wtorek, 30 sierpnia 2022

Od Dany'ego — „Czwarta nad ranem”

TW: uzależnienie od narkotyków, śmierć, żałoba, uszkodzenia ciała, myśli samobójcze


Był deszczowy, acz ciepły poranek, gdy na zegarze wybiła godzina czwarta nad ranem, a Dany Barlow zwymiotował ze stresu na lokalne schody przeciwpożarowe. Brooklyńskie kamienice mało miały wspólnego z bezpieczeństwem mieszkańców Bedford Avenue, toteż zielonowłosy mężczyzna bez trudu wdrapał się na czwarte piętro i wtargnął do swojego pokoju. Sturlał się nieporadnie po tapicerowanym siedzeniu przy oknie, dając współlokatorom znać o swojej obecności, po czym żwawo przeczołgał się do szafy, w której to skrywał sejf z dobrociami. Nie zdążył nawet przepakować wspomnianych łupów do swojego zniszczonego plecaka, zanim energiczny golden retriever samodzielnie łapą strącił klamkę i uchyliwszy drzwi, wkroczył wesoło do pokoju.
— Idź sobie — wyszeptał Daniel, machając agresywnie rękoma w próbie przepędzenia czworonoga.
Pies jedynie merdał sielankowo ogonem, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, a gdy chłopak odwrócił się do zwierzaka tyłem, w celu dokończenia pakunków, ten ostentacyjnie zaszczekał w próbie zwrócenia na siebie uwagi. Dany wnet podbiegł do suki, padł na kolana i zamknął dłonią jej pysk w nadziei, że nikt jej nie usłyszał.
— Jude, zamknij się — wymamrotał pod nosem, głos mu się łamał. — Proszę, proszę, proszę…
Nie minęła chwila, a Dany rozpłynął się w łzach. Cichy lament połączony z hiperwentylacją i żałosnym dławieniem się powietrzem wkrótce odwróciły jego uwagę od czworonoga, który wnet zaczął czule lizać go po brudnej twarzy, co ostatecznie pomogło wrócić chłopakowi choć trochę na ziemię.
— Mu-musisz mi o-obiecać, że za-opieku-u-jesz się A-a-amy — wyjąkał, co chwilę zachłystując się powietrzem — O-obiecaj, Jude. Obiecaj.
Suczka, naturalnie, nie odpowiedziała werbalnie na prośbę chłopaka. Jego ostatnim życzeniem byłoby, żeby otworzyła gębę i obudziła resztę domowników. Niemniej, coś niewinnego kryło się w jej oczach, i choć Dany wzorowym narratorem nie jest, zdawało mu się, że go zrozumiała. Ta naiwna nadzieja pozwoliła mu się uspokoić i zaczerpnąć kilka głębokich oddechów, które wkrótce przerwał jego ojczym, pojawiając się u progu pokoju. Daniel momentalnie zerwał się na nogi, by zgarnąć plecak, a następnie popędził w stronę okna.
— No, no, no. Kogo my tu mamy? — zaczął mężczyzna, stanąwszy mu na drodze. — Twoja mama jest ciężko chora w szpitalu, a ty się włóczysz po nocach?
— Odpierdol się, Ben — odepchnął go rękoma, i już miał wychodzić, gdy ojczym złapał go za plecak i pociągnął tak, że młody przewrócił się na plecy.
— Ty pieprzony gówniarzu. Mieszkasz pod moich dachem, jesz z mojego talerza i jeszcze masz czelność się tak do mnie odzywać?!
— Ciszej bądź, Amy śpi — wybąkał, podnosząc się z kolan, gdy Benjamin kopnął go w podbrzusze i wyrwał mu z rąk torbę.
— Będę robił, co mi się podoba. A teraz idziemy z tym plecakiem na policję. Ciekawe, co tam masz? Kolejne narkotyki, zabrakło heroiny? A może znowu mnie okradłeś? Biedny chłopiec, którego mamusia jest w szpitalu. Na pewno pasuje Ci ta wymówka.
— Zostaw mnie. Zostaw mnie. Zostaw mnie — powtarzał, łapiąc się za głową i kiwając maniakalnie głową.
— Żadne letnie obozy rehabilitacyjne nie pomogą takiemu beznadziejnym przypadkowi jak ty. Matka naprawdę w ciebie wierzyła, Dany, a ty co co robisz ze swoim życiem?
Chłopak nie wytrzymał napięcia i zaczął niekontrolowanie krzyczeć oraz rzucać się, co przestraszyło June oraz doszczętnie zniszczyło wszystkie meble, które ten miał w zasięgu jednego metra.
— No i czemu ryczysz?! Z takimi psycholami to do wariatkowa. Idź się lecz! — Zatrzymał się na moment, by dokładniej przyjrzeć się skulonemu w pół chłopakowi. — Kurwa, Daniel. Czy to jest krew? Czemu jesteś cały we…
Chłopak rzucił się z pięściami w stronę ojczyma i choć chwilowo powalił go na ziemię swoim marnym ciężarem ciała, ten wkrótce przeturlał ich dwoje, co dało Benowi możliwość na zaciśnięcie dłoni wokół krtani pasierba. Dany bezskutecznie miotał się, kopał, uderzał, a gdy już miał odpływać, Benjamin poluźnił uścisk, zorientowawszy się, do czego prawie się dopuścił. Daniel złapał dłonią leżącą nieopodal szklankę, a następnie zrobił nią zamach oraz roztrzaskał o czaszkę mężczyzny. Ciało śmiertelnika odleciało na bok, co dało chłopaki przestrzeń na złapanie oddechu. Szybko podparł się łokciami i zasapał z wycieńczenia, a następnie przekierował wzrok w stronę Benjamina, którego wiotkie ciało zaczął zdobić karmazynowy kolor.
— O nie — krzyknął, lecz przeszywający ból krtani szybko powstrzymał go od wymówienia czegokolwiek innego.
O nie, o nie, o nie, powtarzał w myślach, próbując zatamować ranę ojczyma.
— Pomocy! — Wykrztusił z bólem tak silnym, że łzy wystrzeliły mu z oczu, a grdyka odmówiła przepływu powietrza na kilkanaście sekund.
W szaleństwie nie zauważył płaczącej u progu pokoju Amy, która desperacko wtuliła się w swojego ulubionego misia, obserwując tragiczny bieg wydarzeń.
— A-amy? — To jedyne słowo, co fizycznie zdołał wykaszleć, zanim jego ciało na dobre odmówiło mu posłuszeństwa.
Przepraszam, Amy. Przepraszam, przepraszam. Jak długo tu stoisz? Przepraszam, przepraszam. Kocham Cię. Ja nie chciałem. Przepraszam, Amy. Przepraszam.
Zielonowłosy sięgnął do kieszeni po komórkę, w celu zadzwonienia po pomoc. Urządzenie wypadło mu z trzęsących się rąk dwa razy, zanim zdołał je odblokować, a kiedy miał już wpisywać numer alarmowy, usłyszał wycie syren. Popędził w stronę okna i dostrzegł wylewających się z radiowozu policjantów z wycelowanymi już na wprost pistoletami. Komendant rozkazał im się rozdzielić, toteż połowa skierowała się do wejścia głównego, a reszta w stronę schodów pożarowych, którymi Daniel wcześniej wszedł do mieszkania. Wierzył, że zgubił ich ślad już dobre kilka przecznic temu, ale wygląda na to, że gliniarze nie są aż na tyle głupi, na jakich się wydają.
Jest źle, pomyślał, nieporadnie zrywając się na nogi i pędząc w stronę plecaka. Prężnie wyciągnął z nich swoje uskrzydlone, zielone trampki, a następnie je założył, nie zwracając szczególnej uwagi na straumatyzowaną obok Amy. Chłopak poczuł, jakby ktoś przebił go mieczem, a następnie zakręcił ostrzem dookoła i wyrwał mu wnętrzności. Ból nie był jednak ani namacalny, ani prometejski. Wytarł łokciem gluty z nosa, spływające mu po twarzy, po czym podreptał do siostry, która próbowała obudzić swojego ojca. Dziewczyna wzdrygnęła się na sam jego widok, lecz szybko się uspokoiła, gdy ten zaczął mówić do niej w języku migowym. Powiedział, że musi iść oraz że ją bardzo kocha, na co ta się zapytała, gdzie idzie. Dany nie zdążył jej odpowiedzieć, gdyż nagle policjant wtargnął do pokoju i wystrzelił z pistoletu, raniąc chłopaka w bark. Daniel padł na ziemię, lecz w porę zdążył telekinetycznie rzucić krzesłem w służbistę, który w konsekwencji wypadł z okna, wyjąc w świetle zachodzącego księżyca. Paralelnie, usłyszał odgłosy dobiegające z salonu, wobec czego domyślił się, że posiłki zachodzą go od tyłu. Syknął z bólu, podnosząc się na nogi, po czym popędził w stronę okna. Rzucił plecakiem w kolejnego policjanta, dając sobie tym samym czas na wyskoczenie z budynku. Mistrzem biegania w powietrzu to on nie był, ale umiejętności mu starczyło, by przywołać do siebie plecak, a następnie pofrunąć w głąb Nowego Jorku i zniknąć służbom z pola widzenia.
Biegł na ostatkach sił, a więc niedługo zajęło, nim z wycieńczenia obraz przed oczami zaczął mu się mroczyć. Nieporadnie rozbił się na jednym z pobliskich z wieżowców, turlając się kilka metrów po drodze i obijając plecami o kotłownie. Nie miał siły jęknąć, czy syknąć, gdyż bólu było za dużo, by jakkolwiek go rozróżniać. Jedynie szlochał, od czasu, do czasu, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Wewnętrzny monolog kompletnie odwrócił jego uwagę od sączącej się z prawego barka krwi, czy nienaturalnej pozy, w które jego ciało się ułożyło zaraz po wypadku.
Nie miał siły się ruszyć. Czuł, jakby każdy oddech kosztował go tyle energii, co przebiegnięcie stu metrów, a każda próba ruchu była równoważna z zaciśnięciem pętli na szyi. Jedyne, o czym wówczas marzył, to żeby przestać istnieć i uwolnić się od pieprzonego, półboskiego życia. Czuł się jak ostatni tchórz, który głupio walczy o swoje życie, a krzywdzi wszystkich dookoła siebie. Poczucie winy zaczynało w nim stopniowo narastać, a piekielnie tego uczucia nienawidził, bo uważał, że rozrywa ono duszę na strzępy i nie zostawia po sobie nic, oprócz małego, wewnętrznego dziecka, trzęsącego się w rogu jakiejś fatalistycznej czeluści. Traktuje poczucie winy jak letalną, króliczą norę, która prowadzi jednostkę do swoistego jądra ciemności, co jest nadzwyczaj ironiczne, gdy weźmie się pod uwagę, że uczucie to jest również jednym z najczystszych manifestów czułości - introspekcyjną, samoświadomą, pełną miłości i współczucia. Szybko doszedł do wniosku, że nie opłaca się być czułym w nieludzkich warunkach, wobec czego sięgnął do plecaka po igłę, a następnie zatopił ją w swoim udzie.

***


Hermes nigdy nie był złym ojcem w porównaniu do innych bogów. Życie śmiertelników było mu nieobce, toteż zdolny był, na swój pokrętny sposób, sympatyzować ze swoimi dziećmi. Często podróżował, a więc i zachodził do swoich potomków, gdy miał czas i ochotę, a tego drugiego rzadko kiedy mu brakowało. Ba, nawet ubolewał nad starym dekretem Zeusa o zakazie widywania swoich dzieci, gdyż uważał, że bez nich się nudzi.
W życiu Daniela był niewątpliwe postacią epizodyczną, pojawiającą się na krótko i prawie zawsze niespodziewanie. Taka natura relacji nie powstrzymała ich jednak od zbudowania relatywnie czułej więzi, która nadszarpnięta została, dopiero gdy Dany uzależnił się od substancji psychoaktywnych, co bezpośrednio wpłynęło na jego posłuszeństwo wobec ojca. Bóg przestał z nim rozmawiać oraz podpowiadać mu na misjach, w domu pojawiał się coraz rzadziej. Niemniej, gdy usłyszał w podziemiach o śmierci Mai, postanowił rzucić szybko okiem na owoc ich starej miłości. Wybrał się więc do Nowego Jorku, gdzie po kilku chwilach z gracją wylądował na dachu Tivoli Towers i podszedł do leżącego nań, nieprzytomnego syna. Sposób, w jaki się poruszał, tłumaczył jego boskie pochodzenie. Nawet zwykłe uklęknięcie było nasycone takim szykiem, do którego Dany, ani żaden inny śmiertelnik, nigdy nie byłby w stanie dorównać. Prawda jest taka, że Hermes uważał Daniela za zmarnowany potencjał. Przejawiał on rzadkie zdolności telekinetyczne, a także dysponował arsenałem innych, potężnych mocy, które postanowił zmarnować na odurzanie się. Boski posłaniec nie był takim obrotem spraw usatysfakcjonowany, ale wiedział, że nie może zaniedbywać swoich dzieci, gdyż ostatnim razem skończyło się to dla niego tragicznie. Z powodu tejże refleksji też nie zostawił Daniela na pastwę losu, tak jak niegdyś zostawił Luke’a samego sobie w wieku jedenastu lat.
Nagle poczuł, że puls chłopaka się zatrzymał, wobec czego wyciągnął z torby Lekarstwo Lekarza - starannie przygotowaną miksturę z przepisu Asklepiosa - a następnie rozdziawił usta syna i wlał doń porcję eliksiru. Młody wnet otworzył oczy i zachłysnął się powietrzem, jak gdyby został przywrócony do życia. Bo faktycznie został.
— Mama? — wymamrotał w stronę Hermesa, leniwie mrugając oczami — Czy to Ty?
— Nie, Dany. Twoja mama nie żyje — odparł apatycznie, sięgając do torby po bandaże.
— Wiem, że nie żyjesz — załkał na skraju łez — Strasznie Cię przepraszam, ok?
— Nie przepraszaj. Ludzie żyją i umierają, to normalna sprawa. Nasuń bark.
Dany posłusznie podsunął się w stronę ojca, a następnie usiadł po turecku, wciąż nie nawiązując z nim kontaktu wzrokowego i kiwając nietrzeźwo głową.
— Ale ja Cię przepraszam. Mogłem odgonić te Arai od ciebie. Teraz wszyscy myślą, że Cię zabiłem. Bo może i cię zabiłem. To przeze mnie pojawiły się w szpitalu. Podobno pachnę dla nich jak maślane ciasteczka. Ale jestem głodny. Zjadłbym ciasteczka. Masz ze sobą ciasteczka?
— Nie, nie mam. Jak doszło do śmierci Mai?
— By-byłem w szpitalu, bo ostatnio chorujesz, a ja cię często odwiedzam. O-odwiedzałem, znaczy się. No wiesz przecież. Czemu się ze mną droczysz? Nigdy tego nie robiłaś. Jesteś na mnie zła?
— Dzielnie walczyłeś z Arai — skończył bandażować bark, a następnie wstał i spojrzał na wschód słońca, rozpościerający się wśród nowojorskiej architektury — Usłyszałeś, jaką klątwę na Ciebie rzuciły?
Dany jedynie pokręcił głową, bo faktycznie, nie udało mu się usłyszeć, czego fantastycznego życzyły mu dwie Arai na swoich łożach śmierci.
— Nie jesteś moją mamą, prawda?
— Nie, Dany. Nie jestem.
— Ale wyglądasz jak ona — westchnął. — Tęsknię za nią.
— Ja też, Dany. Ja też — skłamał, by zrobiło się chłopakowi lepiej. Trudno jest bogom tęsknić, jeśli już zawczasu wiedzą, że każda ich miłość jest terminalna. Taka specyficzna znieczulica zawodowa. — A teraz posłuchaj mnie uważnie, dobrze? — Przykucnął obok syna, który w odpowiedzi jedynie niemrawe pokiwał głową. — Ja muszę teraz iść, bo mam jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, ale wrócę, dobrze?
— Mhm… Dobrze bobrze. A kim ty w ogóle jesteś?
— Twoim aniołem stróżem.
— Anioł stróż…
— Potrzebuję, żebyś mnie uważnie słuchał. Weź to — wręczył mu fiolkę nektaru.
— A co to?
— Dają to bierz.
— Biją to uciekaj!
W tym też momencie Daniel zorientował się, że kobieta przed jego oczami, tak naprawdę, jest jego ojcem. „Dają to bierz, biją to uciekaj” jest powiedzeniem, którego Hermes nadużywa, a więc i chłopak spalił się rumieńcem, gdy dotarło do niego, że odwiedził go ojciec. Jego własny ojciec. Jest tutaj, przy nim.
— Wrócę, jak już będziesz w obozie. Nie wracaj do ojczyma. Idź do swojego prawdziwego domu. Chejron przyjdzie po Ciebie za pół godziny. Nie każ mu czekać.
— Tak jest — odparł już, bardziej dumnie i stanowczo, choć wciąż niemiłosiernie zdezorientowany halucynacją. — Dziękuję.
— Naturalnie — puścił mu oczko. — W każdym razie, ja wybywam. Do zobaczenia, Danielu.
— Do zobaczenia — odparł, gdy figura jego matki uniosła się w powietrzu, a następnie popędziła na przód i prędko zniknęła mu pola widzenia.
— Wow…
Gapił się jeszcze przez chwilę w niebo, aż w końcu ziewnął, długo i przeciągle. Śmierdział tak okropnie, że aż sam się wzdrygnął gdy przyłożył nos do pachy, która zaczęła chyba już żyć swoim autonomicznym życiem. Postanowił, że jak dotrze do obozu, to weźmie czterogodzinny prysznic. A zanim w pełni dotarły do niego fakty z poprzedniej doby, zdążył opróżnić podarunek ojca, który wzmocnił go fizycznie, jak i psychicznie. Miał wystarczająco siły, by za kilkanaście minut zlecieć na dół do Chejrona, który bezprecedensowo ogłosił go, tak na przywitanie, nowym grupowym domku jedenastego i oddelegował do obozu.

◇──◆──◇──◆
[2198 słów: Dany otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 28 sierpnia 2022

Od Mei CD Kai — „Promienie Słońca”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

— I tak planowaliście wcześniej tu przyjść. Nie pamiętasz?
Mei rzuciła jej złośliwy uśmiech. Kaya albo była załamana, albo wściekła, albo… albo, właściwie, nie albo, bo to na pewno — nieco podpita, więc właściwie załamanie i złość jednocześnie się w niej kotłowały do nieprzytomnego poziomu. Możliwe, że podświadomie nawet żałowała tego wyjścia. No, chyba że to właśnie przez trunki Luciena, posiadające zapewne nieznane nikomu, tajemnicze, magiczne właściwości, spowodowały tę sytuację.
— To było przed tym, jak postanowiliście…
Nie dokończyła. Lucien, które nagle znowu się objawiło, potknęło się o wystający korzeń i głośno krzyknęło, upadając na kolano, rozpruwając na nim materiał spodni i zyskując nowego, wielkiego, krwawiącego przy okazji siniaka. Szybko się podniosło i zapomniało o wpadce, zerkając ze zawstydzeniem na kobiety za sobą, niezbyt interesujące się nim jednak, pokazując swoją nieludzkość.
Decyzje Mei często sprowadzały na nią i innych kłopoty, ale za każdym razem o tym zapominała, choć po dokonanym fakcie to do niej wracało i zastanawiać się zaczynała od nowa, czy nie przyodziała roli fatum spadającego automatycznie na innych, nieważne czy tego chciała, czy nie. Najgorsze było, że miała we większości kurewsko złe pomysły. W skali ilości tych sytuacji zaczęła postrzegać siebie jako ciężar oraz problem, a alkohol jedynie zahamował te myśli i napędził kolejne złe decyzje.
— O co chodziło z tym pudełkiem?
Dziewczyna zerknęła na Kayę i uśmiechnęła się potulnie, zaskoczona, że nagle do jej głowy wpadł ten nic nieznaczący temat, jakby jej umysł specjalnie zachował go na później.
— Pudełkiem?
— Mówiłaś o… pudełku. — Zmarszczyła brwi niezadowolona.
— Och. — Wróciło do niej wspomnienie. — Kłamałam.
Białowłosa uchyliła usta, czując, że właśnie ją oszukano i złamano zaufanie. Wbiła swoje brązowe ślepia w Mei.
— Że co?!
Zignorowała ją. Trójka ruszyła w głąb lasu pod osłoną nocy, która nadeszła błyskawicznie, jakby znikąd. Zapomnieli o swoim celu — dowiedzenia się, czym jest tajemnicze światło z lasu, nie wiedząc właściwie, gdzie w końcu zamierzają. Byli jak zagubione, oddalone od mrowiska mrówki, szukające wejścia w ziemi i niemające żadnych wskazówek. Ich zachowanie było godne postaci z horrorów, pakujące się w najgorsze gówno, biegnące prosto w paszcze zjaw i potworów. Mei, nienawidząca horrorów, powinna wiedzieć, co robić, a co nie, żeby właśnie jak oni nie skończyć martwo, jako gnijący trup, którym na dodatek może zająć się kanibal — a nie zdziwiłaby się, gdyby jakiś ukrywał się w lesie.
— Znasz ten las? — spytała po chwili Kaya, zadzierając głowę, by zerknąć na (znacznie) wyższą.
— Byłam tu… może dwa razy.
— Dwa razy — zadumała się.
— Nie jest to wystarczająco? — Uśmiechnęła się. — Nie martw się. Mam dobrą orientację w terenie. I fotograficzną pamięć. Nie pominę niczego, co znajduje się przede mną.
Ale właśnie po tych słowach, jak na ironię, coś sobie uświadomiła, gdy uważnie się rozejrzała. Czegoś jej brakowało. Wokół Mei oraz Kai była przerażająca pustka. A raczej… kogoś brakowało. Ukuło ją uczucie wyolbrzymionej paniki. Brakowało Luciena. Rozejrzała się uważnie, wytężając wzrok w ciemności, lecz jedyne, co miała przed sobą, to pnie drzew, mech oraz krzaki. Miały problem. Dość duży problem. Kaya jeszcze nie spostrzegła zaginięcia srebrnowłosego, wpatrując się przed siebie, w niezmienny punkt.
— Nie widzę już żadnego światła. Może już wracajmy?
— Jest pewien problem, moja najdroższa Kaya.
— Jaki?
— Zgadnij.
Zamrugała, głęboko się zastanawiając. Nic jednak nie przyszło jej do głowy, a do zgadywanek nie miała nastroju.
— Lucien gdzieś zniknął.
Wtem spostrzegła pustkę w miejscu, w którym kroczyło młode dziecko Dionizosa.
— Cholera! — Podskoczyła, jakby coś ją wystraszyło, łapiąc się łokcia Mei. — Mówiłam! Miałam rację. Zawsze mam rację. Co, jeśli to ktoś go zabrał?!
— Nie panikuj. — Potargała włosy dziewczyny. — Wiesz, mój pradziadek mówił, że jeśli się zgubisz, to jeśli będziesz iść przed siebie, w końcu odnajdziesz wyjście. I mówił, że zagubioną rzecz… w naszym nieszczęśliwym przypadku byłoby – osobę, można bardzo łatwo znaleźć w pewien sposób: idąc przed siebie. Rozumiesz, o czym mówię, prawda? Mówił, że szukanie w miejscach, w których się było i w ostatnich, gdzie daną rzecz widziano, jest pozbawione sensu, gdyż w takim wypadku nie powinno się jej nigdy gubić. Rozumiesz, prawda? W każdym razie wygląda na to, że się rozpłynął w powietrzu, a nie został porwany, czy…
— Twój pradziadek jest jak tamto pudełko? — spytała, zażenowana całością jej słów.
Nie wiedziała, czemu córka Wenus wymyśliła takie durne kłamstwo.
— Nie, tym razem, mój pradziadek istnieje. To znaczy, istniał.
Kaya wciąż trzymała się kobiety, która bez słów jej przekazała, iż powinny przynajmniej spróbować odnaleźć Luciena. Ciemnowłosa starała się nie okazać po sobie oznak wątpliwości, mając nadzieję, że wygląda oraz myśli w miarę trzeźwo — a na całe szczęście nie przewracała się czy szła zygzakiem. W życiu spita była parę razy, ale może jedynie raz do tego stopnia, iż ktoś mógłby ją porwać i sprzedać organy — całe szczęście, nie była wtedy sama, gdyż w innym przypadku niewiadome było, co mogło się wydarzyć.
Mei o mało nie wpadła w wielką dziurę, na którą natrafiły — trzymająca ją za ramię Kaya pomogła odzyskać równowagę ciemnowłosej. Odetchnęły, po czym ruszyły dalej.
— Zmęczyłam się. Twój dziadek…
— Pradziadek.
— Twój pradziadek gadał bzdury.
Uparcie zatrzymała się, pociągając kobietę za łokieć. Choć Islandka nie zamierzała zostać w lesie (bo tylko głupi zatrzymywałby się w środku lasu), nie za bardzo miała pojęcia, co mogą zrobić w nastałej sytuacji. Wtedy ponownie dotarł do nich błysk nadziei — oraz trwogi. Trwał on jednak jedynie ćwierć sekundy (przez co można by pomyśleć, iż było to tylko przywidzenie) i ponownie rozpłynął się w pył, pozostałym w duchocie wdychanego tlenu. Innej drogi nie było, więc zbliżyły się w kierunek wschodu.
Niestety cały las wydawał się pusty, a drzewa jedynie tę pustkę uwydatniły. Żadnej żywej duszy, żadnych driad i podmuchów powietrza, nawet żadnych komarów. Zrezygnowana Kaya oparła się o pień, po czym przysiadła pod nim po turecku, garbiąc się. Wpadła w zamyślenie, poprawiła poczochrane włosy i jęknęła rozgoryczona. Mei usiadła obok, podciągając kolana pod brodę i przekręciła głowę, wpatrując się w profil białowłosej.
— Masz ładne oczy — wypaliła nagle.
Półbogini ze zmarszczonymi brwiami zmierzyła ją wzrokiem.
— Jesteś nadal podpita.
— Co nie zmienia faktu, że masz ładne oczy.
Jej słowa niestety nie zmieniły ponurej atmosfery. I jak to w większości opowieści się zdarza (co już stało się dość tandetne przez ilość wykorzystywania tego jakże wspaniałego chwytu) — cisza nie była czymś niekomfortowym czy niezręcznym.
— Rozpalimy ognisko, żeby było śmieszniej? — Skoro już mowa o opowieściach, to kto w tej sytuacji nie rozpaliłby ogniska? Ciemno, zimno, źle, a na to wszystko zaradzi ognisko!
— Nie śmieszy mnie to.
Zaśmiała się, ale tak naprawdę miała zamiar rozluźnić Kayę — nie znaczyło to też, że nie traktowała poważnie ich aktualnej pozycji.
— Słyszysz to?
Ciemnowłosa nastawiła uszu, skupiając się na otoczeniu, lecz niczego nie dosłyszała.
— Nie? A o co cho…
Wstała i bez żadnego ociągania, szybkimi krokami ruszyła do przodu. Zdezorientowana Mei poszła za nią, o mało nie wpadając na dziewczynę, gdy ta nagle się zatrzymała.
— Piesek. — Wskazała. — To on wywołał to światło! — stwierdziła. — Bo kto inny? Tylko on tu jest.
Rzeczywiście, w tej pustej dziczy nagle zastały czworonoga, rozrośniętego, szerokiego i wysokiego, przez co nie wyglądał na typowe, domowe zwierzę, które można pogłaskać.
— Przykro mi to mówić, ale psy nie mają latarek ani laserów w oczach.
Kaya podeszła do wspomnianego pieska powoli.
— Hej, lepiej nie… — zaczęła Mei, jednak właśnie w tej chwili pies, a raczej niepies zaczął warczeć głośno, obracając swoje dzikie, płonące tęczówki w ich stronę.
Kaya odskoczyła ze stłumionym krzykiem, upadając na ziemię.
Cholera, no tak, oczywiście, że to nie jakiś piesek, tylko piekielny ogar.

Kaya?
◇──◆──◇──◆
[1201 słów: Mei otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 25 sierpnia 2022

Od Marca — „Czy te lekcje muszą aż tyle trwać?”

Czy te lekcje muszą, aż tyle trwać? Nie to, że coś do nich mam, bo nie mam, ale nie rozumiem jednej rzeczy. Po co mam się uczyć jakiegoś języka, którego pewnie i tak zaraz przestanę używać? Szczególnie że to rosyjski, a ja nie lubię rosyjskiego. W końcu zadzwonił dzwonek. To nie był zwykły dzwonek, jaki ma się w szkole. To był dzwonek, którym dzwoni się, machając nim, bo w tej jednostce nie mają innego. Chwyciłem swoje książki i wybiegłem z budynku na plac, spoglądając przez ramię na barak, gdzie odbywały się lekcje. W naszej klasie jest łącznie ze mną 7 osób. To i tak sporo, jak na wojsko. Spojrzałem na olbrzymi zegar zawieszony nad kantyną. Wskazywał godzinę 14:00. Do tego był piątek. Postanowiłem udać się prosto do miejsca, gdzie odpoczywałem, czyli do naszego baraku, jednak idąc, dostałem z pięści w tył głowy. Odwróciłem się w stronę napastnika, gotów oddać cios, jednak dostałem ponownie. Tym razem cios padł na brzuch. Po tym ciosie dostałem kopniaka w plecy i upadłem. Kątem oka zobaczyłem, że był to Fiodor wraz ze swoją paczką. To jest syn Dimitra — tutejszego szefa jednostki. Jest tu nietykalny. Nie lubimy się. Nie pierwszy raz już mnie bił. Właściwie to był już 5 raz, od kiedy tu jestem. On jest ode mnie o 3 lata starszy. Nie ma sensu, żebym szedł do jego ojca, bo znowu rzuci mną o ścianę, jak ostatnio, gdy byłem się poskarżyć. Kiedy lądowały na mnie kolejne ciosy, to skuliłem się w kulkę, tak, żeby dostać jak najmniej i żeby jak najmniej bolało i zacisnąłem zęby. Zauważyłem, że jak nie krzyczę, to szybciej przestają. Więc siedziałem cicho. Krzyczeli coś po rosyjsku, a ja niewiele z tego języka rozumiem. W pewnym momencie, usłyszałem jak mówią po angielsku.
— To co Fiodor z młodym robimy?
— Ty się jeszcze pytasz Tima? Oczywiście, że do dołu.
Nie wiem, co miał na myśli, mówiąc dół, ale zaraz miałem się przekonać. Był to dół, do którego ściekały wszystkie nieczystości zarówno z łazienek i szaletów, jak i kantyny wojskowej. Dół był głęboki na jakieś 2,5-3 metry, pełen nieczystości i oni mnie do niego wrzucili. Kiedy w nim wylądowałem, to starałem się nie panikować. Rozejrzałem się wokół. Byłem po pas w gównie. Dosłownie i w przenośni. Wspinaczka po ścianie nie wchodziła w grę, ponieważ, nie miały one miejsc, gdzie mógłbym się złapać. Wołanie o pomoc też odpadało, bo mało kto tu przychodził. Zacząłem chodzić wokół, mając nadzieję, że jakiś pomysł wpadnie mi do głowy i o dziwo żaden nie wpadł. Usłyszałem, jak zegar z kantyny wybija godzinę 15:00. To ani na moment nie polepszało mojej sytuacji. Powiem więcej, była jeszcze bardziej chujowa, niż wcześniej. O tej porze w weekend, ruscy żołnierze zazwyczaj chodzili pić. Oni to kochają. Uwielbiają się nawalić na weekend. Przygotowałem się powoli na noc spędzoną w rowie w towarzystwie gówna, moczu i niestrawionych kawałków ogórków kiszonych i wódki, kiedy usłyszałem głos. Męski. Ewidentnie nie ruski. Nie mówił też po ichniemu, a po angielsku, co mnie mocno zdziwiło.
— Co ty tu młody robisz?
— Siedzę. Syn komendanta mnie tu wrzucił.
— Dałeś mu się?
— Nie, ale zaatakował mnie od tyłu z kolegą, to co miałem zrobić.
— Dobra. Zaraz coś zaradzimy. Ja idę po linę i jakoś cię wyciągnę. — powiedział ów głos, a po dosłownie 2 minutach zobaczyłem wesoło dyndającą linę. Od razu się jej złapałem i zostałem wciągnięty. Dopiero teraz przyjrzałem się tej osobie. Nie myliłem się. Był to żołnierz. Nie tutejszy, bo miał inny mundur. Po pagonach na ramionach rozpoznałem, że jest on majorem. Twarz miał jak każdy żołnierz – żylastą i z bliznami. Widać było, że siedzi w tym od dawna. Podał mi rękę, żebym wstał. Nie skorzystałem z tego i wstałem sam.
— Chodź, opowiesz mi wszystko co się stało.
Usiadłem obok niego i zacząłem swój wywód.
— Moje nazwisko Quentin. Mam lat 10. Mój ojciec jest tutaj żołnierzem w randze pułkownika.
Następnie opowiedziałem mu o Fiodorze i jego paczce i o tym, że są nietykalni. Powiedziałem też o Dimitrze. O tym, jak mnie potraktował, jak byłem u niego, powiedzieć jak jego syn się zachowuje. Żołnierz popatrzył na mnie poważnym wzrokiem. W końcu wstał.
— Twój ojciec o tym wie?
— Tak, panie majorze. Wie o tym, ale ma to daleko gdzieś. Mówi, że mam wyrosnąć na twardziela, a nie miękką pipkę, jak to on ładnie określił.
— Rozumiem. Jak jemu to nie pasuje, to ja to za niego załatwię. I nie jestem dla ciebie majorem. Możesz mi mówić Reacher, a teraz chodź, póki Dimitr jest jeszcze w miarę trzeźwy.
Wstał i podał mi rękę. Niechętnie ją uścisnąłem. Nie za bardzo ufałem obcym, a w szczególności żołnierzom. Kilka razy dałem się... a zresztą nieważne. Udałem się za nim pod gabinet Dimitra. Kazał mi zostać na zewnątrz i tak zrobiłem. Reacher wszedł do jego gabinetu, bez pukania. Wyszedł po mniej więcej 5 minutach. Zauważyłem, że ma zdarte kostki na dłoniach, ale nie wnikałem. Nie miałem po co.
— Sprawa załatwiona. Teraz chodź, zaprowadzę cię do twojego baraku.
Reacher jak powiedział, tak zrobił. Zaprowadził i zostawił mnie w baraku naszej rodziny. Nie był to zwykły barak sypialniany jak te dla zwykłych żołnierzy. Były w nim oddzielna łazienka, oddzielna kuchnia (chodź i tak korzystaliśmy często z kantyny) i trzy pokoje: moja sypialnia, sypialnia rodziców i gabinet ojca, z którego częściej korzystała matka. Jego aktualnie nie było, pojechał gdzieś w środę. Najpewniej do Moskwy po kolejne ordery z dupy. Pierwsze co zrobiłem po tym, jak zostałem sam, to zdjąłem ubranie i je wyrzuciłem. Nie było sensu go prać. Po tym wszedłem pod prysznic i zacząłem się myć. Prysznic brałem 30 minut, ponieważ chciałem się pozbyć fetoru i resztek z tego rowu, które dostały się pod ubranie, a było ich sporo. Przepasałem się ręcznikiem i położyłem się w swoim pokoju. Zabrałem się za książkę napisaną po rosyjsku, ale litery mi się strasznie zaczęły zlewać i nic z niej nie rozumiałem, więc zasnąłem.
Znowu mi się śniła ta kobieta. Często mi się śniła. Była tajemnicza. Zazwyczaj mnie obserwowała i milczała, jednak nie dziś. Dzisiaj było... inaczej. Podeszłą do mnie. Nie mogłem rozpoznać jej twarzy, ale widziałem jedno – uśmiechała się. Nie wiedziałem co zrobić, więc po prostu odwzajemniłem jej uśmiech. Następnie owa kobieta wyciągnęła do mnie rękę, na której coś błyszczało. Przyjrzałem się temu dokładnie. To była... koniczynka. W dodatku czterolistna. Mieniła się jasnym światłem. Nie wiedzieć czemu ją dotknąłem i ta znikła. Następnie przede mną pojawił się dziwny obraz. Była to jakaś melina a na środku spał, jak doszedłem po zapachu, żul. Czuć było od niego alkoholem. Tanim i mocnym. Ten sen mnie coraz bardziej... intrygował. Miałem nadzieję, że będzie kontynuowany, jednak się obudziłem. Zauważyłem też, że na ziemi coś się błyszczy. Była to ta sama koniczynka, którą trzymała tamta tajemnicza kobieta. W drzwiach natomiast zauważyłem inną kobietę. To była moja matka. Stała na szczęście plecami do mnie i nie widziała przedmiotu. Szybko schowałem koniczynkę pod poduszkę.
— Marc, jeśli już nie śpisz, to na miłość boską powiedz, co się stało z twoim ubraniem, że tak śmierdzi. Dodatkowo ubierz się. — zaczęła matka mówiąc lekko zdenerwowanym głosem. Ja posłusznie się ubrałem i opowiedziałem jej historię, pomijając mój sen i Reachera. Matka spoważniała.
— Ojciec nic z tym nie zrobi, wiesz?
— Niestety wiem. — Westchnąłem, a matka usiadła obok mnie. Miała zegarek cyfrowy, który wskazywał godzinę 22:35. Z moich wyliczeń wynikało, że spałem około 4 godzin. Przytuliłem się do matki i chłonąłem jej zapach.
— A poza tym, jak ci minął dzień synku?
— Dobrze. Zwiedziłem dół z szambem. — zaśmiałem się lekko.
— Zawsze mogło być gorzej. — odpowiedziała wesoło i pogłaskała mnie po głowie. Podsunęła mi też kilka krówek, które zjadłem od razu bez zastanowienia. Takie cukierki to tutaj rarytas. Chciałem, żeby ta chwila bliskości trwała w nieskończoność, jednak nie było to nam dane. Usłyszeliśmy razem z mamą głośny trzask drzwi. Ojciec wrócił ze spotkania. Od razu odsunąłem się od matki, a po chwili w drzwiach stanął ojciec.
— Które z was znowu coś nagadało Dimitrowi? — wykrzyczał w naszą stronę. Miałem ochotę wspomnieć o Reacherze, ale się powstrzymałem.
— Fiodor znowu znęcał się nad naszym synem.
— To co? Jest w wojsku i powinien sobie radzić, a ty robisz z niego pizdę! — odkrzyknął ojciec, a ja nie chciałem brać w tym udziału. Wybiegłem z naszego baraku poza jednostkę, ale nie daleko. Do pobliskiego lasku, do mojej samotni. Chciałem się wyciszyć i uspokoić. Próbowałem, ale nie mogłem. Zacząłem płakać. Usiadłem na kamieniu i oparłem się o drzewo plecami.
— Jestem do niczego. — powiedziałem cicho, patrząc się w ziemię, dalej cicho szlochając.
— Nie jesteś do niczego. — usłyszałem głos i się rozejrzałem, ale niestety nie zauważyłem nikogo w pobliżu.
— Gdzie i kim jesteś? Pokaż się. — powiedziałem lekko zdenerwowany, dalej płacząc.
— Jestem w twojej głowie, a ty jesteś moim synem. — powiedział głos spokojnie. Trochę mnie to zaskoczyło, ale nie wolałem milczeć, a głos kontynuował. — podrzuciłam cię tym ludziom lata temu.
— Jak to twoim synem i czemu mnie podrzuciłaś? — zapytałem, ale odpowiedzi już nie dostałem, więc dalej siedziałem na kamieniu, a w mojej głowie kołatały się przeróżne myśli. Jedne lepsze, a drugie... nie będę o nich mówił. Patrzyłem się w gwieździste niebo i zauważyłem spadającą gwiazdę. Pomyślałem życzenie, bo mama mi mówiła, że się spełniają. Po tym się już uspokoiłem i udałem się w stronę swojego baraku. Po drodze jednak natknąłem się na znajomą twarz, a mianowicie Reachera. Porozmawialiśmy chwilę i ponownie odprowadził mnie do swojego baraku, gdzie od razu pokierowałem się do sypialni i tam zasnąłem po chwili.

◇──◆──◇──◆
[1552 słowa: Marc otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Marc Quentin

Miej nadzieję na najlepsze, ale nastaw się na najgorsze.

zdjecieMarc QuentinON/JEGO — 15 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 20 PD — 3 PU — 100 PZjohny2k01#6830

Syn Tyche

Od TJ — „Notka w telefonie. Dzień 42”

Już dawno tutaj nie pisałam, bo miałam sporo zajęć. A może po prostu nie czułam takiej potrzeby?  Zresztą, nie jestem psychologiem, by się nad tym rozwodzić.
Ogólne podsumowanie ostatnich tygodni wygląda tak.
Czuję postępy w sporcie. Nie wiem, czy to wina boskich genów, czy tutejszej diety, ale coraz lepszy mam czas, zarówno w sprincie jak i na długie dystanse. Jeszcze sporo brakuje do rekordu życiowego, ale jestem na dobrej drodze. Sprawność lewej ręki również idzie ku lepszemu. Widzę to po wynikach w rzucie oszczepem i dyskiem. Niestety pływanie dalej wychodzi mi tragicznie, a w połączeniu z liczbą rowerów, jakie tutaj są, dokładnie 0, mogę się pożegnać z triathlonem w tym roku, szkoda. Z tego powodu tyle ile mogę poświęcam czas na trenowanie do pięcioboju i mam nadzieję, że w tym roku uda mi się zdobyć złoto na młodzieżowej paraolimpiadzie krajowej i zakwalifikować się na międzynarodówkę. Nie mogę się doczekać momentu, aż stanę na podium owinięta flagą przy akompaniamencie hymnu. Ojciec będzie przeszczęśliwy.
A skoro już wspomniałam o staruszku, to dokończę o nim. Ostatnio przyznałam mu się, że czułam się tutaj okropnie i przebywałam tu tylko po to, by nie narażać go na ataki potworów. Nie okazywał tego, ale z pewnością było mu przykro. Na szczęście uspokoił go fakt, że już mi jest lepiej. Przywykłam do tutejszej atmosfery, udało mi się wywalczyć hamak w domku Hermesa i już aż tak źle mi się nie śpi. Poza tym odkryłam, że miałam problemy ze snem przez różnicę czasu. Wyjaśnił mi to chłopak, który był synem jakiejś Anteny, szkoda, że nie Satelity, psia mać.
Tak więc zmieniłam zdanie. Nie wracam póki co do domu, ale nie ze względu na strach o tatę. Walczę o złoto, a do tego potrzebuję takiego wycisku i diety, jaką dostaję tylko tutaj. Mam szansę, ale nie mogę odpuszczać. Codziennie trenuję i odpoczywam tylko w niedzielę, tak jak Bóg przykazał. Jeśli moje postępy się utrzymają, do grudnia uda mi się wspiąć na podium. Nie interesuje mnie brąz, a srebro mnie nie zadowoli. Dla mnie tylko się liczy złoty krążek i jestem w stanie zrobić dla niego wiele, więc niech moi rywale się pilnują, bo nie odpuszczę.
Chyba wypadałoby wspomnieć o przyjaciołach. Ostatnio zaczęłam łapać kontakty z pewnym Niemcem z sąsiedniego obozu. Nazywa się Friderich i mimo że wydaje się być bucem, to bardzo porządny chłop. Parę razy mi pomógł kiedy tego potrzebowałam, a przy okazji pokazał mi swój obóz, który na moje oko wydaje się dużo bardziej do mnie pasować.
Poznałam też taką jedną dziewczynę. Chyba jest z Rosji, ale nie jestem pewna. Ma na imię Wanda. Pokazała mi, jak się walczy nożem i kilka innych dupereli związanych z tym obozem. Kto wie, może wyjdzie z tego coś więcej, ale nie powiem co żeby nie zapeszać. 
Poza tym Hermesiątka zdają się coraz częściej dawać mi spokój. Nie wiem, czy to przez wybicie kilku zębów czy im się po prostu znudziłam, ale ważne, że i tutaj są postępy.
To chyba wszystko co chciałam powiedzieć. Nie wiem kiedy następnym razem napiszę, ale raczej nie jutro. Mam nadzieję, że wszystko będzie się układać coraz lepiej.

◇──◆──◇──◆
[512 słów: TJ otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Aureliusza — „Łyse jajo”

— Jesień… ach ta jesień — westchnął — Wszystko powoli umiera i moja siostra alergiczka nie będzie się mi już skarżyć… choć macocha nienawidzi jesieni, ona będzie mi marudziła, że wszystko obumiera i już nie jest kolorowe ani ładne… jeśli jej się nie podoba to niech może, nie wiem… pomaluje wszystkie liście na zielono znowu? — prychnął pod koniec i pokręcił nieco głową. Zerknął za okno, a widząc nadal zielone liście, które trzymały się tak dobrze, jakby w ogóle nie miały w planach spaść za kilka dni bądź tygodni — ciekawe jak to być rośliną… słyszałbym to co do mnie mówią, a do tego byłbym martwym, od środka… chyba… czekaj, rośliny są w końcu martwe od środka? I potrafią nas słyszeć, tak? Nie pamiętam, jak to było… mogłem jednak czasami słuchać na biologii — spuścił swoją głowę, a po chwili złapał za telefon, który ogółowo był zakazany na obozie — jednak każdy wie, jak to jest, zasady są po to, by je łamać. I tak pewnie każdy z obozu przetrzymuje w ukryciu przynajmniej jeden — nie chcę tego wyszukiwać… to głupie, może zamiast tego powtórzę sobie materiał z pewnie podstawówki? Choć w sumie to też byłoby krępujące… nie wyobrażam sobie siebie kupującego książkę do biologii, czy przyrody, by nauczyć się o roślinach więcej, niż wiem.
Czas wolny — jak można go spędzić? Niektórzy spędzają go z przyjaciółmi, kolejni siedzą sami, a jeszcze inni idą trenować — mimo wszystko dla Aureliusza było to dziwne… cały dzień trenowania bądź wykonywania obowiązków w domu, a niektórym nadal chce się trenować podczas czasu wolnego. On należy jednak do tej drugiej grupy — siedzi sam i czyta książki, które przywiózł ze sobą z domu albo kupił niedawno. Nie ma tu zbyt wielu przyjaciół, każdy jest mu obojętny — nie trzyma nikogo aż tak blisko by chcieć być z tą osobą ciągle. Czasami po prostu go to przytłacza. A poza tym, nawet jeśli miałby z kim siedzieć, to przecież ta osoba i tak pewnie ma innego przyjaciela, który jest ciekawszą personą i potrafi mówić o czymś godzinami. Żeby nie było — Aureliusz nie jest żadnym pick me ani nic, ta gadka nie miała być użalaniem się nad sobą, po prostu poniekąd była to prawda, plus Aureliusz woli książki i zwierzęta… a raczej książki i koty.
Minęła kolejna godzina — teraz pora na kolacje. Nic ciekawego, codziennie ten sam nudny schemat. Nie ma co tu mówić, przecież nikogo nie interesuje raczej to, co Aureliusz zjadł tym razem na kolacje i co popijał. Kim rozmawiał i z kogo żartów się najczęściej śmiał. Czy zjadł całość, a może trochę mniej. Czy wypił wszystko, czy zostawił kilka kropel na dnie puszki. Te informacje są tak potrzebne jak mówienie koledze podczas grania, że idziesz zrobić to i to, zamiast zwykłego „zw”.  
— Jutro sobota — powiedział chłopak, wracając do domku po śpiewach przy ognisku. Te słowa bardziej kierował do siebie, nic więc dziwnego, że nikt nie zwrócił na nie uwagi. — Jutro powrót do domu na nowy rok szkolny — pomyślał, unosząc swój wzrok na gwiazdy, delikatny jesienny wiatr machał jego włosami na wszystkie strony, gdyby nie był synem Afrodyty, pewnie miałby już gniazdo na głowie. Przydreptał w końcu do domku, rzuciwszy się na pościel, rozejrzał się po pokoju. Większość Afrodyciątek albo kładła się już do spania, albo robiła jeszcze coś na telefonie. Aureliusz o dziwo znowu był w tej drugiej grupie. Tylko się położył, a schowany telefon pod łóżkiem zaraz znalazł się w jego dłoni. Uśmiechnął się do ekranu, a widząc siebie w jego odbiciu, poprawił tylko nieco swoją grzywkę. Po kilku godzinach wreszcie zasnął. Choć… czy to dobrze? Jego sny czasami bywają zaskakująco dziwne i dzisiaj nie było ani trochę inaczej: 
— Pośpiesz sieeeeeeeę! — wyjęczała kobieta o krótkich, różowych włosach. Ubrana była w zwykły t-shirt i czarne jeansowe spodnie, Aureliusz sam nie wiem, jak to zapamiętał. Akcja odbywała się w starym, opuszczonym budynku na skraju jakiegoś lasu. Wokół dwójki nie było nikogo więcej oprócz kilku wyrośniętych szczurów, które wyglądały tak, jakby codziennie chodziły do miasta i zamawiały po dwie duże pizze z połową istniejących dodatków na sosie pesto — oczywiście z wypieczonych spodem, bo szczury nie mogą sobie pozwolić na to, by ich pizza nie była wystarczająco chrupiąca. Chłopak niezbyt wiedział, co się dzieje i niewiele też pamięta z owego snu, możliwe, że pomiędzy nim a szczurami doszło do jakiejś bitwy o jedzenie, a różowowłosa gniła gdzieś w krzakach, bo przegrała walkę z wielkim i potężnym władcą otyłych gryzonii. Ciekawe, po co je hodował… pamiętał jednak to, że dziewczyna miała na imię Melody, ale wolała gdy mówiono jej „Meloduś”. Dumnie opowiadała mu o pochodzeniu i znaczeniu tego imienia, wyjaśniając na końcu, że matka nazwała ją tak po swojej byłej kochance. Mówiła też o jakiś numerach i potworach, co Aureliusz na pierwszy rzut oka nie mógł zrozumieć. Dodawała do swoich zdań wstawki po rzymsku tylko wtedy kiedy widziała jakiegoś szczura w okolicy. Czyżby one ich podsłuchiwały i przekazywały informacje władcy? Może Meloduś zmarła dlatego, bo wiedziała za dużo? Nieważne, i tak jak znowu ją zobaczył, to się aż z krzykiem obudził... na szczęście nikogo już w domku nie było. Teraz tylko włożyć książki do torby i czekać na ojca. 
 
˗ ˏ ˋ ♡ ˎˊ ˗
 
Droga do domu rodzinnego — dłuższej trasy ojciec chyba nie mógł wybrać. Jedynym plusem było to, że z radia leciała właśnie jakaś stara metaliczna piosenka, której w domu pewnie nikt by się nie odważył włączyć. Dlaczego? Ponieważ macocha nienawidzi takich brzmień, brzydzą ją i przyprawiają o bulgotanie w żołądku. No kto by się spodziewał… pewnie teraz sama słucha jakiejś większej klasyki bez żadnego tekstu — tylko fortepian. Ciekawe co by zrobiła, gdyby Aureliusz jej zagrał złą nutę, pewnie złapałaby się za głowę, uderzyła chłopaka linijką w palce i nauczyła grać największy hit wykonany na fortepianie.
— Tato — zaczął, zerkając na swojego ojca, przyciszając radio.
— Hm? — zamruczał mężczyzna, zerkając kątem oka na swoje półboskie dziecko.
— Bo… — podrapał się po tyle głowy — cóż... Yhm... Bo zapomniałem wam powiedzieć, byście karmili Alina.
— Ach, nie martw się. Aurelia go dokarmiała, zdała sobie sprawę, że zapomniałeś nam o tym wspomnieć. Jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? Jakieś szczury ci się zalęgły w pokoju i też zapomniałeś o nich powiedzieć?
— To znaczy… szczury już w nim są… ale martwe! Nie można karmić węży prawdziwymi, mogą im zrobić krzywdę — wyjaśnił.
— Och… przynajmniej tyle, że martwe — wzruszył lekko ramionami — wiesz, matka zapomniała, że dzisiaj wracasz, więc może być w nie nastroju. Nie przejmuj się tym
— Czyli tak jak zawsze? Pełna nerwów zamiast spokoju? — zażartował. Odpowiedziom od ojca było tylko lekkie kiwnięcie głową.
Po jakiejś godzince dojechali w końcu bezpiecznie do domu. Aureliusz od razu rzucił się na łóżko, nie rozpakowując nawet walizek — bo po co? Ma jeszcze w końcu czas. Po krótszej chwili dołączył także kot, który stęskniony wszedł mu pod ręce i wtulił swoją sierść w jego twarz… o dziwo chłopak zasnął niewzruszony, wolał to niż rozmowy typu: „co było na obozie?” i „gotowy już do szkoły?”, co prawda pieczenie z siostrą ciasteczek też było jakimś rozwiązaniem, ale znając życie, z jego pomocą wyszłyby zakalce.
Przypomnienie: Nie pozwól gotować dwóm Collinsom naraz.

◇──◆──◇──◆
[1155 słów: Aureliusz otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 23 sierpnia 2022

Od Blanche CD Wintera — „Królewna Śnieżka i Zła Królowa”

Poprzednie opowiadanie

Spotkanie dłużyło się niemiłosiernie. W niewielkim gabinecie, który zajmowała pani wiceprezes, było niesamowicie wręcz duszno, a włączenie klimatyzacji nie wchodziło w grę. Dlaczego? Dlatego, że była popsuta, a, pomimo jej licznych próśb i gróźb podczas rozmów telefonicznych z serwisantem wciąż nie przysłano żadnego fachowca, który miałby rozprawić się z tym problemem. Starała się więc dyskretnie wachlować kilkoma luźnymi kartkami papieru w momentach, w których rozmówca przemawiający do niej przez zooma nie patrzył się w ekran swojego komputera. Momenty te jednak były rzadkie, a chłodzenie zdecydowanie niewystarczające.
Już samo to niejednego człowieka doprowadziłoby do szału. Sama Blanche, choć czuła oznaki zbliżającej się migreny, postanowiła jednak robić dobrą minę do złej gry i z niezmiennym delikatnym uśmiechem i okazjonalnym kiwaniem głową przysłuchiwała się przechwałkom pieprzonego milionera w tupeciku, który zaczął się zsuwać z jego głowy gdzieś w środku spotkania, co uprzejmie zignorowała. Gdyby nie to, że miał się on stać jednym z największych sponsorów ich firmy, już pół godziny temu przerwałaby mu i podczas przerwy na lunch, na którą powinna wyjść godzinę temu, pobiegła do najbliższego marketu, by kupić najlepiej działający wiatrak.
— …moja żona, Florence, jest oczywiście nieocenionym wsparciem. Zajmuje się domem i naszą piątką dzieci, wie pani, jak to dobrze ułożona kobieta. Oczywiście do pomocy ma nianie, a gotowaniem i sprzątaniem zajmuje się służba, ale… — ciągnął dalej pan Harrison, z nieznanego Blanche powodu nagle zboczywszy na temat swej pięknej rodzinki jak z obrazka.
Bogacz miał właśnie w większych szczegółach wdać się w kwestie tradycyjnej roli kobiety, wyraźnie nie będąc w stanie znieść faktu, że oto ma przed sobą przedstawicielkę płci według siebie słabszej na tak wysokim stanowisku, kiedy przerwał mu ryk komórki, która leżała na biurku, tuż obok laptopa panny Lemieux.
— Najmocniej przepraszam, panie Harrison, ale niestety muszę odebrać. To zajmie tylko chwilkę, obiecuję — zaznaczyła najsłodszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć przed tą szowinistyczną świnią i, nie czekając na jego odpowiedź, wyciszyła zarówno jego, jak i swój mikrofon. — Słucham — rzuciła w kierunku swojego telefonu.
Wysłuchała wydukanych przez Darricka Coopera dwóch zdań i, nie uraczywszy go nawet zdawkową odpowiedzią, zakończyła połączenie. Miała ochotę siarczyście zakląć, lecz jedynie ponownie uraczyła prawem głosu i siebie, i dłubiącego właśnie w zębach mężczyznę.
— Jeszcze raz przepraszam, ale właśnie wydarzyła się u nas sytuacja awaryjna. Wydaje mi się jednak, że omówiliśmy wszystko, co zostało zaplanowane na dzisiejsze spotkanie. Do widzenia więc panu, zobaczymy się za tydzień, kiedy mamy podpisać umowę, zgadza się? — zaświergotała.
Zaczekała jedynie na jego odpowiedź, po czym błyskawicznie zakończyła spotkanie. Pozwoliła sobie na jedno westchnienie zwyczajnej ludzkiej irytacji, po czym wstała z klejącego się do ciała skórzanego fotela obrotowego i wyszła z gabinetu. Podczas krótkiej podróży windą poprawiła włosy, których kosmyki przykleiły się do jej wilgotnego od potu czoła. A potem zostawało jej już tylko kilka kroków, które dzieliły ją od…
Nie wiedziała, w którym dokładnie momencie jej nieobecności zakład przemienił się w podstawówkę, lecz oto na samym jego środku stał jakiś uczniak. Na oko miał więcej niż dziesięć, ale mniej niż piętnaście lat. A tak dokładniej? Blanche nie miała pojęcia, na rozpoznawaniu wieków nastolatków znała się równie dobrze, jak na fizyce kwantowej. Wyglądał trochę jak siedem nieszczęść w kolorowym T-shircie i workowatych spodenkach, a jego sztuczny uśmiech tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że coś tu jest nie tak. A do tego te białe włosy… Nikt chyba nie farbował całego łba takiego młodzika na biało? Tylko jak inaczej to wytłumaczyć?
— Pani Lemieux — zaczął Darrick, który nagle znalazł się u jej boku. Na twarzy miał jeden z tych swoich głupawych uśmieszków, a do tego cały śmierdział mieszaniną tanich perfum, potu i nieróbstwa. — Ten dzieciak nagle wlazł nam do zakładu.
— Darrick, daj spokój, młody przecież powiedział, że ma osiemnaście lat i chce se tylko obstawić wyścigi konne. Co nie, młody? — wtrącił się Jack Richardson, szczerząc się jak głupi do sera.
— Powiedział wam, że ma osiemnaście lat, tak? I tak po prostu zamierzaliście mu uwierzyć i pozwolić obstawić? — prychnęła, dobrze wiedząc, że tak właśnie potoczyłaby się dalej sytuacja, gdyby nie jej nadejście.
— No co pani, pani Lemieux. Oczywiście, że najpierw sprawdzilibyśmy dowód. — Richardson aż wyprężył pierś w swym sztucznym popisie kandydata na pracownika miesiąca.
— Tak się składa, że dowód zostawiłem w domu… — mruknął młodzik, po raz pierwszy w jej obecności otwierając buźkę.
— Cooper, chcesz mi może powiedzieć, dlaczego zadzwoniłeś po mnie z taką sprawą, doskonale wiedząc, że jestem w trakcie spotkania? — zwróciła się do pracownika, zupełnie ignorując dzieciaka.
— Eee… No wie pani…
— Wiem, Cooper, wiem, że to zadanie dla ochroniarza, a nie wiceprezesa zarządu.
— Tylko że Willy… to znaczy William Foreman, nasz ochroniarz… on się źle czuł i nie mógł wysiedzieć… Ale Karl, jego zastępca, zaraz tu będzie! — zaznaczył, najwyraźniej uważając, że ten fakt całkowicie łagodzi sprawę, że cholerny zakład bukmacherski, miejsce, w którym obracano ogromną ilością pieniędzy, pozostawał w tym momencie bez ochrony.
Miała ochotę krzyczeć. Miała ochotę rozbić te ich puste łby o ścianę. Pieprzyć pracę w tym wariatkowie i wrócić do domu. Zamiast tego dała sobie chwilę, by uregulować niebezpiecznie przyspieszający oddech i zwróciła się do osoby, która mogła mieć większe IQ niż ta dwójka idiotów razem wzięta.
— Przykro mi, ale z usług naszego zakładu korzystać mogą wyłącznie osoby pełnoletnie. Po okazaniu dowodu — dodała, widząc, że chłopiec już otwiera usta, by coś odpowiedzieć. — Dlatego jestem zmuszona poprosić cię o opuszczenie lo… — przerwała.
W tym oto momencie spojrzała bowiem nad jasną łepetyną nastolatka na przeszkloną część drzwi. Za nimi zaś kroczyła wte i wewte wyraźnie rozzłoszczona bestia. Drakon, bo nim właśnie było monstrum, był ogromny, ział ogniem, i, wnioskując po ich zachowaniu, zaczaił się na osobnika, którego właśnie miała przed sobą. A to zaś oznaczało, że…
— Wiesz co, i tak już dawno temu powinnam była zrobić sobie przerwę. Gdzie mieszkasz? Odprowadzę cię — uśmiechnęła się subtelnie, udając dobroć serca przed pracownikami, w międzyczasie jednak patrząc dziecku prosto w oczy i starając się jakoś swym spojrzeniem przekazać mu, że wie, o co chodzi i może mu pomóc.
Włożyła rękę do kieszeni garsonki, naśladując wyłącznie nic nieznaczący, nonszalancki gest. W rzeczywistości jednak ostrożnie wymacała w nim swego starego, ostrego druha skrywającego się teraz przed światem w postaci przypinki. Dobrze, była uzbrojona.
Już dawno nie miała okazji walczyć z żadnym potworem. Nadeszła pora, by sprawdzić, czy jej umiejętności nie pokryły się zbyt grubą warstwą kurzu. Oczywiście, o ile ten młodzik będzie chciał z nią współpracować…

Winter?
◇──◆──◇──◆
[1038 słów: Blanche otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Mistrza Gry do Blanche — zlecenie #5

—Witam — odezwał się niski, ochrypnięty głos, i zaraz przerwał, by móc usłyszeć, co masz do powiedzenia. — Chcesz przyjść do naszego domu? Jasne, o ile nie masz czterdziestu lat i nie jesteś jedną z tych internetowych koleżanek... Dzisiaj? Skoro tak to bądź po szóstej, nie zostań dłużej niż na godzinę i oczywiście nie licz, że wyjdziesz gdzieś z domu razem z moją córką. O, o, jeszcze jedno. Jak usłyszę, że wymieniacie się numerami bądź robicie inne głupoty, to nie pozwolę na żadną z nich. Wiem, że kosmici istnieją, i nie zamierzam pozwolić, aby uprowadzili moją córkę, panno Lemieux.

Od Daniela CD TJ — „Bycie grupowymi to wielka odpowiedzialność”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

Dany spojrzał raz jeszcze na TJ z niesubtelnym grymasem na twarzy, po czym wyszedł ze zbrojowni. Był szalenie zirytowany dziewczyną i o krok od potencjalnej dymisji.
– Bycie grupowym dobrze Ci zrobi. Wierzę w Ciebie — cytował Chejrona pod nosem, kierując się w stronę areny z głową spuszczoną w dół.
Jedyne czego teraz chciał to się utopić albo potężnie naćpać. Te bachory nie są na moją głowę, pomyślał chwilę przed połknięciem dwóch tabletek Aderrallu wyciągniętych wcześniej z kieszeni. Prawie i by połknął kartę sim, którą wyjął z telefonu TJ podczas wykładania swojego żałosnego monologu o trudach bycia półbogiem.

Trening na Arenie oraz zażycie stymulantów pozwoliły chłopakowi ochłonąć i odwrócić uwagę od najnowszego „wrzoda na dupie Hermesiątek” — i choć Dany próbował się powstrzymywać od zwracania się do TJ (chociażby myślami) w tenże sposób, to marnie mu to szło. Z tego też powodu wyjątkowo ucieszył się, że w treningu towarzyszyła mu Rosannagh, która nie pozwoliła mu choć na chwilę zapomnieć o ćwiczeniach na rzecz kotłujących się w głowie problemów. Ba, nawet skomplementowała jego nieistniejącą kondycję, po tym, jak prawie zwymiotował po przebiegnięciu dwóch kilometrów. Rosannagh jest fajna, pomyślał, skręciwszy w stronę domku numer dziewięć.
Odór stopionych metali i unoszący się w powietrzu dym zdołałby przyćmić nawet najmniej wyczulonego na bodźce zewnętrzne półboga. Daniel zaczął niekontrolowanie kasłać, gdy z marnym skutkiem próbował przepędzić opary machnięciami dłoni. Dopiero po przebiciu się do głównej części kabiny, gdzie mgła opadła, zdołał dostrzec osmolone hefajstosiątka zajęte ręcznymi robótkami.
– Faquir? — Dany zapytał bez jakiegokolwiek odzewu. Złapał Araba niezręcznie za ramię i powtórzył — Faquir, halo?
Pakistańczyk przerwał spawanie mechanicznego konia i zdjął ochronne gogle, które sprawiły, że jego twarz wyglądała jak negatyw mordy pandy.
– Co chcesz? Nie widzisz, że jestem zajęty?
– Widzę, widzę. Ale mam pilną sprawę.
– Nie mam już samo zapalających się lufek.
– Nie, nie, nie! Nie o to mi chodzi.
– To o co?
– Potrzebuję szybko skonfigurować chip w tej karcie sim — Wyjął z kieszeni własność TJ i zaprezentował ją chłopakowi na zewnętrznej części dłoni.
– Dany, dobrze wiesz, że już się w to nie bawimy. To mrówcza robota i totalnie niewarta czasu. Mamy dwa wolne, neutralne dla potworów telefony, jeśli to cię interesuje.
– No nie do końca właśnie. Nowe hermesiątko robi afery i wolałbym pójść mu na rękę — syn Hefajstosa nie odpowiedział, a jedynie wbił niesubtelny, oceniający wzrok w rozszerzone oczy nowojorczyka. — Słuchaj, jeśli nie chcesz, to nie. Sam to zrobię. Założyłem po prostu, że macie bardziej precyzyjne dłonie do tego typu dłubanin.
Daniel zdążył już odepchnąć się od biurka, jak gdyby zbierał się do wyjścia, lecz Faquir uprzedził jego działanie.
– Oczekujesz, żebym poddał scalony układ fragmentacji i podmienił kryształ krzemu na perowskit?
Syn hermesa uśmiechnął się delikatnie. Manipulacyjna metoda dawania i odbierania rzadko zawodzi.
– Tak. I żebyś wymienił drut spawalniczy, metalowy styk oraz silikonowe podłoże.
– Przecież to kapsułkowanie.
– Zgadza się, dlatego przyda ci się jakiś niereaktywny, topliwy klej. Ja go poszukam, a ty już zacznij.
Tą również klamrą Daniel zamknął wątpliwości Faquira. No dobra, przekupił go jeszcze największym zestawem nuggetsów z McDonalda oraz niewielką sumą pieniędzy, ale poza tym, transakcja przeszła bezproblemowo. Przez kolejną godzinę i pół brunet grzebał w mikroskopijnym nośniku, zgięty w pół i zirytowany co raz to nawracającymi monologami Daniela. Istotnie, zielonowłosy nie był szczególną pomocą dla hefajstosiątka. Jedynie siedział na biurku, machał nogami i podawał odpowiednie narzędzia.
– No i według niego ludzie wieszają na ścianach nie jakieś gady czy ptaki, ale właśnie mięsożerne ssaki, bo te mają czułość i dumę, której innym gatunkom brakuje — kontynuował swoją skromną recenzję ostatnio przeczytanej książki, zajadając się nuggetsami przywiezionymi za pośrednictwem Uber Eats’a. — Nie wiem do końca, jak ma się to do tego czułość w rozumieniu Tokarczuk, bo sam nie uważam bycia zjedzonym za coś nadzwyczaj majestatycznego czy troskliwego, ale nieważne. To właśnie z tego powodu, zdaniem Fransa, Orwell nadał ssakom z Folwarku Zwierzęcego najwięcej ludzkich cech. Biedne świnie. Wiedziałeś, że we Francji nielegalne jest nazwać świnię Napoleon? Jaja, mówię Ci. O, albo gdy Disney sprawił, że społeczeństwo przestało postrzegać mysz jako zwierzę, a zaczęło patrzeć się na nią, jak na istotę lu-
– Mamy to! — przerwał mu Faquir. — Sorry, o czym mówiłeś?
– O Polityce Szympansów Frans’ de Waal’a — pokręcił głową z pretensjonalnym spojrzeniem i zeskoczył z biurka.
– Acha. Tu masz kartę sim — podał Danielowi przenośnik. — Mam nadzieję, że wszystko będzie śmigać.
– Dzięki wielkie. I sorry, wiesz, za kłopot. Dokładniej rozliczymy się na kolacji, ok? — odparł, cofając się w stronę wyjścia.
– Mhm.
– Dzięki jeszcze raz. I powodzenia z rumakiem! — dodał na odchodne, wybiegając z kabiny numer dziewięć.
Momentalnie zachłysnął się świeżym powietrzem, którego brakowało mu podczas pobytu w domku hefajstosiątek. Wziął parę głębokich wdechów, podziwiając piękno życia obozowego. Kabina dziewiąta jest tak depresyjna, że nawet takiemu wrakowi człowieka, jak Dany robi się lepiej po wyjściu z niej. Niekrótko po degustacji powietrzem, zaczął szukać TJ, którą na próżno było znaleźć w domku, w strefie jadalnej czy zbrojowni. Znalazł ją dopiero nad jeziorem.
– Hej, TJ! — Zaczął, podbiegając do siedzącej na plaży półbogini. — Sorry wielkie za wcześniej, nie powinienem się tak do ciebie zwracać. I sorry za kartę SIM. Musiałem się upewnić, że będziesz bezpieczna, więc trochę ją skonfigurowałem — wybąkał, podawszy jej przenośnik. — Ale wszystkie dane są na miejscu, nie martw się. Możesz teraz do woli korzystać ze starego telefonu.

Koniec wątku Dany'ego i TJ.
◇──◆──◇──◆
[859 słów: Dany otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od TJ CD Daniela — „Bycie grupowymi to wielka odpowiedzialność”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

Dany zeskanował blondynkę wzrokiem od góry do dołu, a następnie pozwolił sobie na delikatny półuśmiech przysłonięty półcieniem pomieszczenia.
– Po co wyciągasz rękę, skoro nie zamierzasz go tutaj używać? — zauważył, wprowadzając towarzyszkę w zakłopotanie. Ostatnie czego chciał to bawić się w złego szeryfa, pogromcę uśmiechów dzieci czy rzeźnika radości, ale skoro szanowny Chejron każe. — Słuchaj, wyciągniesz sobie kartę sim, spiszesz numery do rodziców na kartkę, a potem wklepiesz je na telefon od hefajstosiątek.
Wolnym krokiem przechodził od lady do lady oraz przyglądał się coraz to nowszym wynalazkom półbogów kowalstwa. Sam czuł, że ze swojego pugio już wyrósł i przydałoby mu się odświeżyć ekwipunek. Podrapał się po czole i doszedł do wniosku, że chętnie przetestowałby nowe bronie, co można było sprawnie i płynnie połączyć z wprowadzeniem militarnym nowoprzybyłej, której proces ten by nie ominął.
– Mam propozycję. Jeśli pokonasz mnie w walce na arenie, nawet ci nowy telefon postawię — zaczął, podrzucając w powietrzu szablami, które następnie włożył do skórzanej torby z greckim ogniem. — Zazwyczaj na telefon zarabia się cały tydzień zbieraniem truskawek, ale dzisiaj mam dzień dobroci. Wybierz kilka cudeniek, które wpadły Ci w oko i zobaczymy, czy faktycznie jesteś półboginią.
Odpowiedź Danego, na temat zwrotu komórki, nie podobała się ani trochę TJ, co dobitnie pokazała grymasem na twarzy, marszcząc nos i brwi, a usta zostały ściśnięte do granicy możliwości. Nie wierzyła w ani jedno słowo tego hermesiaka. Najpierw bzdury o potworach, potem coś o liniach produkcyjnych telefonów w baraku wielkości domku jednorodzinnego i na koniec jeszcze ma czelność dyktować jej warunki co do zarządzania jej własnością. Chłopak przed nią doskonale wpisywał się w stereotypy swojego rodzeństwa, a przez to, że najwidoczniej jest jakąś szychą w tym całym Greckim Hogwarcie, stara się mieć w garści wszystkich nowych, jacy pojawiają się w jego zatęchłej i przeludnionej ruderze, którą sam nazwał świątynią swojego ojca. W takiej sytuacji nie zamierzała się dawać tak łatwo pomiatać. Podeszła tak blisko niego, że niemal zetknęli się piersiami, patrząc sobie głęboko w oczy.
– Teraz mnie posłuchaj leszczu. Jeśli myślisz, że ot, tak dam ci mój telefon i zapomnimy o sprawie, to się grubo mylisz. Jesteś zwykłym tsotsi… — przerwała na moment, zdając sobie sprawę, że Dany może tego nie zrozumieć. — Jesteś bezczelnym złodziejem, kłamcą i manipulatorem. Masz czelność zakładać się o moją własną rzecz i jeszcze w taki kretyński sposób — odsunęła się o dwa kroki w tył, zdjęła kurtkę, odsłaniając owinięty bandażem kikut i resztę ciała osłoniętą koszulką bez ramiączek. — Właśnie wyzwałeś na bójkę nową dziewczynę, inwalidę i yungi… — ponownie poprawiła swoją gwarę. — młodszą od siebie osobę, by wyłudzić od niej niezbędną w jej funkcjonowaniu rzecz. Brawo. Pewnie jak wygrasz, będziesz z siebie dumny. Ale powiem ci jeszcze coś. Co się stanie, jak przegrasz? Zarządca domku, któremu świeżak bez ręki obił mordę. Więc się zastanów, doff. Lepiej oddaj komórę i przestań z siebie i ze mnie robić kretyna, a mogę ci obiecać, że ja nie odpuszczam — w jej oczach była determinacja i wola walki, jakiej dawno nikt nie widział, a już na pewno nie od czasu wypadku. Ręka świerzbi ją do bitki, ale póki jeszcze trzyma swoje delikatne nerwy na wodzy, Dany zębów nie straci.
– Ja pierdole — syknął, łapiąc się za głowę — wielkie słowa, jak na tak mało sensu. Gdybyś, kurwa, miała, chociaż dwie sprawne, szare komórki w tym swoim pustym łbie to być się zorientowała, że nikomu nie jest na rękę użeranie się z tobą i twoimi wymysłami. Zamiast kłócić się na tematy, o których nie masz zielonego pojęcia, weź sobie książkę, ba, nawet ja bym Ci dał, ale pewnie uznałabyś, że jest, kurwa, jakaś skażona czy opętana i w nocy by cię udusiła — stracił na moment wątek, lecz szybko się otrząsnął i kontynuował, już trochę spokojniej. — Jesteś półboginią, czy tego chcesz, czy nie. Nikt tego sam sobie nie wybrał, a nawet gdybyśmy mogli, to, bogowie, wolelibyśmy być zwykłymi śmiertelnikami. Wiele moich braci i sióstr nie miało takich przywilejów, takiej pomocy, jak ty. I wiesz, gdzie teraz są? Pięć metrów pod ziemią. Chcesz zgrywać buntowniczkę? Proszę bardzo — odparł, wręczając jej telefon. — Ciekawe tylko czy zza grobu wyślesz swojej rodzince SMS-ka, że wszystko jest w porządku, bo nie chciałaś poczekać jebanego tygodnia na wyrobienie bezpiecznej komórki.

Dany?
◇──◆──◇──◆
[686 słów: TJ otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Louise CD Lucasa — „Kamyk towarzysz”

Poprzednie opowiadanie

Rok szkolny zaczął się zupełnie niespodziewanie, skromnym zdaniem Louise nie było to zbyt szybko, tylko właśnie niespodziewanie. Jednego dnia obżerała się słodkimi truskawkami i pilnując tych Ateniątek, które nie chciały wstawać o wyznaczonych godzinach (To Domek Szósty! Tu pojęcie „wakacje” jest mocno względne!), a drugiego biegała z Rosemary po osiedlowym markecie, kompletując szkolne wyposażenie, żeby następnego dnia wpaść w szkolną rutynę. Nie było to aż takie złe — w końcu nauka i dzieci Ateny to tak jak alkohol i dzieci Dionizosa. Jednak o ile dzieciom Dionizosa (przynajmniej tym Louise znajomym) nie przeszkadzała ilość procentów ani jakość wychylanych trunków, o tyle Louise Appleton odczuwała lekkie rozczarowanie, kiedy nauczyciel reagował na jej próbę rozpoczęcia dyskusji o systemie irygacyjnym wywróceniem oczami i nakazem spoczęcia w szkolnej ławce i zapisania tematu lekcji. W Obozie Herosów przynajmniej znajdywała kogoś chętnego porozmawiać na jakieś interesujące tematy, istotne dla herosa i człowieka w jej wieku. Ten drugi mogła też poruszyć w rozmowie ze zwykłymi śmiertelnikami, ale nie mogła wtrącić takiego typowo półbogowego żargonu — rozumiecie? Nie, że ludzie gorsi, ale trudno znaleźć takiego, który pokiwa ze zrozumieniem, kiedy powiesz, że ta kiełbaska jest tak czarna, jak wszystkie ogary piekielne.
Dlatego stęskniona jechała na weekend, mimo że to tylko weekend do Obozu Herosów. Wcisnęła parę bluz do plecaka i była gotowa do drogi. Po przejażdżce samochodem przekroczyła próg obozu z uśmiechem i zaczęła się witać z paroma obozowiczami, nimfami i innymi satyrami jakby nie było jej co najmniej rok. Poświęciła parę chwil na obserwowanie brązowiejących liści na drzewie, z obietnicą, że odejdzie robić coś innego jak tylko Ten Jeden Liść Którego Akurat Obserwuje spadnie z drzewa (liść nie chciał spaść, Louise pomogła mu w tym patykiem).
Potem polazła dalej, może w poszukiwaniu kolejnych drzew. Obowiązkowo wciągnęła parę truskawek, które zdawały sobie nie robić niczego z faktu, że wrzesień. Zachwycała się kolejnymi pierdołami — szukała też godziwego towarzysza dla Henry'ego, ponieważ ostatnio naszła ją myśl, że jej przyjaciel może czuć się nieco samotny, kiedy ona stara się na powrót przystosować do życia wśród śmiertelników.
Razem z Henrym, któremu niespodziewanie zrobiło się zimno, zawędrowała aż do jakiejś szopy w lesie. Porozmawiała ze swoim przyjacielem i zjadła resztę cukierków eukaliptusowych schowanych w kieszeni (Henry odmówił). Niespodziewane skrzypnięcie drzwi trochę ją zaskoczyło — a może bardziej promyk słońca wpadający zakurzonym pasmem do zaciemnionego wnętrza.
Po chwili niepewności zidentyfikowała domniemanego intruza po świetnym sweterku (naprawdę, należy go dopytać jakimi oczkami jest zrobione takie cudo!). Porozmawiała z nim, następnie zrobili Domek dla ptaków. Dzieci Ateny, patronki rzemiosła — tak więc końcowy efekt nie tylko stał, ale nawet się nie chwiał (no, może tak trochę).
— Lucas? — rzuciła, patrząc na ich dzieło.
— Tak?
— Może byśmy się trochę przeszli?
— Hm, czemu nie?
Louise uśmiechnęła się, w jednej ręce ściskając Henry'ego, drugą łapiąc Lucasa. Popchnęła drzwi gestem odkrywczyni świata, potknęła się o próg i wyszli.
— Spójrz — rzekła, wskazując jeden kamień, przy wejściu — To jest Błażej.
— Miło cię poznać, Błażeju — Lucas pochyliła się nad cętkowanym otoczakiem, który leżał w towarzystwie żwiru.
— Henry, to jest Błażej. Przywitaj się z Błażejem. — zwróciła się Louise do białego przyjaciela.
Gdyby Błażej miał ręce albo twarz, mógłby zareagować w jakiś widoczny sposób, ale Louise była wyrozumiała i wystarczył jej wyraz kamiennej powagi, który zapewne oznaczał „Witajcie! Jak miło was spotkać! Czy wy też uwielbiacie frankfurterki?”. Okej, fragment o frankfurterkach może niekoniecznie wydobył się z głębi kamiennego serca, ale w sumie, kto wie, co się kryje za ich tymi kamiennymi twarzami (frazeologizmy nie mają nic wspólnego z odczuciami Błażeja).
— Jak tam mija ci dzień, Błażeju? — spytał Lucas.
Błażej niestety właśnie dowiedział się o tym, że jego siostrzeńca wmieszano w podkład dla najbliższej nowo budowanej asfaltówki. Dzieci Ateny zapewniły, że w pełni podzielają jego żal, na co Błażej odrzekł, że potrzebuje nieco czasu.
— Jeszcze raz najszczersze kondolencje, Błażeju. To będzie trudny czas dla ciebie, ale wierzę, że dasz radę. Razem z Henrym i Lucasem życzymy ci powodzenia!
Louise gwałtownie podniosła się z przykucu, samoistnie powodując trzask jakiegoś stawu i tracąc na chwilę równowagę.
— Ten jest ładny — zwrócił uwagę blondyn.
— Masz rację. Jakbyś go nazwał?

Lucas?
◇──◆──◇──◆
[665 słów: Louise otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Irène CD Clary — „Lewitujące nosy”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

Co przeskrobała? Po pierwsze, to słownictwo dziewczyny strasznie ją wkurwiało. „Przeskrobać”, „kochana”, „mordęga”, a do tego „odpierdoliłaś”. Jakim cudem można łączyć tak książkowe, tak wyszukane (i idiotyczne) wyrazy razem z (mniej idiotyczne) słownictwem typowym dla wkurwionej matki?
Po drugie, jak stracisz oko, to możesz sobie przynajmniej założyć jakąś czarną przepaskę i będzie wyglądało to po prostu dziwnie. Jak zakleiłbyś sobie pustkę po nosie plastrem — trochę dziwniej i do tego idiotycznie. Poza tym takie osoby jak ona, które mają „supermoce” i mogą robić podobne rzeczy, nie powinny oceniać, co jest gorsze, bo zawsze mogą się jakoś odegrać. A najgorsze jest w tym upokorzenie, bo Irène nie może z tym nic zrobić.
Po trzecie, nic nie przeskrobała. Ona była tylko kaleką przewodniczącą domku, miłą, uczciwą, honorową itp. itd., naprawdę okrutnym i złośliwym było twierdzić, że mogła zrobić coś złego. Może się komuś poskarży. Ale to byłoby dziecinne.
ALE JĄ WKURWIŁO, JAK SOBIE POPRAWIŁA TE OKULARY! I to puszczenie oka. Czy ona mogłaby zachowywać się bardziej przyziemnie, a nie jak księżniczka? Przynajmniej zaoferowała pomoc. Irène mogła teraz podać dowolne imię swojego wroga, a ta wykona zemstę.
(O ile nie kłamała/robiła sobie z niej żartu, o ile byłaby wystarczająco silna, ponieważ może spotkać kogoś, kto za zemstę znowu się zemści i już się nie pozbiera, no, i oczywiście o ile to nie ona zrobiła córce Tyche ten durny żart, bo przecież jak Irène poda jej imię, to ona będzie wiedziała, że to nie jest sprawca, i się z niej będzie śmiać. Zresztą, sama na sobie zemsty nie wykona. Najważniejsze jednak było to, że Irène nie mogłaby się zdecydować, którego wroga wybrać, bo ma ich dość sporo a każdy gorszy od poprzedniego).
— Dziękuję za tą szczodrą propozycję — oznajmiła. — Ale muszę odmówić. Nie wiem, kto stroi sobie ze mnie żarty i nie mam wrogów. Być może padłam ofiarą przez przypadek. No, jednak jeżeli potrafiłabyś przywrócić nos, to byłabym wdzięczna.
Potrafiła. Nos po chwili był na swoim miejscu. Irène nie wiedziała, jak to działa, ale być może wykonawca czaru rzucił je na dużą ilość osób, przez co było słabe. Albo stracił skupienie i zajął się czymś innym (to tak działa?), albo też to ona wywołała utratę nosa.
— Jak cię zwą? — spytała z grzeczności, dostosowując się do dziwnego sposobu mówienia nieznajomej. No, przynajmniej dla niej był dziwny.
Nie zdawała sobie sprawy, że sama zazwyczaj mówi w identyczny sposób.
— Clara, miło mi poznać. A ty to…
— Irène. Także dziękuję za przywrócenie mi mojego narządu. Następnym razem będę wiedziała, do kogo się udać. Spotkam cię w domku numer?
— Nie, ja mieszkam w Nowym Jorku. Jestem córką Hekate.
Kiedy kaleka zdała sobie sprawę, że Clara jest jakim szatańskim, w pełni magicznym tworem, i to jeszcze samodzielnie mieszkającym (wskazuje na: +5 do wieku), to jej simsowy pasek sympatii wskoczył o jedno oczko na zielone. Była pozytywnym znanym znajomym.
— Rozumiem — jej debilizm i dobre wychowanie walczyły ze sobą, a wojnę w umyśle można było zaobserwować poprzez palce Irène, naprzemiennie wbijające się w siebie i prostujące. — Jeżeli już zrobisz, po co tu przyszłaś, czy inne głupoty, mogłabym stawić ci lody truskawkowe. Albo kawę. Albo cokolwiek.
SIMPPPP — wydzierał się jej mózg i wyła w nim syrena alarmowa. Córka Tyche była zdziwiona, że tylko ona słyszy te krzyki.
Przez ten ułamek sekundy, kiedy Clara się namyślała, krzyki zaczęły przypominać bardziej „sImP, SImp, siMP, SIMP, simp-simp-simp-simp-simp”, w rytm Later Bitches. Nic przyjemnego. Irène nigdy nie lubiła takich idiotycznych i bezsensownych, skocznych muzyczek.

Claro?
◇──◆──◇──◆
[570 słów: Irène otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Od Daniela CD TJ — „Bycie grupowymi to wielka odpowiedzialność”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

– Wow — to jedyne co szanowny Barlow zdołał wykrztusić.
Wydymał wargę i zamrugał kilka razy ze zdziwienia, nie do końca rozumiejąc nastawienie nowoprzybyłej. Kontemplował przez chwilę, czy dziewczyna zawsze przejawia zachowania społecznego ancymona, czy jest po prostu chwilowo przytłoczona nową sytuacją. Westchnął wewnętrznie i doszedł do wniosku, że jedno drugiego nie wyklucza. Był jedynie pewien tego, że TJ jest ziółkiem. Ale nie takim, co mu się śni po nocy, co go mentalnie przytuli i opowie dobranockę, ale takim, co będzie mu truć dupę i prowokować kryzysy egzystencjalne.
Słowa dziewczyny niewątpliwie poruszyły Daniela. Policzki jego spowiły rumieńce, toteż odwrócił się od niej i jeszcze raz spojrzał na skromny domek jedenasty — nie był wprawdzie ani piękny, ani praktyczny, ale był jego domem, jak ckliwie by to nie brzmiało. Lubił hałas głośniejszy od myśli, żyrandol odklejający się od sufitu, a nawet ten głupi grzyb na ścianie u dziewczyn w pokoju.
Dobra, może faktycznie była to rudera, jak tak się głębiej nad tym zastanowił, ale prędzej oddałby swoją lewą nerkę, niż się do tego przyznał.
– Czyli trawnik — przytaknął z poważną miną, przywołując ruchem ręki leżak z terenu sąsiadującego domku. — W slumsach trzymać cię na siłę nie będę.
– Hej! — krzyknęło jedno z osmolonych hefajstosiątek, wychyliwszy się zza okna kabiny dziewiątej.
– Hej, co? Zapomniałeś o swoim długu za ko… — zanim Dany zdążył dokończyć, hefajtosiątko przeklęło po arabsku, po czym zatrzasnęło okno z hukiem i rozmyło się w półcieniu warsztatu. Siedemnastolatek wzruszył ramionami, po czym przekierował swoją uwagę na TJ.
Dziewczyna spiorunowała go wzrokiem w oczekiwaniu na odpowiedzi, lecz ten jedyne machnął ręką i zalecił podążanie go. Nawet polubił denerwowanie blondynki, choć wie, że nie powinien. Co mogłoby to świadczyć o grupowym przytułku numer jedenaście? Lub, co gorsza — co jak dziewczyna okaże się dzieckiem wielkiej trójki?
Bogowie, miejcie go w opiece.

Kierowali się w stronę Areny i Zbrojowni, kiedy Daniel zdecydował się na doedukowanie nieuznanej półbogini. Wytłumaczył jej, że wybudowanie nowych domków jest aktualnie niemożliwe, ponieważ kabiny są również boskimi świątyniami, a Percy i Annabeth wytargowali jedynie wybudowanie ośmiu domków spoza olimpijskiej dwunastki. Hermes, jako patron podróżników, postanowił przygarniać wszystkie przybłędy do czasu ich uznania, a rotacja półbogów diametralnie przekłada się na jakość domku, z powodu rozmycia się odpowiedzialności w grupie. W myślach dopowiedział sobie, że powinien się poważniej wziąć za utrzymywanie kabiny w poprawnym stanie, bo ostatecznie to na nim spoczywa przytoczona wcześniej odpowiedzialność.
Następnie kontynuował o absurdalnej zasadzie niekorzystania z urządzeń elektrycznych i wspomniał, że nikt się tej zasady nie trzyma, bo cały obóz jest pełen zbuntowanych lewaków-nastolatków, którzy plują na wszelkie tradycje.
– No i wtedy zrobili ognisko i zamiast świętej rośliny w ofierze, dali Hekate KFC. Niby jest patronką trujących roślin, to i fast foodem nie pogardzi, ale myślę, że rozumiesz porównanie — w trakcie swojego machinalnie monologu zorientował się, że TJ znowu zniknęła mu z pola widzenia.
Przeklął pod nosem, po czym skierował się w stronę otwartych wrót zbrojowni. Ujrzał tam TJ, której twarz natomiast przybrała wyraz zakłopotania i niezrozumienia. Większość rzeczy kojarzyła od razu, ale motywacje i powody, dlaczego obozowicze lub konkretne osoby coś takiego robią, wydawały się jej dziwaczne.
— No okej, rozumiem, można nie lubić lewaków i trzymać się tradycji, ale nie rozumiem, czemu to ma niby wymagać zerwania z technologią. Przecież to może się łączyć — odpowiedziała, poprawiając grzywkę. Zastanawiała się, czy powinna teraz powiedzieć to, co chce powiedzieć, ale odrobinę bała się reakcji chłopaka, z którym rozmawiała. Zmierzyła go uważnie wzrokiem, doszukując się jakichś znaków świadczących o jego formie. Przyda się jej to w momencie, kiedy postanowi się na nią rzucić z pięściami, co mogłoby mieć miejsce. Po krótkich oględzinach była już pewna, że ma z nim spore szanse, gdyby przyszło im walczyć pięści, więc nie bała się dbać o fason wypowiedzi.
— A co do ofiar, ja wam się tam nie mieszkam w wasze sprawy. Róbta co chceta. Ja jestem kalwinistką i nie przeszkadzają mi te wasze pogańskie tańce przy ogniskach. — powiedziała, naciskając na nazwę swojego wyznania z dumą. Może i było wokół niej ostatnimi czasy wiele znaków świadczących, że w ich świecie żyją bogowie greccy, tak ona sama nie zamierzała przez to porzucać swojej wiary. Była dumna z tego, jaką wiarę ma. Była to tradycja, o której kryzysie mówił przed chwilą Dany. Takie kryzysy nie omijają również ojczyzny blondynki.
Kończąc swoje rozważania podeszła nieco bliżej grupowego i z wyciągniętą ręką odparła spokojnie i z drobnym uśmieszkiem.
— No dobra, china. Obiecuję, że poza domkiem nie będę go używać, okej? To co? Pasuje ci taki układ?

TJ?
◇──◆──◇──◆
[734 słowa: Daniel otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Lucasa do Louise — „Kamyk towarzysz”

Było południe takie jak każde inne. Mimo to, że była jesień jeszcze wcale nie było aż tak zimno. W sumie dopiero się zaczynała. Jedynie ranki i wieczory już nie były aż takie ciepłe jak w wakacje.
Lucas wyszedł z domku. Pożyczył od dzieci Hefajstosa trochę drewna i udał się dalej od innych. Co miał w planach zrobić? Domek dla ptaków na zimę. Miał nadzieję, że żaden stwór tu nie przyjdzie i nie zeżre ziarenek, które rozsypie. Czemu chciał to zrobić? Zawsze w zimę z Mią (dla tych którzy nie czytali o Lucasie. Mia to jego przyjaciółka, gdy jeszcze żył ze „śmiertelnikami”). Zawsze na jesień budowali takie, a potem w zimę wywieszali. Lucas chciał zrobić takich kilka. Wierzył, że ktoś z innego domku nie rozwali mu jego domku dla małych ptasich przyjaciół.
Teraz tylko musiał się zastanowić gdzie by się udać. Najlepiej gdzieś gdzie nikt by zaraz nie przylatywał i gadał „oo, a co tu robisz?”, „o, a co to?”, „mogę zobaczyć?”. W końcu wpadł na wspaniały pomysł. Postanowił, że uda się do lasku. Wziął swoje potrzebne rzeczy i ruszył.
Tak więc się tam udał. Gdy szedł jednak nagle wypadła mu śrubka, która przeturlała się przez mały pagórek, aż zatrzymała się przy szopce. Lucas doszedł do wniosku, że to idealne miejsce na zbudowanie domku dla ptaków. Jednak gdy podszedł, usłyszał głos. Kojarzył go, ale nie był na pewno pewny, dlatego zapukał do starych, drewnianych drzwi.
— Jest tam kto? — zapytał się, pukając do drzwi.
Nie usłyszał odpowiedzi.
— Powtarzam. Jest tam ktoś? — spytał się, mówiąc ciut głośniej.
Nadal cisza.
Lucas dlatego się nie cackał. Po prostu otworzył szopkę, w której zobaczył Louise, rozmawiającą z jej domowym kamykiem. Dziewczyna najwidoczniej nie spodziewała się jego odwiedzin. Przez chwilę patrzyła na niego zmrużonymi oczami.
— A Lucas! Rozpoznałam cię po tym fajnym sweterku, co go tak często nosisz — po czym po chwili dodała. — Tak w ogóle to która już godzina?
— Chyba już około 12 — odpowiedział.
Chłopak przez chwilę popatrzył się na kamyk, którego miała Louise. Rzeczy na domek dla ptaków zostawił przed szopką, ale wątpił, żeby ktoś go zabrał. Po chwili podszedł do niej, przyglądając się jej kamykowi zdziwiony.
— Też masz swojego kamykowego przyjaciela? — zapytała się.
— Jak byłem mały, ale przestałem — odrzekł, opierając się łokciami o drewniany stolik, który stał na środku szopki.
— Wyrzuciłeś swojego kamyka-przyjaciela?
— Nie, to nie tak jak myślisz — powiedział, próbując się wytłumaczyć — on... nie był moim przyjacielem, nie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, bo go wyrzuciłem do jego pozostałych kamyczkowych przyjaciół.
Siostra słuchała, co tam mówi jej brat.
— A masz jakichś przyjaciół? — zadała pytanie.
— Miałem przyjaciółkę, Mia się nazywała — odpowiedział, a jego głos brzmiał, jakby wspominał coś, co minęło, było fajne i już nie wróci. — Była dla mnie jak młodsza siostra. W sumie wychowałem się z nią, bo mój ojciec dużo pracował. Do dziś wysyłam do niej listy. Gdy opuszczę obóz, pierwsze co robię, to idę się z nią spotkać — mówił dalej tym samym głosem.
Nagle jednak usłyszał jakieś kroki. Szybko wyskoczył z szopki. Zauważył, jak ci śmieszkowie od Hermesa chcą mu zarąbać deski. Po co? Sam nie wiedział. Często robili to dla zabawy.
— Oddawać! — krzyknął, jednak było już za późno. Nie usłyszeli.
Jednak Lucas zauważył, jak jednemu wypada kilka śrubek. Podbiegł tam i kucnął w trawie, szukając ich. Trawa była dość wysoka, a śrubki małe, więc zadanie było utrudnione. Zauważył, że Louise ze swoim kamykowym przyjacielem przyszli mu na pomoc.
Chłopakowi ciężko szło szukanie, zaś dziewczynie dobrze. Gdy już nazbierała je, podała mu.
— Dziękuję — chciał powiedzieć „ci”, ale zauważając, że razem z jego siostrą jest jej kamykowy przyjaciel zmienił zdanie — wam — odrzekł z delikatnym uśmiechem.
Wracając do szopki, stwierdził, że powie, po co mu to wszystko, gdyż zauważył zaciekawienie u heroski.
— Robię domek dla ptaków na zimę — powiedział, po czym dodał — zawsze na zimę je robiłem. Lubię zwierzęta. Mam tylko nadzieję, że nikt ich nie zepsuje — skończył mówić, jednak nagle wpadł na pomysł — może, byś chciała ze mną zrobić taki jeden? Pokażę ci, co i jak, chociaż pewnie umiesz.
Owszem, umiała, jednak zgodziła się na pomoc. Gdy dotarli znowu na miejsce, blondyn pokazał jej co i jak.
Trochę czasu upłynęło, bo aż godzina, jednak domek został zbudowany. Był mały, ale przytulny.
— Myślę, że wyszedł nam całkiem dobrze — odparł, opierając się o ścianę — twój przyjaciel też się wspaniale spisał — dodał z uśmiechem.

Louise?
◇──◆──◇──◆
[708 słów: Lucas otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]