się nie chciało sprawdzać żadnych problemów związanego z jego bożą stroną.
– ale jego ostatnia opowieść o kolczastych stworach, które spaliły mu już koc, czapkę i kufajkę brzmi trochę zbyt realistycznie. Myślę, że ktoś powinien się tym zainteresować.
– Yhm… – chłopak kiwnął głową, udając, że nie wie, o co chodzi.
– Tak, mówię o Tobie, Souksakhone.
– Ale- – Sou obrócił się w stronę matki.
– Żadnego „ale”! A, jeszcze możesz panu Mietkowi zanieść to pudełko z jedzeniem.
Chłopak jęknął i wyłączył wodę. Odstawił mokre naczynia na bok i poszurał w stronę drzwi, po drodze biorąc posiłek dla Mieczysława, aby włożyć buty i wyjść z domu. Na korytarzu była para nastolatków, która została zmuszona przez rodziców zrobić szybkie zakupy czy wynieść śmieci, przez chwilę z nimi porozmawiał podczas schodzenia na dół.
Na zewnątrz było zimno, zbyt zimno na zwykłą koszulę, ale już zszedł na dół, a nie chciało mu się wlec po schodach na piętro, więc chłopak po prostu wolał pocierpieć. Szybko ruszył w stronę sklepiku, przy którym zazwyczaj można było spotkać dobrze wszystkim znanego Mietka (chyba że straż go wygoniła). Dzisiaj jednak straż nawet nie chciała go prosić o pójście, z zaciekawieniem słuchali zeznań mężczyzny. Miejscowy bezdomny aż gubił się w słowach ze złości, pokazując straży jego zniszczony koc, z którego już teoretycznie nic nie było, ale jedynie co mogli zrobić to tylko coś wpisać w notatnik, wzruszyć ramionami i pójść sobie. Może i jego rzeczy zostały zniszczone, ale nikt mu nadal nie potrafi uwierzyć w jakieś stworki-potworki. Kiedy straż miejska już sobie poszła, Sou podszedł do mężczyzny.
– Dzień dobry, mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zaczął, podając pudełko z jeszcze ciepłym śniadaniem – czy chciałby Pan powiedzieć, co się wydarzyło jeszcze raz? Ja totalnie Panu wierzę, dlatego chciałbym się dowiedzieć więcej.


◇──◆──◇──◆
[714 słów: Sou otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia + 30 za rozpoczęcie zlecenia]

niedziela, 10 września 2023

Od Dicka CD Lexi — „O kurach i półgłówkach”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Życie Dicka, jego doświadczenia i wspomnienia stworzyły pewien wzorzec, z jakim reagował na wszystko dookoła. Wzorzec opierał się głównie na nieufności i przesadnej ostrożności. Wycieczka do muzeum? Zapewne szkielet dinozaura ożyje i pożre Dicka. Spacer po parku? Szambo wybije i gigantyczne jaszczurki zaczną go gonić. Piknik z przyjaciółką? Jednorożce prawie staranowały Dicka, Lexi i resztę wesołej gromadki. I porwały Nuggetsa. A teraz znikły daleko za horyzontem. Dick całą siłą woli oparł się, żeby nie powiedzieć „a nie mówiłem”.
Mamo, rozumiem, że mnie nienawidzisz, ale chyba nie jesteśmy śmiertelnymi wrogami, żebyś krzywdziła również moich przyjaciół…
Lexi wyraziła swoje zaniepokojenie stanem Dicka. Bądź co bądź, przed chwilą ledwo uszedł z życiem przed atakiem jednorożców.
— Idziemy — westchnął Dick. — Nie mogę zostawić Nuggetsa na pastwę egocentrycznych brokatowych szkap.
Wędrówka nie trwała tak długo, jak oni obaj się spodziewali, przebiegła nawet całkiem dobrze. Po drodze znaleźli źródełko, z którego najada pozwoliła im się napić, a także podzielili się snickersem z kieszeni Dicka. Pani Moo zezwoliła na krótką przejażdżkę na jej grzbiecie, dzięki czemu ich półboskie stopy nie pokryły się w całości pęcherzami.
— Chyba widziałem jednego! — krzyknął podekscytowany Dick po godzinie, dwóch czy więcej drogi (zegarek rozbił i oddał do naprawy kumplowi z baraku, Rickiemu Haru. Po paru minutach po czynie dokonanym zorientował się, że to zły pomysł).
Może mama Dicka w końcu postanowiła się nad nim zlitować, bo faktycznie — już po chwili weszli do niewielkiej kotlinki.
Jednorożców było... dwadzieścia, nie... może trzydzieści...? W każdym razie dużo. Nie zwracały zbytniej uwagi na nowo przybyłych, parę tylko parsknęło z pogardą.
— Nuggets?
Kompani Nuggetsa (znaczy, ci z piórami) zaczęli gdakać. Pani Moo zaczęła muczeć, szczury piszczeć. Trochę więcej jednorożców odwróciło się w kierunku okurzonych podróżnych, gotowych odbić Nuggetsa za wszelką cenę lub srogo go pomścić.
— Nuggets, cip cip!
W końcu — chyba Lexi — zauważyła Nuggetsa. Siedział na głowie jednorożca, który wyglądał na wyższego od pozostałych. Kopyta bardziej mu się świeciły, miał dłuższy róg, a w oczach więcej samozadowolenia i pogardy dla świata.
— Nuggets?! — krzyknął Dick i rzucił się w kierunku przyjaciela. Nuggets zagdakał, a jednorożec spuścił go na ziemię. Syn Fortuny pomyślał, że kurczak podrepta prosto w ramiona swojego wybawiciela — nie, Nuggets miał inne plany. Zaczął dziobać jakiegoś robaka, a następnie jabłko, podsunięte usłużnie przez jakiegoś jednorożca.
— Nuggets żyje, ale...? — Dick zwrócił się do Lexi. — Nie było tak przypadkiem w którejś części „Madagaskaru”? Nie chcę, żeby go palili... Nie patrz tak na mnie, Lexi, jednorożce są zdolne do wszystkiego.


Lexi?
◇──◆──◇──◆
[400 słów: Dick otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 3 września 2023

Od Philip CD Wandy — „Warkoczyki Juana”

Poprzednie opowiadanie

LATO

Z centurionką Piątej Kohorty, Philip Morris mogło się kojarzyć wiele słów. Gdyby zrobić sondę w Obozie Jupiter, pewnie większość z nich byłaby niecenzuralna, odnosiła się do dziwnego fetyszu pegazów, kija w dupie i tym podobnych. Niektórzy pewnie powstrzymali się od głosu. Ciekawe, co powiedziałaby Wanda Flis. 
Ciekawe, co o mnie myśli” — rozważała Philip, jednocześnie ziewając. Pora na sen. 
Wstawała wcześnie, więc kłaść musiała się też wcześnie. Wanda i tak przesiedziała u niej długo, choć Philip Morris nigdy by tego nie powiedziała, ani tym bardziej temu zaprotestowała. Już zdążyła się za nią stęsknić, i miała wrażenie, że ostatnie przytulenie na pożegnanie było wiele wieków temu. 
Posiedzi jeszcze chwilkę u Juana. Przyniosła mu piękną derkę o odcieniu, który centurionka wolała nazywać różowym, nie wchodząc w te skomplikowane systemy nazewnictw zawierające takie potwory jak „fuksja” czy „biskupi”. Juan jednak, zamiast przytulić się do niej na dobranoc, wiercił się w kółko. Był czymś zaniepokojony. Ale czym? Nie było słychać żadnych dziwnych odgłosów. 
— Juan? Wszystko w porządku? 
Juan w odpowiedzi popchnął drzwiczki do boksu nosem. Philip bez wahania je otwarła. Pegaz zerwał się jak oparzony, i wybiegł przez drzwi stajni. Centurionka pobiegła za nim. Nie bała się, że Juan ucieknie — nigdy by tak nie zrobił. Bała się, że stało się coś poważnego. Może legionista został zakopany pod gruzami jakiegoś ćwiczebnego budynku? Juan w takich sytuacjach zachowywał się jak pies ratunkowy, brakowało mu tylko na szyi malutkiego pojemniczka z ambrozją. 
Kiedy Juan się zatrzymał, na chwilę zatrzymała się też Philip. Ponieważ zauważyła, przy kim się zatrzymał. Zatrzymała się jednak na bardzo krótko, i ruszyła biegiem od razu. 
— Wando, Wando, nic ci nie jest? — Powstrzymywała się z całych sił od objęcia dziewczyny. Co jeśli ma złamany kręgosłup? 
Na szczęście okazało się, według słów Polki, że to „tylko” kostka okaleczona zdradziecko ukrytym kamieniem. Wtedy Philip bez wyrzutów sumienia przytuliła się do Wandy Flis i wcale nie miała zamiaru puszczać. Przez parę minut przeżyła całą gamę emocji, głównie przerażenia. Nigdy, nawet kiedy sama czekała na diagnozę medyka, nie czuła takiego strachu. Hm, tak, strasznie by było stracić tak dobrą przyjaciółkę. Philip wzmocniła uścisk. 
— Słuchaj, nawet jeśli nie mam przetrąconego rdzenia kręgowego, to z pewnością za chwilę będę miała pogruchotane żebra — mruknęła w końcu Wanda i Philip była zmuszona ją puścić. Obie jednak nie były zadowolone z tego faktu. 
— Idziemy do mnie — zadecydowała centurionka. 
— Cóż, bardzo chętnie bym poszła… 
Philip Morris bez słowa chwyciła Polkę w ramiona i zaczęła iść. Juan, jak i dźwigana byli pod wrażeniem siły Francuzki, jak i nieco przestraszeni, czy da sobie radę. 
— Pfh, nie z takimi rzeczami ja dawałam sobie radę — odpowiedziała centurionka Piątej Kohorty, dziękując bogom, że noc ukrywa jej spocone od wysiłku czoło i udaje jej się powstrzymać stękanie ze zmęczenia. 
— Na pewno mam jakieś ubrania na zmianę, a rano zabiorę cię, żeby ktoś obejrzał tę kostkę. O, Arcus, jak jestem wdzięczna, że nic ci nie jest. Nigdy bym sobie nie wybaczyła. 
Juan parsknął do Wandy pocieszająco. Coś w stylu „Kostkę może i przebolejesz, ale jak przytuli cię w guście wdzięczności jeszcze raz, to może faktycznie zaczniemy się martwić o te twoje żebra.
 
Wanda?
◇──◆──◇──◆
[510 słów: Philip otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]