Przyszłam na świat 12 kwietnia o 13:00, jako zodiakalny Baran, w stanie Maryland w miejscowości Bethesda. Urodziłam się martwa. Lekarze nie dawali mi najmniejszych szans na przeżycie, jednak stał się cud i żyję już prawie 17 wiosen. Stąd też wzięło się moje imię, które oznacza „wojowniczka”. Moim ojcem jest Ares — bóg wojny, a matką Grace Corbin, aktualna właścicielka koncernu zbrojeniowego Lockheed Martin Corporation. Dzięki stanowisku, jakie zajmuje moja rodzicielka, w czołówce produkcji broni w USA dostawałam, wszystko, co chciałam. Nigdy nie brakowało nam pieniędzy. Można powiedzieć, że jestem trochę rozpuszczona. Wracając, byłam bardzo ciekawym świata, energicznym i upartym dzieckiem. Wszędzie było mnie pełno, rozsadzała mnie energia i rzadko kiedy można było zauważyć mnie, kiedy nic nie robię. Jedynie, kiedy zasypiałam, potrafiłam chwilę leżeć bez ruchu zwinięta w kulkę, co jakiś czas przekręcając się z jednego boku na drugi. Zawsze musiałam, mieć co chciałam i często szantażowałam wszystkich na około czy to płaczem, czy agresją. Zazwyczaj mi się to udawało i osiągałam zamierzony cel. Bardzo szybko się uczyłam i jako roczne dziecko potrafiłam mówić, a o chodzeniu czy bieganiu nie wspomnę. W bardzo młodym wieku, bo tuż po urodzeniu dostałam maskotkę od taty — czarnego owczarka niemieckiego, którego później nazwałam Galaxy, jak jeden z samolotów koncernu matki. Co do mojej rodziny od strony rodzicielki, znaczna jej większość mieszka we Francji. Właściwie to dopiero ona, razem z wujkiem Ethanem przeprowadzili się do USA. Mimo to, na większość świąt byłam w rodzinnym kraju mamy. Bardzo chciała, żebym znała swoje kuzynostwo, którego po prostu nie cierpię, oczywiście poza Killianem.
W wieku 3 lat odszedł od nas tata, nie rozumiałam tego. Kiedy pytałam matkę o niego, za każdym razem słyszałam, że mój ojciec jest kimś wielkim i po tym ucinała temat. Próbowałam jakoś wyciągnąć informacje czy to jak się poznali, czy cokolwiek innego… jedyne czego się dowiedziałam to, że poznali się na poligonie. Matka jako szef firmy była zaprezentować wraz z resztą mniej istotnych pracowników nowy model samolotu, który miał być wprowadzony do użytku dla armii Stanów Zjednoczonych i tam poznała tatę.
Jako 4-latka zaczęłam jeździć na łyżwach figurowo. Początki były trudne, ale nie poddawałam się, z czasem wszystkie figury wychodziły mi coraz lepiej. Czasami spędzałam na lodowisku, po kilka godzin dziennie ćwicząc nowo poznane skoki czy piruety a z czasem całe sekwencje kroków. Wiadomo, że jak przy każdym sporcie niekiedy miałam kontuzje, do których się nie przyznawałam. Po pewnym czasie trenerzy zaczęli zauważać, kiedy udawałam, że wcale kontuzji nie mam i wtedy treningi były przerywane, a ja robiłam, co mogłam, aby jak najszybciej wrócić na lód. Z czasem zaczęłam jeździć na turnieje. Pierwsze były nieudane, co tylko zmotywowało mnie do jeszcze cięższych i bardziej wymagających treningów. Dla mnie liczy się tylko wygrana. Po każdym „przegranym” w moim mniemaniu, turnieju zmuszałam się, do bardziej wymagających treningów chcąc być jak najlepszą, by na następnym turnieju zabłysnąć jak gwiazda na podium ze złotem. Z czasem udało mi się to i osiągałam duże sukcesy, stając się coraz bardziej rozpoznawalna w świecie łyżwiarskim. Na lodzie, kiedy już więcej umiałam i jeździłam trenować sama, poznałam moją najlepszą przyjaciółkę, Alice. Razem jeździłyśmy na turnieje i razem trenowałyśmy łyżwiarstwo. W dość szybkim czasie dziewczyna stała się dla mnie kimś bliskim, była dla mnie jak siostra.
Niestety tak dobrze, jak na lodzie nie radziłam sobie ze szkołą. Moja nadpobudliwość i dysleksja utrudniały mi maksymalnie naukę.
Często pakowałam się w kłopoty, wdając się w bójki, z których zawsze wychodziłam zwycięsko. Kiedy kolejny raz zmieniałam szkołę na jedną z prywatnych placówek, byłam przygotowana na tak zwane „kocenie”. Pierwszego dnia w placówce edukacyjnej poszłam w umówione miejsce, do piwnicy, tam zostałam pobita przez synalka jednego z generałów i jego kolegów. Chciałam się odgryźć i mu oddać, jednak bójka niekoniecznie poszła po mojej myśli... myślałam, że wygrałam jak zwykle, że po tym już więcej do mnie nie będzie skakać. Bardzo się pomyliłam. Chłopak razem z kolegami postanowił się zemścić. Ja głupia, naiwna myślałam, że jest po sprawie... Kiedy wychodziłam po lekcjach, z zaskoczenia z paroma jego kumplami wepchnęli mnie do ciemnej komórki w szkole. Na początku nic się nie działo, ale po godzinie siedzenia tam całkiem sama w totalnych ciemnościach zaczęła ogarniać mnie panika, a bujna wyobraźnia zaczęła działać. Gdy w końcu po 2 godzinach chłopak mnie wypuścił, jak najszybciej mogłam ze łzami w oczach, uciekłam do domu. Ja! Uciekłam jak tchórz. Nieee, nie mogłam tego tak zostawić. Chciałam zemsty. Nie myślałam długo, nad tym co chcę zrobić. Następnego dnia już policzyłam się chłopakiem, łamiąc mu nos, z którego obficie ciekła krew. Czułam niesamowitą satysfakcję, kiedy zobaczyłam łzy w jego oczach. Na moje szczęście albo raczej nieszczęście ciemnowłosy skłamał przed nauczycielami, że wpadł na drzwi.
Przez następne miesiące Maverick Rodriguez — bo tak nazywał się chłopak — razem ze swoimi kolegami przetrzymywali mnie w ciemnej komórce po lekcjach w ramach „kary”. To powtarzało się regularnie aż do momentu, w którym znowu nie wyrzucono mnie ze szkoły. To był chyba jedyny raz, kiedy tak cieszyłam się zmiany placówki edukacyjnej. Jednak przez traumę, jaką wywołał chłopak, zaczęłam straszliwie bać się ciemności. Boję się do tego stopnia, że nie zasnę bez światła, a o wejściu do ciemnego pomieszczenia nie mówiąc. Przez następne miesiące po tym zdarzeniu miałam koszmary i budziłam się co noc z płaczem. Sześć miesięcy, przez które Maverick zamykał mnie w komórce, oczywiście za każdym razem obrywał i za każdym razem wszystko się powtarzało jak błędne koło. Był silniejszy dzięki jego wiernym pieskom. Kiedy wychodziłam z klasy, całkiem przypadkiem podsłuchałam jego rozmowę z jednym z przydupasów, dowiedziałam się wtedy o lęku wysokości chłopaka. Później znowu zmieniłam szkołę, bo zostałam wyrzucona, za jak to określili dyrektorzy „oburzające zachowanie”.
Matka nie zawsze miała ze mną co zrobić, więc nierzadko zabierała mnie na poligony. Jako mała dziewczynka bardzo cieszyłam się z tego faktu. Biegłam po poligonie, zadowolona wymachując plastikowym karabinem. Strzelałam do żołnierzy plastikowymi kulkami, widziałam po ich minach, że mają ochotę mnie udusić, jednak ja bawiłam się w najlepsze, nie zwracając uwagi na ich odczucia. Nie raz, kiedy coś mi nie wychodziło, obrywali karabinem po głowie. Mieli szczęście, albo raczej ja, że był plastikowy. Dupę wtedy chroniła mi tylko pozycja matki i to, że byłam dzieckiem.
Kiedy byłam starsza, mniej więcej około 10 roku życia dostałam po raz pierwszy prawdziwą broń do rąk. Był to karabin M4, ważący 3 kilogramy z załadowanym magazynkiem. Przy moim roztrzepaniu i nieogarnięciu byłam pewna, że broń będzie lekka. Jednak kiedy jeden z oficerów podał mi M4 do rąk, stęknęłam, nie spodziewając się takiego ciężaru, a ręce poleciały mi w dół, jednak szczęśliwie utrzymałam karabin. Kiedy udało mi się w miarę normalnie, z pomocą oficera chwycić broń oddałam swój pierwszy strzał. Niestety nie „zraniłam” metalowego „wroga”, bo odrzut siły pocisku zadziałał i poleciałam jakieś pół metra po podłodze, trafiając w niebo. Oficer patrzył na mnie z góry z politowaniem i zaśmiał się, na co fuknęłam oburzona, miałam mu ochotę wydrapać oczy. Mogło się to jednak skończyć tym, że dalej będę ganiać po poligonach z plastikiem, a do tego dopuścić nie mogłam. I właśnie na ćwiczeniu strzelania mijały mi kolejne miesiące w jednostce. Żołnierze cierpliwie — bo nie mieli zbytniego wyjścia — uczyli mnie precyzyjnie strzelać z różnego rodzaju broni palnej, głównie z tak bardzo lubianych przez moją osobę karabinów. Następnie przechodziłam żmudny proces szkolenia wojskowego i badań psychiatrycznych i fizycznych, aby zacząć latać samolotami. Musiałam zostać odpowiednio przeszkolona, aby wsiąść do myśliwca. To wszystko zajęło mi około dwóch lat i dopiero wtedy pierwszy raz wsiadłam do samolotu. Ogarniała mnie euforia, a miny żołnierzy mówiły same za siebie. Byli po prostu przerażeni wizją tego, co mogło mi wskoczyć do głowy kilkadziesiąt kilometrów nad ziemią. Szczęśliwie dla nich i dla mnie mój pierwszy lot zakończył się sukcesem i nie było katastrofy lotniczej. Widziałam ich miny pełne ulgi, kiedy wylądowałam w jednym kawałku bez uszkodzenia siebie, samolotu i lądowiska. Kolejne lata ćwiczyłam i szlifowałam umiejętności lotnicze i strzelnicze. Byłam niczym wyszkolony żołnierz, a to wszystko dzięki pozycji matki.
Mijały miesiące od momentu, w którym zostałam wyrzucona z Rochambeau French International School. Cieszyłam się z tego, że nie uczęszczam do tamtej placówki i raz na zawsze, pozbyłam się Mavericka. Coraz lepiej radziłam sobie z lataniem samolotem, jednak cały czas miałam w głowie to, co podsłuchałam. Zwykle chodziłam na poligon tak, żeby nie mieć styczności z Maverickiem, jednak tego dnia się to nie udało. Na szczęście dla mnie był sam, bez swoich piesków. Chłopak podszedł do mnie i zauważając moje sińce pod oczami od niewyspania, się uśmiechnął.
— Dalej spać nie możesz księżniczko? — Zapytał z udawaną troską w głosie. Przywaliłam mu z liścia, a raczej próbowałam, ale chłopak szybko chwycił mój nadgarstek w dość bolesny sposób.
— Oczywiście, że mogę. — Warknęłam, wyszarpując nadgarstek. Lekko go rozmasowałam, po czym spojrzałam chłopakowi w oczy, z pewnym siebie uśmiechem. — Chodź polatać… no, chyba że wielki pan generał się boi wysokości. — Uśmiechnęłam się złośliwie. Widziałam, jak drgnął, co tylko zachęciło mnie, do wsadzenia wroga do samolotu.
— Kto o zdrowych zmysłach wsiadłby z Tobą do samolotu, Cammi? — Zapytał, próbując zejść na inny temat, chwyciłam go za nadgarstek i zaczęłam prowadzić w kierunku maszyny.
— Ty. No, chyba że za bardzo Cię strach obleciał bez Twoich piesków. — Zaśmiałam się z kpiną. Stanęłam przy samolocie i wpatrywałam się wyczekującym spojrzeniem w chłopaka, który w końcu z miną męczennika wszedł do samolotu. Uśmiechnęłam się, sama zajmując miejsce, pilota. Przygotowałam się do lotu, zapinając pasy i nakładając słuchawki, żeby mieć łączność z jednostką i jednocześnie słyszeć przerażone piski chłopaka, które spodziewałam się usłyszeć. Bez ostrzeżenia wystartowałam, wzbijając samolot w powietrze. Jak przy każdym locie ogarniała mnie euforia. W ogóle nie zwracałam uwagi na przerażenie Mavericka, który błagał mnie, abym przestała kręcić w powietrzu beczki. Kiedy w końcu wylądowałam, chłopak wypadł z samolotu i zwymiotował.
Mniej więcej w wieku 13 lat odkryłam coś, co zmieniło moje życie, jednak tragedia to nie była, nawet się cieszyłam. Jestem herosem, córką boga wojny Aresa. A jak to odkryłam? Całkiem przypadkiem, kiedy jak mi się wtedy wydawało 3 starsze panie, rzuciły się na mnie w sklepie. Byłam przed treningiem, chciałam tylko szybko sobie kupić coś do picia a te pomarszczone staruchy rzuciły się na mnie, jakbym im kota zjadła. Ja nie za bardzo wiedząc co uczynić, kiedy staruszka się na mnie rzuciła, zrobiłam coś, co pewnie większość w mojej sytuacji by zrobiła. Albo i nie. Uderzyłam jedną z nich torbą z łyżwami, w tym czasie dwie pozostałe zaczęły się zmieniać. Na moich oczach ich ciała stały się, o ile to w ogóle możliwe, bardziej pomarszczone, ich skóra zbrązowiała a z ich pleców wyrosły duże nietoperze skrzydła. Niewiele myśląc szybkim ruchem drugiej staruszce, która była bliżej mnie wbiłam płozę łyżwy w głowę. Została trzecia, która rzuciła się na mnie, zacinając mocno skórę na mojej ręce, syknęłam z bólu i rzuciłam się do ucieczki pomiędzy półkami sklepowymi. Schowałam się za jedną z nich. W tym momencie żałowałam, że nie mam ze sobą żadnej broni palnej, choćby najmniejszego pistoletu. Serce kołatało mi, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Wtedy poczułam znowu jej pazury na ramieniu, szybko wyszarpałam się i drugą łyżwą rzuciłam w kierunku potwornej staruchy. Ta z dzikim wrzaskiem znowu mnie zaatakowała. Wokół zebrał się już tłum gapiów ani im przez myśl nie przeszło, żeby mi pomóc. W końcu przywaliłam losowo wziętym z półki przedmiotem monstrum. Na miejsce wezwano policję i moją matkę. Wiedziałam, że mam kłopoty. Tłumaczyłam policji, co zaszło, jednak oni kiwali tylko głowami, rozbawieni mówiąc mi, że mam bujną wyobraźnię i nie powinnam oglądać tylu filmów. Oczywiście ze względu na pozycję matki nie zostały wyciągnięte z tego żadne konsekwencje.
Po tym wydarzeniu matka zabrała mnie ze sobą do firmy. Nie potrafiłam wyczytać z jej twarzy żadnych emocji, kiedy siedziałam w milczeniu na skórzanym siedzeniu Maserati Levante, bawiąc się nerwowo rękami. Kiedy po 15 minutach, które ciągnęły się w nieskończoność, dojechałyśmy do oszklonego budynku — głównej siedziby. Matka zaprowadziła mnie do jej gabinetu. Widziałam jej poważny wzrok, chwile, która zdawała się trwać wiecznie, milczała. Słowa, które w momencie, w którym weszłyśmy do gabinetu, wypowiedziała, zszokowały mnie. Poinformowała mnie o tym, że moim ojcem jest bóg (niestety nie powiedziała jaki, może sama nie wiedziała, ale szczerze w to wątpiłam), że jestem półboginią. Byłam w totalnym szoku i na początku nie chciałam uwierzyć. Puściłam wszystko mimo uszu i starałam się zapomnieć o tej sytuacji.
Następne kilka dni spędziłam spokojnie… w moim przypadku latanie ponad 3 tysiące kilometrów na godzinę i strzelanie z broni palnej na zmianę z trenowaniem łyżwiarstwa i wypadami z Alice można nazwać spokojnymi. Matka postanowiła, zrobić mi wtedy wolne od szkoły, z czego się cieszyłam. Przez te kilka dni stale mnie pilnowała, nie mogłam zrobić nawet kroku bez jej wiedzy, więc chodziłam z obstawą. Dlatego powodów do radości, że nie chodzę do szkoły, było jeszcze więcej. Oczami wyobraźni widziałam te rozbawione miny ludzi ze szkoły. Całego czasu nie poświęciłam tylko na wojskowość i łyżwiarstwo. Było to koło godziny 16, kiedy wraz z Alice i moją przeklętą niańką wyszliśmy z lodowiska. Kiedy jeździłyśmy, obgadałam z przyjaciółką cały plan, jak mamy uciec ochroniażykowi. Dla zmyłki poszłyśmy na kawę do Starbucksa. Siedziałam, rozmawiając z czarnowłosą, głównie na temat zbliżającego się turnieju łyżwiarskiego, mającego odbyć się w Waszyngtonie i popijałam Caramel Frappuccino Blended Beverage. Kiedy tak rozmawiałyśmy, kątem oka przyuważyłam jakiegoś chłopaka, ubranego w długie spodnie, trampki, jakąś koszulkę i czapkę z daszkiem. Wydawał mi się dziwnie znajomy, jakbym go gdzieś widziała, ale nie skojarzyłam gdzie, jednak zaraz zagadała mnie Alice. Kiedy wypiłyśmy kawę, zgodnie z tym, co ustaliłyśmy, poszłyśmy do łazienki, a stamtąd wyszłyśmy oknem. Uciekłyśmy do pobliskiego parku i w ten sposób pozbyłam się niańki. Kiedy tam dobiegłyśmy, Alice zorientowała się, że musi już iść, bo miała pomagać w tym dniu jej mamie. Pożegnałam się z przyjaciółką i sama upajając się wolnością, ruszyłam przez park. W pewnym momencie zauważyłam tego samego chłopaka co w Starbucksie, stwierdziłam, że to tylko przypadek i zbieg okoliczności. Chwilę jeszcze szłam alejkami, kiedy nagle spomiędzy drzew… wyleciał smok?
Tak, nie mogłam w to dosłownie uwierzyć. Wielki, czarny gad, z rozpostartymi skrzydłami zaryczał wściekle, ruszając na mnie. Nie miałam kompletnie pojęcia skąd się tam znalazł, ale jedno było bardziej niż pewne, był tu po mnie. Zaczęłam uciekać, przez przypadek wpadłam na jednego mężczyznę, przez co się wywaliłam, dosyć mocno zdzierając kolano. Nawet nie przepraszając, zebrałam się z podłogi, kiedy nagle do mojego biegu, dołączył się ten sam chłopak, którego widziałam wcześniej w kawiarni.
— To Ci się przyda. — Powiedział ciemnowłosy, rzucając mi jakiś miecz. Chwyciłam go w obie dłonie i odwróciłam się w kierunku gada. Ruszyłam na niego, nie za bardzo patrząc nawet gdzie celuje, odcięłam bestii jedno ze skrzydeł. Miałam wielkiego farta, wtedy też monstrum ryknęło przeraźliwie i zaczęło ziać ogniem. Cudem uniknęłam tego, że się zjarałam. Jakby tak spojrzeć na ostatnie zdarzenia, to prawie umarłam więcej razy, niż przez całe moje życie. Wbiłam broń w łapę gada, po czym odcięłam mu łep, nie całkiem, ale wystarczyło by po chwili ten rozpłynął się w złoty proch. Kiedy już zabiłam smoka, przyjrzałam się chłopakowi. Od pasa w dół miał nogi kozła, a na głowie różki.
— Czym Ty jesteś? — Zapytałam zdziwiona, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Tak… po walce ze smokiem, to najbardziej mnie zadziwiło.
— Jestem satyrem, nazywam się Noah. Muszę Cię stąd zabrać do obozu. — Powiedział szybko i zaczął mnie ciągnąć do wyjścia.
— Co? Jakiego obozu? — Zaczęłam zadawać pytania. Dałam pociągnąć się satyrowi. Chwilę później schodziliśmy schodami i wsiedliśmy do pierwszego metra, które podjechało. Tam chłopak zaczął mi wszystko tłumaczyć o boskim pochodzeniu, o którym wiedziałam już od matki, o obozie i o potworach. Po kilkunastu godzinach podróży różnymi środkami transportu w końcu dotarliśmy na Long Island. Satyr zaprowadził mnie do obozu.
Miałam trafić, jak wszyscy, którzy nie zostali uznani do domku Hermesa. Jednak w ciągu niemal 2 minut zostałam uznana przez Aresa. Byłam przeszczęśliwa. Bardzo szybko opanowałam walkę mieczem. W ciągu tygodni odkryłam super umiejętność, jaką jest telumkineza. Po prostu kontrola magiczna nad bronią. Bardzo przydatna umiejętność szczególnie podczas bitwy o sztandar. W wieku 14 lat pofarbowałam włosy na czerwono. Dwa lata później zrobiłam tatuaż na obojczyku. Niektórzy krytykowali to, twierdząc, że „jestem za młoda”. Mało interesowało mnie ich zdanie. Zawsze uważałam, że tylko moje zdanie się liczy i, że tylko ja mam rację. Widziałam swoje błędy, ale nawet przed samą sobą się do nich nie przyznawałam. Następne lata spędziłam w Obozie Herosów jako całoroczna, doskonaląc swoje umiejętności bojowe, wracając co jakiś czas do Bethesda, żeby trenować łyżwiarstwo.
Gdy już byłam w obozie przez kilka miesięcy, zostałam wysłana na swoją pierwszą misję, a wszystko dzięki temu, że byłam jedną z lepszych wojowniczek. Szybko się uczyłam, więc nie było to nic dziwnego. Poza tym… sama bardzo chciałam na nią iść. W końcu tak mogłam zaimponować tatusiowi, którego nigdy nie spotkałam. Tak bardzo chciałam zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie, a misja była do tego wręcz idealną okazją. Na niej mogłam się wykazać. Mieliśmy odnaleźć tarczę właśnie mojego ojca, jednak nie wszystko poszło po mojej myśli. Podczas misji, gdy już znaleźliśmy tarczę, zaatakowali nas cyklopi. Szybko porwałam tarczę i starałam się walczyć, jednak dwaj moi bracia, z którymi byłam na misji — Max i Ash, kazali mi uciekać. Moje protesty na nic się zdały, więc po prostu zrobiłam to, co mi kazali. Uciekłam. Nie widziałam ich śmierci, ale nigdy nie wybaczyłam sobie, że ich zostawiłam. Nie pozostało mi nic innego jak odniesienie tarczy do świątyni Aresa. Jak najszybciej to zrobiłam. Byłam szczęśliwa jak nigdy, w końcu spotkałam tatusia, jednak… śmierć moich braci. Nie wspomnieliśmy o tym, po prostu jakby się to rozmyło. Po tym po prostu teleportował mnie do obozu.
◇──◆──◇──◆
[2889 słów: Cammi otrzymuje 28 Punktów Doświadczenia]