Fabuła

Droga Wando,
kamień po kamieniu, od jasnego brzasku po szarzejący zmierzch, odbudowaliśmy Labirynt Dedala; my od wschodu, oni zaś — od zachodu. Napociłem się przy tym niemiłosiernie, ale sama wiesz, jak jest — jak człowiek musi, to i do pracy się zmusi. Przynajmniej dzięki nam dzieciaki wreszcie mogą wrócić do obozów, to znaczy, mogą swobodnie przenosić się między nimi i robić inne rzeczy, które ten cały Labirynt im umożliwia. Kiedy tak o tym myślę, uśmiecham się, bo to dobre dzieci, tylko trochę… niesprawiedliwie potraktowane. Tak samo jak mój bratanek. Tutaj mówią, że nie był jedyny. Że większość z nich umiera przed osiemnastką. Mówią też, że Johnny był dzieckiem Hadesa. To szaleństwo, dzieci bogów? Nazywają je… półbogami, tak, tak ich nazywają. Są też śmiertelnicy, widziałem paru na własne oczy, och, tak, widziałem. Widziałem jeszcze, cholera, ni to kozy, ni ludzie — rogi mają i racice, a wołają za nimi satyrowie. Nie było jednak żadnych bogów, żadne z tych dzieci nie tytułowało się bogami — to jest, rzecz oczywista, niektóre z nich mają ku temu skłonności, ale zauważyłem, że ich opiekunowie prędko je tłumią, pewnie w obawie przed tymi, jak ich tam zwą, Zeusami, Atenami i innymi, którzy patrzą na nas z góry. Nas oddelegowano do Obozu Herosów, śpimy tuż pod gwiazdami, a gdzieś w oddali majaczy panorama Nowego Jorku, ale brat został w San Francisco, w Obozie Jupiter. Tutaj mówimy o Zeusie, oni mają Jowisza, tu jest Afrodyta, a tam — Wenus. [...] Dbają tu o nich, moja słodka, jakby to były ich własne dzieciaki. Nikt, kto nie jest wyraźnie jednym z nich, nie może tu wejść, ale może to i lepiej, wystrzegają się obcych. Mają tu dobrze, wiesz? Mają szczęście, że tu trafiły. [...]
Każdy ma swój dom, w zależności od tego, z kogo się zrodziły, a każdy domek ma swojego grupowego. Każdego dnia obowiązuje ich plan, załóżmy, jedzą wspólnie, o tej samej porze, zbierają się w pawilonie jadalnym — wszyscy, co do jednego — albo powtarzają grekę, dopóki nie pozasypiają. Ot, rutyna bywa męcząca, ale zdaje się, jakoby tutaj… tutaj, moja miła, ona nabiera wyrazu, nabiera głębi. Życie wśród tych dzieci jest sielanką, chociaż, jak każdy z nas, trudzą się, gdy przychodzi pora na naukę łucznictwa lub ujarzmianie pegazów. Są tak zwyczajne w swojej istocie, te dzieciaki, a jednocześnie ledwo człowiek staje przed nimi, a zachodzi do głowy, z jakiej to racji miał czelność brać je za ordynarne — są w końcu dziećmi bogów, są kimś więcej, niźli prostymi ludźmi. Wystarczy jeden ruch dłoni bękarta Demeter, żeby zadrżała ziemia, tak samo, jak jedno słowo potomka Hypnosa wprawi cię w sen twardszy od kamiennego. W tych dzieciach drzemie potężna siła, miła. Nie zawsze równa, co trzeba przyznać, w końcu jednym do bogów bliżej, a innym dalej, jednak wszystkie, co do jednego, mają w sobie coś, co czyni ich wyjątkowymi. I, co ciekawe, nieczęsto bywa to ich rodowód.
Poznałem kiedyś dzieciaka, na imię było mu Prince, ale nie to wyróżniało go na tle pozostałych. Miał miedziane włosy i szparę między zębami, a jego matką była bodaj Hebe. Śmiał się w głos i grał na flecie. Nie lubił owoców morza ani gruszek. Rankiem przechadzał się po obozie, kiedy nikt nie patrzył, a ja zamykałem oczy, żeby sądził, że i mnie to umyka. Była też Tailyn — z przystrzyżonymi do obojczyków, niebieskimi włosami, córka Forkosa. Nie znosiła wody i piła tylko soki. Nie kąpała się w Zatoce Long Island ani w żadnym innym bajorku.
Pytasz, dlaczego Ci o tym mówię? Nie wiem, najdroższa. W każdym z nich widzę część mojego bratanka. Wiem za to, że te dzieci mają w sobie coś więcej, niż boskie pochodzenie. Wiem też, że Johnny nie żałuje, że za nich umarł, bo i ja umarłbym za niego. Tutaj, jak i zapewne po drugiej stronie Ameryki, nikt nie sprowadza ich istnienia do bycia dzieckiem Hery, Apolla czy Hermesa — widzą w sobie coś ponadto.
Widzą, że pod tym wszystkim, głęboko, na dnie serca, są też ludźmi. Tak jak Johnny.

Kocham Cię,
Randolph

Odkryty przez półbogów Labirynt Dedala wraca do użytku — rzecz jasna mniej zabójczo, mniej wybuchowo i ze zdecydowanie mniejszą ilością potworów. Ludzie i herosi odbudowywali go miesiącami, żeby ułatwić i zabezpieczyć przejście pomiędzy dwoma zaprzyjaźnionymi już obozami greckich i rzymskich półbogów: Obozu Herosów i Obozu Jupiter.
Teraz podróż do Europy nie wymaga zakupienia biletu! Wystarczy skręcić w prawo, ominąć karalucha, skręcić w lewo, iść w prosto, nie nadziać się na szpice z trucizną, skręcić znowu w lewo, odczytać starożytną grekę (zdania ekspertów są podzielone, czy na ścianie napisane jest „UWAŻAJ NA SIEBIE” czy „UWAŻAJ NA SCYLLĘ”), iść dalej prosto, otworzyć spiżowe drzwi z tabliczką „NIE WCHODZIĆ” i… och, jesteśmy w Obozie Jupiter. Co prawda to nie Polska, ale z całą pewnością będziesz się tu lepiej bawić niż w Bydgoszczy.
„Wiecie co, wcale nie chciałem być osobą półkrwi.
Nie prosiłem się o to, żeby być synem greckiego boga. Byłem zwyczajnym dzieckiem: chodziłem do szkoły, grałem w koszykówkę i jeździłem na rowerze. Nic szczególnego. Dopóki przez przypadek nie wyparowałem nauczycielki matmy. Wtedy się zaczęło. Teraz zajmuję się walką na miecze, pokonywaniem potworów, w czym pomagają mi przyjaciele, a poza tym staram się po prostu… przeżyć”.

„Złodziej Pioruna”, Rick Riordan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz