środa, 31 maja 2023

Od Colina — „Głosu nie mają. Sikorki”

 PROLOG

,,Sercem oceanu są głębiny. Na samym dnie będąc dopiero zrozumiałem, że ryby tak naprawdę latają. Są niesamowite, Wanda.
Wierzę Ci na słowo.”

 FANATYZM

Utulił on i zaniósł na łoże śmierci sikorkę zdradliwą, która go, kochającego, dźgała w plecy sztyletem zębatym, uświadomić próbując, że serce umysł jego pojmało i napełniło krwią cyklamenową, wizję zrażając. Gwiazdy coraz ciemniejsze były dla niego a ziemia z dłoń jego zsuwała się stale, albowiem nie chciała ona duszy tak pięknej, po śmierci uśpionej na Ziemi, utulić w sobie. Z nim płakała.
Miłował bogatkę tak że ciało jej rozpoznał mrokiem zaślepiony wadliwym zapachem. Krwi jej niesmacznej spróbował i uniósł ją, bezgłową, całując niemiłosiernie odwłok ptaka i błagając go o przebaczenie, że z nim cienia jego nie było by uchronić sikorkę niewinną. Ni śladu paskudnej bestii. Czy On bestią? Może we śnie oczekiwał jej tak bardzo, że powstał i głowę odciął. Nożem? Nie, nie — zębami! Ale kłów on nie posiada, a paszczę tak dużą, że ślady pereł jego nie widniałyby przejrzyście tak, jak na niej. On widział, patrzył, oglądał. Myśleć wnet przestał. W ziemię wsunął i pokrył nią, ugniatając wtem grób stopą ciężką lecz chwiejną. A tak słuchała żalów jego i bezskutecznych porad nie dawała.. Na chłopca wolę taką nie zasługiwała.
Cichą nadzieją była, choć zmyśloną — bo jak bardzo wmówić sobie próbował, sikorka ta, choć zwierzęta pojmował, ni razu przed nim przemówić nie chciała. Glebie piaszczystej łez ocean nadał i nagrobek bezlitośnie zmył. Nie rozumiał jak bogatką tak miłą dla siebie miałby zostać. Czy czarnej figurze przed słońcem się kryjącej powiadać żale swoje i radości, sobie, i ze sobą cieszyć się dalej. Już nie pojmował.
W miejscu jej nabił patyk, krótkie kłamstwo z kolcami. Bez słowa niepotrzebnego miłego Brutusa dosiadł i odjechał od niej, wodzę z rąk co chwilę tracąc, nie rozumiejąc, czy puszczał podświadomie, czy sił gubił.
◇──◆──◇──◆
[301 słów: Colin otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Avery CD Louise i Lucasa — „Autostopem po przygody”

Poprzednie opowiadanie

Avery nie ma pojęcia, jakim cudem znalazło się wraz z dwójką swojego rodzeństwa na pace pick-upa, jadącego do Nowego Jorku. Ledwo zaczęło się lato, a oni już szukali kłopotów…
Louise z niezwykłą pasją opowiadała o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu roku. Henry milczał (co za zaskoczenie!).
Lucas wtrącał swoje trzy grosze, a jego kamień kilka razy omal nie wypadł razem ze swoim właścicielem z platformy, na co kierowca śmiał się, jednak dopiero wtedy zrozumiał, że zabranie trójki dzieciaków na pace do wielkiego miasta może nie było zbyt dobrym pomysłem.
Mimo tego podróż minęła im przyjemnie; nic ich nie zaatakowało, oni sami nie zginęli w jakiś inny głupi sposób.
Atmosfera była niezwykła, trochę podobna do obozowego ogniska, ale bez ogniska, obozu, na platformie pick-upa ze swoim rodzeństwem.
— Hey, I just met you — zaśpiewała Louise, podnosząc Henry'ego, co wyglądało trochę jak początkowa scena z Króla Lwa.
— And this is crazy — dołączyli Lucas i Avery. — But here's my number, so call me maybe!
Avery, nieprzyzwyczajone do ciągłego uśmiechania się i śmiechu, zaczęły boleć mięśnie twarzy. To niesamowite, jak bardzo ludzie (czy też półbogowie) zmieniają się w różnych otoczeniach.
Grupowa domku 6 zaczęła opowiadać o niesamowitych rzeczach, które zrobią, gdy tylko dojadą na miejsce.
Może mogliby organizować takie wypady częściej?
Zwiedzić wszystkie dzielnice Nowego Jorku w ciągu wakacji?
Może nawet coś bardziej szalonego, na przykład przelecieć nad miastem na pegazach…
Całe lato przed nimi, więc nie mieli powodów, by się ograniczać.
Gdy dotarli do miasta, pomachali kierowcy na odchodnym. Avery poprawiło materiałową torbę i ogarnęło włosy z czoła.
Tyle możliwości, tyle miejsc do odwiedzenia… o ile nic ich nie zaatakuje, będą mogli się czuć i bawić jak normalni ludzie.
Jasnowłose rzuciło swojemu rodzeństwu spojrzenie spode łba. Uśmiech sam wkradał się na jeno twarz.
— I jak, kochani? — w Avery obudziło się dziecko. — Pora na przygodę!
Razem pobiegli w głąb miasta — bez żadnego planu, bez zmartwień.

Louise, Lucas?
◇──◆──◇──◆
[315 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Louise do Lucasa i Avery — „Autostopem po przygody”

Nastało lato, Louise z radością więc wsiadła w samochód i została zawieziona (bo prawa jazdy jeszcze nie ma, i według jej cioci nie powinna robić, ze względu na swoje odklejki mogłaby spowodować niezły korek) prosto do Obozu Herosów. Na miejscu oczywiście zaciągnęła się zapachem truskawek, aż jej mucha utknęła w nosie i po paru minutach panicznego kichania uderzyła się głową o słup.
— Cześć, Louise! — powiedział do niej Lucas, kiedy ta tylko podniosła głowę. Gwiazdki tańczyły wokół twarzy blondyna.
— Nic ci nie jest? — spytał nieco zaniepokojony, widząc, że jego siostra trzyma się skrzywiona za głowę.
— To tylko draśnięcie. Chrzest bojowy tego lata.
— Jesteś pewna? Mam plastry w dom... — zaczął panikować syn Ateny, wyobrażając sobie od razu najgorsze scenariusze, łącznie ze wstrząsem mózgu.
— Przestań histeryzować, braciszku — przerwała mu blondynka przytuleniem. — Ja i Henry potrzebujemy po prostu trochę odpoczynku po tak długiej drodze. I też się bardzo cieszę, że cię widzę!
— Ale na pewno pewno...?
— Henry też się wita — odpowiedziała Louise.
Chwyciła brata za ramię i ruszyła prosto do Domku Szóstego. W Obozie wiele się działo — Aresiaki straszyły nowych obozowiczów, dzieci Demeter robiły wianki dzieciom Afrodyty. Nawet Chejron opuścił swoją dziuplę i podlewał truskawki na polu konewką.
W końcu dotarli do Domku Ateny. Lucas dżentelmeńsko otworzył przed siostrą drzwi.
— Cześć, Ateniątka! — krzyknęła Louise, rzucając torbę na łóżko. — Wasza grupowa wróciła!
Dzieci Ateny podniosła wzrok znad książek i obliczeń, a po chwili powrócili też do rzeczywistości. Nastąpiły kolejne przywitania.
— Avery, miło cię widzieć! — powiedziała blondynka, ściskając dziecko Ateny.
— Co tam u was? Jakieś plany na lato?
Louise usiadła na łóżku i zaczęła się rozpakowywać — czyli po prostu wywróciła torbę do góry nogami. Układaniem ubrań postanowiła zabrać się za sekundę, obecnie w nich grzebała, szukając Henrego. Instrukcja obsługi moździerza, trzynaście szklanych plastikowych kulek i koszulka z napisem „JESTEM ZA JUANIZACJĄ” poleciały na podłogę.
— Nie wiem, dosypiemy Chejronowi brokatu do szamponu? Zrobimy sobie selfie z Cerberem?
— To robiliśmy zeszłego lata…
— Pisanie po toaletach rozszerzeń liczby pi?
Lucas pokręcił głową.
— No to co, pojedziemy autostopem do Nowego Jorku?

Lucas, Avery?
◇──◆──◇──◆
[331 słów: Louise otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

poniedziałek, 29 maja 2023

Od Cherry CD Friedricha — „Ryby i gracze Ligi głosu nie mają”

Poprzednie opowiadanie

LATO, ROK TEMU

Najpierw myślała, że się przesłyszała. Później — wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, pomiędzy mruknięciem a niedowierzającym wciągnięciem powietrza. Finalnie wydała z siebie ciche „aha” i wyciągnęła z reklamówki słodką bułkę z serem, którą wcisnęła Friedrichowi do rąk, zanim zdążyła w ogóle zapaść między nimi niezręczna cisza.
Była to jedyna słodka bułka z serem, o czym niezaprzeczalnie wiedziała, wyjmując suchą kajzerkę z torby. I chociaż umyślnie był to jej sposób okazania sympatii, to w głębi duszy miała nadzieję, że Friedrich nie przykuje do tego większej uwagi.


Bogowie jedni wiedzą, czego się spodziewali, ale na pewno nie tego, że jezioro Merritt okaże się aż tak duże i aż tak gęsto uczęszczane. Na zielonych pagórkach ludzie rozkładali koce, opalali się w najlepsze i — co najgorsze — spacerowali po chodniku wzdłuż brzegu, jakby nie mieli nic lepszego do roboty niż wystawiać się na pożarcie.
Friedrich szybko otrząsnął się po Rydwanie Potępienia. Chociaż Cherry myślała, że już zdążyła o tym zapomnieć, jeden kęs suchej bułki przypomniał jej o istnieniu już i tak poturbowanej zawartości żołądka. Nie odważyła się zabrać już za drugi kęs, ale Friedrichowi najwyraźniej to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, pod wpływem bułki, którą mu oddała, wydawał się bardziej zadowolony.
— Od czego zaczynamy? — zagaił, odrywając kolejnego gryza.
Cherry złapała się pod boki, omiatając wzrokiem promenadę.
— Szczerze mówiąc, to nie wiem — westchnęła. Friedrich przewrócił oczami. — Chodźmy na spacer.
— Spacer? Ohne Scheiß, potrzebujesz rozchodzić mózg na powietrzu?
— Nie, kretynie — warknęła, popychając go nieco zbyt agresywnie w plecy, kierując prosto w stronę chodnika. — I tak mamy się nie rzucać w oczy śmiertelnikom. Pospacerujemy, pogadamy, może przy okazji na coś trafimy.
— Nie mam zamiaru z tobą gadać. — Bardzo głośno przełknął bułkę. Nie skomentowała tego. — Poza tym, czy ty widzisz, jakie to cholerne jezioro jest duże? Nie mam zamiaru obchodzić go na nogach. Zresztą, miałem nadzieję, że wyrobimy się do godziny 23. Później gram rankeda i…
— Do 23 to ja mam nadzieję, że cię nie zabiję — burknęła.
Kończąc bułkę, Friedrich zmiażdżył papierową torebkę w kulkę i próbował cisnąć ją do kosza ze średnim powodzeniem.
Ohne Scheiß — bąknął, wpychając dłonie do kieszeni spodni i — jakby nigdy nic — ruszył dalej.
— Jaja sobie robisz? Będziesz śmiecił?
Wzruszył ramionami.
Wytrzymywała wyzwiska. Wytrzymała wszystkie jego humorki, zachowywanie się jak pieprzony gówniarz, terroryzowanie niewinnych dzieci w centrum Oakland, spóźnienia i bycie kompletnym idiotą; na to wszystko mogła się uodpornić. Ale zdecydowanie nie na śmiecenie.
Stanęła mu na drodze, promieniejąc wręcz złością i wystawionym palcem wskazującym dźgnęła go agresywnie w klatkę piersiową.
— Podnieś to. I wyrzuć.
Das kannst du dir in den Arsch stecken — prychnął Friedrich.
Za grosz nie znała niemieckiego. W ciągu jednego dnia zdążyła za to poznać Friedricha i dałaby sobie uciąć wszystkie palce prawej ręki, że nie było to nic miłego.
Pchnęła go w stronę kosza jak niegrzeczne dziecko, ale chłopak złapał ją za ramię i w ten sposób „niezwracanie na siebie uwagi” przemieniło się w „będziemy szarpać się na środku promenady, bo mój kolega jest złośliwym kretynem”.
Teoretycznie, gdyby oboje nie byli kretynami, misja w ogóle mogłaby się nie udać.
Kto stanął na studzience — nie wiadomo, ale nie to było w tym momencie najważniejsze. Mało ważne po chwili stało się nawet to, że dwójka dorosłych ludzi szarpała się na chodniku o jednego śmiecia. Nie trwało to bowiem nawet sekundy, a studzienka odwróciła się o 360 stopni pod ciężarem i — ewidentnie umyślnie — wcisnęła ich w kanały.
Zmuszona była szybko oprzytomnieć, zanim coś, co wciągnęło ich w kanały, mogło zdążyć ich zjeść — ale kiedy uniosła się na łokciu (równocześnie dalej leżąc na Friedrichu po upadku, który z obrzydzeniem zrzucał z ręki jakąś niezidentyfikowaną, śmierdzącą maź), wokół otaczał ich chyba szum wody.
Wszystko trwało tylko ułamek sekundy. Była pewna, że śmiertelnicy nawet nie zauważyli zapadającej się pod nimi studzienki; a jeśli tak, to ilość Mgły, od której aż bolała ją głowa, skutecznie to retuszowała. Cholerny potwór wiedział o ich istnieniu. I czekał.
Wyciągnęła rękę przed siebie wierzchem do dołu, ale zaraz zawahała się. Friedrich strzepnął z siebie resztki śluzu i z jeszcze większym obrzydzeniem omiótł wzrokiem Cherry.
— No i po co tak machasz ręką?
— Serio, spadliśmy do kanału, a to dla ciebie najdziwniejsza rzecz, jaka nam się dzisiaj przydarzyła?
Uniósł brew, najwyraźniej dalej oczekując wyjaśnień.
Westchnęła.
— Umiem świecić.
— Aha.
— Ale nie wiem, czy używanie mocy będzie w tej chwili potrzebne. Może zaraz będę potrzebować sił, jeśli będziemy walczyć z potworem.
— Za dużo myślisz — bąknął, a potem bez pytania chwycił ją za rękę. Cherry poczuła tylko impuls elektryczny, pod którego wpływem drgnęła zaskoczona, a Friedrich od razu ją puścił. Kilka sekund później jej ciało pokryła jasna poświata.
Czasami zapominała, że Friedrich był wnukiem Jupitera. Nie umiał może co prawda ciskać piorunami i latać jak dziecko Jowisza, które kiedyś widziała, ale szybko zrozumiała, że przesłany przez niego impuls elektryczny był w zasadzie najdelikatniejszy, na jaki go było stać. Może jednak nie musiała się bać. Może jednak potwór nie miał najmniejszych szans.
— Lampka nocna — parsknął.
Podnosząc się, zdzieliła go z łokcia w bok.


(*・ω・)ノ”┌iii┐♡
◇──◆──◇──◆
[814 słów: Cherry otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

sobota, 27 maja 2023

Od Havu CD Dave'a — „Zbrodnia doskonała”

Havu uśmiechnął się chytrze. Widział wszystko od samego początku. Nie powinien tutaj w ogóle przychodzić, gdyż takie miejsca były dla szczególnych osobników. On jednak z nudów, ale także ciekawości pozwolił sobie się tutaj zapuścić i nie pożałował. Co za cudowne show. Teraz jeszcze stanął twarzą w twarz z osobą, która przed chwilą pozbawiła życia jakiegoś obrzydliwego gościa.
Spojrzał na ciało. Nie wyglądało źle, krwi też dużo nie było. Nie będzie trudno ukryć trupa — właściwie Havu zrobiłby to z palcem w dupie.
— Hmm — mruknął i wyszedł z cienia. — Co proponujesz? — Wyszczerzył się.
Chciał ubić targu, tak dla zabawy, bez większego celu. Bawił go wyraz twarzy chłopaka, który najwidoczniej chciał jak najszybciej się stąd uwinąć. Im dłużej tutaj stali, tym mniej czasu mieli na pozbycie się ciała, bądź ucieczkę; a policja się zbliżała, syreny wyły głośniej i głośniej.
Havu poprawił włosy, które niesfornie opadały mu na czoło i podrażniały oczy. Czekał na odpowiedź ze strony nieznajomego, zabójcy, nie mogąc powstrzymać podekscytowania, które mu towarzyszyło w tej sytuacji.
— Co proponuję? — powtórzył, wyraźnie zniesmaczony tym pytaniem.
Rudowłosy wzruszył ramionami, dalej czekając na odpowiedź.
— Pospiesz się, policja jest coraz bliżej. — Podszedł trochę bliżej. — Jestem w stanie ukryć za ciebie to ciało, ale muszę dostać coś w zamian. Za darmo tak brudnej roboty nie będę wykonywać. — Puścił oczko do złodziejaszka.
Syreny wyły i wyły. Coraz bliżej i coraz mniej czasu. Havu nawet nie drgnął — wiedział, że zabójca tego starego faceta nie pozwoli mu odejść. Zgodzi się i ubiją targu.
— Zabieraj to. — Wskazał na ciało. — Nie możemy tyle gadać.
— Racja — mruknął. — Zawsze możemy się zaprzyjaźnić z jakimiś policjantami — zaśmiał się, intencjonalnie wyprowadzając z równowagi tego drugiego.
— Dostaniesz to, co chcesz, ale zabieraj to. — Ponownie wskazał na ciało.
Havu podrapał się po brodzie, nie będąc pewny, czy w tym momencie jest okłamywany, czy nie. Zaufał jednak chłopakowi — nawet jeśli ucieknie bez słowa, to wróci na te śmieci jutro. Znajdzie go, takie złodziejaszki nie mają zbyt wielu miejsc do ukrywania.
Pokiwał głową i nachylił się nad trupem, by spojrzeć raz jeszcze na ranę, z której sączyła się mała strużka krwi. Nóż wciąż tkwił w szyi. Idealnie. Zostawi to tak, bo wyjęcie narzędzia narobi dodatkowego syfu.
Złapał mężczyznę za nogi i przeciągnął zwłoki w stronę śmietnika, przy którym walały się puste pudła. Ułożył go najbliżej ściany, jak tylko mógł i zabrał się za rozrywanie kartonów. Te większe położył na twarz oraz tułów, a mniejsze części rzucił na ręce oraz nogi. Trochę się namęczył z tymi pudłami, ale po niedługiej chwili skończył.
— Tyle?
— No, a co? — Otrzepał dłonie. — Myślałeś, że podjedzie tutaj zaraz czarny bus i go zawiozę milion kilometrów stąd? To nie film. — Dołożył jeszcze dwa kartony. — Zresztą, widziałeś, jak ten facet wygląda? Przecież to jakiś pijak albo bezdomny. Nikt nie będzie dochodził, co się stało. — Wzruszył ramionami.
— Co z nożem?
— Jeśli chcesz wyjąć, to wyjmij, ale narobisz większego syfu. Mało krwi z niego poleciało i lepiej niech tak zostanie.
Policja dojechała na miejsce. Będą węszyć, ale wątpliwe, że przeszukują te kartony. Grzebanie w śmieciach jest już na tyle obrzydliwe, by nikt nie wkładał rąk do kontenerów, a co dopiero przegrzebywać obszczane, przemoczone pudła.
Havu pociągnął chłopaka za sobą i przycisnął mu dłoń do ust. Jeden z funkcjonariuszy za bardzo się zbliżył do miejsca, gdzie ukrył zwłoki. Jednak było tak, jak przewidział — mężczyzna skrzywił się i nawet nie ruszył kartonów. Pochodził za to w kółko parę razy, poświecił latarką, jakby miał tutaj cokolwiek znaleźć i wrócił do radiowozu. Rudowłosy nasłuchiwał, czy pojazd odjeżdża. Kiedy stwierdził, że jest bezpiecznie, puścił nieznajomego.
— No i jak, co mi tam proponujesz?
Złodziej wytarł usta o koszulkę. Havu tak naprawdę niczego nie oczekiwał w zamian — otrzymał już niezłą rozrywkę, ale męczenie tego chłopaczka wydawało mu się zabawne na tyle, że nie potrafił odejść.
— Tylko się postaraj. — Oblizał usta i uśmiechnął się złośliwie.

Dave?
◇──◆──◇──◆
[627 słów: Havu otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 25 maja 2023

Od Avery — „Wieczorne ognisko”

Ulubioną częścią Avery wieczornego ogniska było zmycie się z niego.
Nigdy nie rozumiało, dlaczego większość jeno rodzeństwa tak uwielbia spędzać tam czas. Hałas i tłum? Avery podziękuje.

Wracając szybkim krokiem do domku, w duchu modliło się, by tym razem Louise nie zgubiła swojego kamienia lub by nie wydarzyła się inna rzecz, która zakłóciłaby jeno spokój. Doskonale zdawało sobie sprawę, że z jeno szczęściem szanse na to są niewielkie, dlatego też udało się w bardziej odosobnione miejsce.

Pomost nad zatoką Long Island wyglądał tego wieczoru niesamowicie pięknie. Słońce już niemal zaszło, ale niebo wciąż miało piękny, różowo-fioletowy kolor. Nigdzie żywej duszy, nie licząc najad, które wolały jednak szeptać między sobą, a nie rozmawiać ze śmiertelnymi dziećmi bogów.
Avery usiadło na deskach, jeno nogi swobodnie wisiały nad wodą (oczywiście pilnowało się, by nie zamoczyć swoich ulubionych czerwonych trampek). Lekka bryza targała jeno włosy, które robiły się coraz dłuższe.
Tak, ten wieczór jest zbyt spokojny, by nic się nie stało.
Znając swoje szczęście, na Avery zaraz spadnie meteoryt lub nakłady wciągną no do wody, gdzie się utopi. To byłaby śmierć bardzo w jeno stylu.

Avery, podobnie jak większość herosów, miało ADHD, więc zaraz wstało i zaczęło krążyć po pomoście, później iść wzdłuż brzegu, aż w końcu w stronę lasu.
Jednocześnie jeno myśli krążyły wokół książki, którą ostatnio miało szansę przeczytać, wynalazków, do których wykonania będzie potrzebować pomocy dzieci Hefajstosa, no i oczywiście plany.
Planowanie to coś, w czym Avery było dobre. Oczywiście, nie da się przewidzieć wszystkiego, jednak warto być przygotowanym.
Najlepiej dmuchać na zimne.

Z tymi myślami Avery usiadło pod samotnym drzewem (przygotowało się na to, że nagle może wyjść z niego driada i wystraszyć no na śmierć, dlatego pozostawało czujne).
Przed sobą miało widok na ognisko, rozpoznawało sylwetki niektórych obozowiczów, które majaczyły się na tle płomieni.
Tak, życie herosa jest niesamowite.


◇──◆──◇──◆
[301 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Havu — „Cholerny dzieciak Morsa”

Nie chciał opuszczać rodziny. Za dobrze było mu w domu, bo właśnie tutaj mógł spełniać swoje marzenia, denerwować mamę, kiedy tylko miał ochotę i… robić wszystko. Nic chłopaka nie ograniczało, był wolny jak ptak i to kochał w tym miejscu. Odejście będzie oznaczało zmiany, na które dziesięcioletni Havu nie był gotów — zbyt przywiązany do rodziny, zapachu lasu oraz srogich zim bał się, że może sobie nie poradzić; chociaż lubił próbować nowego oraz udowadniać innym, iż zawsze będzie dobrze, to jako dziecko przepełniały go obawy. Mama oczywiście zapewniała mu komfort, codziennie wieczorem zamiast bajek opowiadała mu wymyślone historie o tym, że zostanie silnym herosem i nauczy się niesamowitych sztuczek. Havu jej wierzył i już po trzech miesiącach zdecydował, że pójdzie tam — do obozu Jupiter.
Pierwsze dni były ciężkie, gdyż mało kto chciał nawiązywać z nim bliższe relacje. Dziesięciolatek, więc pewnie głupi, naiwny i łatwo można go wykorzystać. Starsi nie raz naśmiewali się z rudowłosego, nie chcąc nawet dowiedzieć się, jak ma na imię. Havu w pewnym momencie wytworzył sobie odruch obronny — zrobił się złośliwy i zaczął urządzać starszym wszelkiego rodzaju pranki; a to zabrał komuś buty i wrzucił na dach budynku, a to usmarował klamki błotem… Było tego znacznie, znacznie więcej, ale nie starczyłoby miejsca na wymienianie tego.
Po miesiącach inni przyzwyczaili się do jego obecności i zaakceptowali młodzieniaszka. Więcej osób przychodziło, by zaprosić Havu do gierek, a kiedy w obozie pojawiły się osoby w podobnym wieku, to znalazł bliskich przyjaciół. Żyć nie umierać — powiecie. Jednak nie zawsze tak było, bo po trzech latach coś na nowo zaczęło się sypać.
Starsi zaczęli odchodzić, robiąc miejsce dla nowych, a Havu tracił znajomych. Chciał zaprzyjaźniać się z tymi, którzy przychodzili, ale uczepili się jego pochodzenia. To syn Morsa, uważajcie — szeptali między sobą. Rudowłosy nie przejmował się tym, jednak po czasie zauważył, że rzeczywiście emanuje pewnego rodzaju aurą strachu. Ludzie mijali go łukiem, wymyślając historię, jakoby trzynastolatek miał rzucić na nich klątwę śmierci.
Minęły kolejne dwa lata i na nowo zastał spokój. Matko, to już pięć, kiedy stąd wyjdzie? Piętnastoletni Havu zaczynał się obijać, znudzony monotonią i tym samym miejscem. Wszystko znał już na pamięć. Każde miejsce było przez niego odwiedzone przynajmniej pięć razy. Nie było co robić.
— Masz alkohol? — zapytał dzieciaka Bachusa.
Niedawno poznany chłopak kiwnął ochoczo głową i zniknął, by zaraz wrócić z butelką wina oraz dwoma, trochę ubrudzonymi szklankami. Czerwonokrwisty trunek lał się po ścianach naczynia, brudząc ziemię oraz ubrania chłopaków.
Havu notorycznie pił alkohol z tym jednym dzieciakiem Bachusa. Przychodził, kiedy mu się nudziło, a ten o rok starszy znajomy leciał w poszukiwaniu wina albo piwa. Siedzieli wtedy razem za jednym z budynków i opowiadali sobie przeróżne historie, a trunki leciały jeden za drugim.
— Kiedyś się zobaczymy — powiedział na koniec wspomniany wcześniej syn Bachusa. Rok wcześniej opuścił obóz i Havu znów został sam; i chociaż miał innych znajomych, którzy chętnie z nim rozmawiali, to jakoś brakowało mu tamtego przyjaciela.
Ostatni rok spędził na balowaniu w towarzystwie dzieciaków Bachusa oraz innych imprezowiczów. Nie tylko na piciu się kończyło, bo sięgał także po papierosy i nagrabił sobie, oj, nagrabił. Na koniec wyszedł z przepiękną reputacją łotra oraz alkoholika nie-dziaciak Bachusa, co najwyraźniej wszystkich niezmiernie bawiło.
W obozie mógł jeszcze zostać, ale nie oszukujmy się — spędził tam osiem lat i jeszcze chwila, a coś siadłoby mu na łeb. Potrzebował nowości, a co najważniejsze, to tej upragnionej wolności. Dlatego, gdy tylko znalazł się w San Francisco, próbował na nowo rozpocząć życie. Szukał pracy, poszedł do pracy, a potem rozpoczął studia, takie, które odpaliły w nim chęć do poznawania i zgłębiania tajników nauki; a że był dzieciakiem Morsa, to odnalazł też fascynujące hobby, którego inni się brzydzili.
W ciągu tego czasu poznawał kolejnych ludzi, zacieśniał znajomości, a oni potem znikali. Tak w kółko. Niekończące się, błędne koło. Po ukończeniu studiów nie było nawet lepiej, bo w zawodzie pracowali tylko cholerni fanatycy. Ludzie, którzy mogliby w laboratoriach umrzeć i wejść w te wszystkie preparaty, by być jeszcze bliżej. Havu nie miał miejsca na żarty, na swobodę.
— Postaw to tutaj — powiedział szef, widząc, że chłopak akuratnie nic nie robi. — I weź się do roboty.
Rudowłosy niechętnie wykonywał podobne polecenia, czując się coraz bardziej przytłoczony. Co za nudni, monotonni ludzie.
— Ostatni raz cię upominam.
I znowu to samo.
Jego życie w tym mieście wyglądało tak, że szedł do roboty często na dwanaście godzin, wracał do zapyziałego mieszkania i szedł spać. Nie miał czasu na nic, a praca polegała na robieniu czegoś, co kochał. Było jednak jedno ale. Havu nie miał motywacji, codziennie słysząc, że ma się wziąć do roboty, coraz mniej chętnie przykładał się do przygotowywania próbek, do zapisywania badań. Przestał czerpać z tego radość. Jednym słowem — gówno.
Wziął więc za radą znajomych, by to rzucić. Napisał więc wypowiedzenie i po niedługim czasie wyszedł z laboratorium raz na zawsze, zostawiając w kącie mieszkania stary, biały fartuch. Miał czas dla siebie, dla swojej pasji i w końcu nie słyszał nad głową świętych słów — weź się do roboty.
Pracy nie mógł jakiś czas znaleźć, bo większość pracodawców szukała gwiazdki z nieba, olewając go i nie odpowiadając nawet na telefony. Bardzo nie chciał pracować w gastro, bo sama myśl o dusznej kuchni rudowłosego odrzucała, ale… poddał się. Poszedł do kfc i teraz lepi kurczaki. Przynajmniej ma co jeść, nie ma co, żarcie z fast foodów jest smaczne.
Havu siedział teraz na kanapie, trzymając w jednej ręce bułkę i przerzucał kanały. Nie było co oglądać. Same programy typu ukryta prawda, ludzie to lubią? Gdzieś na stoliku ustawione były preparaty, a w dodatkowej lodówce chłodziły się świńskie płody. Boże, dziecko Morsa. Strach wejść do tego mieszkania.
Rzucił w końcu pilota obok i zajął się oglądaniem odmóżdżającego serialu. Tak właśnie potoczyło się życie rudego.
◇──◆──◇──◆ 
 [941 słów: Havu otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Havu Koskinen

And I'm not scared of this world no more, like a cha-cha-cha, when I pour champagne over myself

zdjecieHavu KoskinenON/JEGO — 27 LAT — PÓŁBÓG — FINLANDCZYK — 20 PD — 4 PU — 100 PZzirco#4249

Syn Morsa

piątek, 19 maja 2023

Od Cammi CD Kazue — „Harry Potter”

Poprzednie opowiadanie

Można śmiało powiedzieć, że Cam była typem rozpieszczonej, bogatej dziewczynki. Ale nie ma się co dziwić, po prostu została wychowana w taki sposób. Jednak czy jej to przeszkadzało? Oczywiście, że nie! Nawet jak ktoś o tym plotkował, czy chodźby wspominał, to jedynie te słowa sprawiały, że na jej twarzy pojawiał się szeroki uśmiech. Taaak, ona zdecydowanie lubiła być na ustach innych. A już w szczególności w momencie, w którym po prostu podziwiali ją i chwalili za coś. Taak, im więcej takich osób, tym bardziej dopieszczona dziewczyna się czuła. Po prostu to lubiła, jak nic innego. Co nie oznaczało, że lubiła jedynie te pozytywne komentarze. Nawet jak mówili o niej źle, to wciąż o niej mówili i to się liczyło. Oczywiście, miało to swoje granice, bo mogli ją wyzywać za to, że z nią przegrali, czy, że zrobiła im jakąś złośliwość. Czy też posyłać fałszywe plotki, które szybko samą swoją osobowością obalała. Jednak… Kiedy ktoś naciskał jej czułe punkty, mogła reagować wybuchami złości, czy innymi niezbyt przyjemnymi reakcjami. Ale czy to jest aż tak dziwne? Każdy ma swoje granice i niekoniecznie lubi jak są przekraczane. W tym wszystkim była Cammi, miała tematy, na które niekoniecznie lubiła rozmawiać, oczywiście tylko w swoim kontekście. Dlatego też wtedy szybko zmieniła temat na jakikolwiek inny.
Jej wychowanie niejednokrotnie wpływało na relacje międzyludzkie, które… były dosyć burzliwe, ale i pozytywne jednocześnie. Cam zdecydowanie nie jest typem człowieka, który jest stały w uczuciach. Jest niezwykle chwiejna i niestabilna emocjonalnie, o czym osoby, z którymi przebywała, niejednokrotnie się przekonywały. W większości była to wina jej ADHD, była po prostu jak taki rozpieszczony szczeniak, który uważa, że jest alfą, a dodatkowo co chwilę zmienia pomysły. Tak więc czy jest to dziwne, że w większości uwielbiała robić na złość swojej siostrze? Oczywiście, że nie! A przynajmniej z boku wyglądało to tak jakby z Kazue robiły sobie ciągle na złość, albo jakby Kazue trzymała się przy Cammi, tylko ze względu na to, że czerwonowłosa była bogata. To jednak nie była prawda, dziewczyny się lubiły, a te wszystkie złośliwości były jedynie żarami, najwyraźniej rozumianymi tylko przez córki Aresa. Fizycznie były zupełnie różne, Cam była niższa, mniej umięśniona od Kaz, co młodsza uwielbia jej wypominać. Za to  czerwonowłosa uważa, że skoro jest starsza, to też mądrzejsza. Mimo fizycznych różnic… charakterologicznie… obie dziewczyny są okropnie podobne. Przez co oczywiście nie raz dochodziło między nimi do kłótni, ale szybko to prostowały i zaraz znowu można było zobaczyć, jak ta dwójeczka lata po obozie z bronią. Możliwe, że to właśnie przez charaktery tak bardzo się lubiły. Niektórzy mówią, że przeciwieństwa się przyciągają, w tym wypadku jest inaczej. Poza tym… wspólne cele zbliżają, nieprawdaż? A jaki te dwie mają cel? Zaimponować swojemu ojcu. Cam by zrobiła wszystko, byleby tylko Ares zwrócił na nią choć odrobinę swojej uwagi, podobnie Kazue.
Tak czy tak… Cammi rozpoczęła swój dzień dosyć późno, pomięła śniadanie, finalnie rozpoczynając treningiem. Czerwonowłosa czasami po prostu zapominała o tym, że trzeba jeść, a przypominała sobie o tym dopiero wieczorem. Gdy skończyła trening, zajęła się właściwie jakimiś duperelami, do których wcale nie przykładała jakiejś szczególnej uwagi. Jednak aktualnie wracała z drogi, która rozciągała się przed lasem, w środku którego był obóz. Co tam robiła? Według niej jedną z najlepszych rzeczy, jaką mogła — jeździła na rolkach. Panienka Corbin po prostu uwielbiała rolki, które dawały jej tę namiastkę łyżew. Dlatego też miała rolki figurowe — buty z Edei, model Piano i do tego płoza Snow White (tak Snow White też nazywa się płozą, mimo że ma kółka). Teraz rolki były w czarnym plecaku, a czerwonowłosa weszła do domku Aresa, gdzie niemal od razu wypatrzyła swoją ulubioną siostrę. Już od progu usłyszała jeden z komentarzy ciemnowłosej, więc szybko się przy niej znalazła, by zaraz spojrzeć, co spowodowało jej komentarz. Sama prychnęła śmiechem, rzucając plecak z rolkami w kąt.
— Ej… czy to nie jest sprzed kilku tygodni? — Zapytała, po dosłownie sekundzie refleksji, że chyba już to gdzieś słyszała. Oczywiście, chodziła na równo z siostrą, jak żołnierze w szeregu, tylko nie marszowym krokiem. Taaak, Cam nie miała z tym najmniejszego problemu, bo… jako dziecko stwierdziła, że no ona chce się nauczyć maszerować jak żołnierze, a że zawsze dostawała, co tylko chciała, to… tak też się stało. Teraz gdyby ją postawić w szeregu, jej krok nie różniłby się niczym od reszty szeregu. Tak idąc obok Kaz, nie mogła się powstrzymać, by nie podstawić jej nogi, by ta się wywaliła.

Kazue?
◇──◆──◇──◆
[725 słów: Cammi otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Kazue do Cammi — „Harry Potter”

Relacje między Kazue a Cammi były dla innych proste i jasne — nienawidziły się z całego serca. Przeszkadzały sobie przy każdej możliwej okazji. Jednocześnie Cammi wymądrzała się, bo skoro starsza, to też mądrzejsza, ale za to zielonooka odpowiadała tym, że przecież ruda jest od niej niższa i mniej umięśniona. Dogryzanie sobie nie miało końca. Czasami nawet dochodziło do typowych psikusów, typu zamykanie siebie nawzajem w kiblach czy podkładanie nóg.
Jednak takie sprzeczki dla nich były po prostu żartami. Były podobne z charakteru, i zdawały sobie z tego sprawę. Kiedy tylko znikały tłumy dookoła, śmiały się z wzajemnych wyzwisk. Mimo niekończących się kłótni lubiły się. Prawdopodobnie pozwalały sobie na takie bezkarne wyzywanie nawzajem, bo wiedziały, że są do siebie bardzo podobne — no oprócz kilku aspektów, ale kto w ogóle na nie zwraca uwagę
Obie były impulsywne, ambitne i dumne. Miały również podobny cel — zaimponować swojemu ojcu. Zapewne gdyby miały możliwość, pomagałyby sobie w tym nawzajem (oczywiście, udając, że próbują sobie przeszkadzać).
Może niektórzy by odnieśli wrażenie, że Kazue zadaje się z Cammi tylko dla jakiegoś większego szacunku czy pieniędzy, ale tak nie jest (no, przynajmniej w większości). Przebywanie z kimś podobnym do ciebie jest przyjemne, nawet dla takiej patuski. Kazue nie lubiła ludzi po prostu akceptujących ich los. W końcu to nudne! Niech się sprzeciwiają i walczą o sprawiedliwość! Bycie tak po prostu nękanym bez większego powodu i niewalczenie z tym jest bardziej lamusiarskie niż bycie nękanym z jakimś powodem i niewalczenie.
W każdym razie dzień Rosjanki zaczął się w miarę normalnie. Wstała, zrobiła to co miała zrobić, zjadła śniadanie, trening… był więc już wieczór, a raczej wczesna noc. Nie chciała jeszcze spać, więc krążyła po całym domku piątym, czytając jakąś gazetę sprzed kilku lat. Wydawała się być nią bardzo zafascynowana, gdyż co chwilę wybuchała niespodziewanymi reakcjami typu „SERIO?” albo „BOŻE, JAKI DEBIL”. Jednak jak to ona, uważała na swoje otoczenie. Nie była całkowicie pochłonięta starymi wiadomościami z dookoła świata. Interesujące, ale nie na tyle, żeby się wywalić o byle mebel albo wejść w słup (jeśli chodziłaby po ulicy).

Cammi?
◇──◆──◇──◆
[337 słów: Kazue otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 18 maja 2023

Od Philip CD Wandy — „Warkoczyki Juana”

Poprzednie opowiadanie

Gdyby ktokolwiek wszedł teraz by do stajni, prawdopodobnie zostałby zignorowany przez Philip, adorującą swoje dwa warkocze z gumkami w biedronki. Jeśli by rozegrał to dobrze i cicho się wycofał, przeżyłby to, jednak jeśli ośmieliłby się chociaż chrząknąć czy wydać jakikolwiek dźwięk nawiązujący chociaż do śmiechu, centurionka zabiłaby go na miejscu. Nieważne jak bardzo podobały jej się słodkie gumki z biedronkami, coś w jej duszy kazało pozostać jej samicą alfa oraz trzymać się z dala od wszelkich feminizujących obiektów.
Ten głos został na chwilę odepchnięty. W końcu jak mogła powiedzieć "buu, słodkie robaczki to dla małych dziewczynek" kiedy Wanda z taką powagą zaplatała jej warkocze. Powstrzymała się dzielnie od syknięć bólu, kiedy jasnowłosa przypadkowo pociągnęła ją mocniej za włosy i grzecznie mówiła "nic się nie stało" kiedy Wanda to zauważała.
— Patrz, mam matching z Juanem! — powiedziała radośnie czarnowłosa, stając obok pegaza.
Przyłożyła swoje dwa warkocze do jakichś ponad dwudziestu Juana (i drugie tyle na ogonie).
— Ustaw się, zrobię ci zdjęcie! — powiedziała niespodziewanie Wanda i nawet nie czekając na ustawienie, od razu zaczęła robić Philip zdjęcia. Z oddalenia, przybliżenia, z obiektywu szerokątnego i selfik z nimi wszystkimi trzema.
— Wyślę... — zaczęła Polka, ale równocześnie zaczęła centurionka.
— Tylko nie...
Zapanowała chwila ciszy.
— Dobra, nie możemy pozwolić ludzie ujrzeli ciebie uśmiechającą się. Tylko mnie obdarzyłaś tym zaszczytem. Dziękuję.
Philip w odpowiedzi się zarumieniła i chciała nawet zaprotestować. Natychmiast wewnętrzna, surowa Philip uświadomiła jej, że jej psychika nie jest gotowa na legionistów mówiących "fajne biedronki". I śmiejących się po kątach z telefonami. Albo jakiegoś piszczącego fauna patatającego pokazać zdjęcie UŚMIECHNIĘTEJ nieironicznie Philip.
— Pokaż.
Wanda usiadła na stosie słomy i poklepała obok siebie, żeby przywołać Philip.
— Wyglądam, jakbym miała sześć lat, na imię Emily i nosiła sukienki w groszki — skrzywiła się Franzuzka.
— Emily? Bardziej Chloe. I twoja ulubiona koszulką jest ta z brokatowym motylkiem, marszczonymi rękawkami i dwustronnymi cekinami — odpowiedziała Wanda.
— Nie masz dla mnie litości, co? — jęknęła Philip. — I wierzę we wróżkę zębuszkę.
— Ej, nie bądź taka okrutna. Kto by w tym wieku nie wierzył we wróżkę zębuszkę?
— Kiedy wypadł mi drugi ząb, położyłam poduszki pod kołdrę i całą noc obserwowałam mój pokój zza okna z Juanem. Kiedy tata się pojawił, skoczyłam na jego plecy i prawie udusiłam, bo myślałam, że jest wróżką.
Wanda wybuchła śmiechem. Spojrzała też na Philip, która patrzyła na nią z konsternacją.
— Czemu się nie śmiejesz z własnego żartu?
— To nie jest żart...
Z jakiegoś powodu to spowodowało, że Polka zaczęła śmiać się jeszcze bardziej.
— Przepraszam — powiedziała. — Znam cię już tyle, że nie powinno mnie to dziwić. — Ale nie bawi cię to? Ani trochę?
Po długiej chwili również Philip zaczęła chichotać.
— Prawie udusiłaś własnego ojca, żeby poznać wróżkę zębuszkę! Zwykle dzieci budują niedziałające pułapki z kartonika i sznurka, oblepiają ząb gumą, żeby wróżka się przyczepiła.
— Ale to...
— Wiem, ale to dzieci. Urodziłaś się już jako legionistka? Biedne dziecko. Nie macie placów zabaw w Nowym Rzymie?
Philip, oskarżona o brak dzieciństwa zarumieniła się jeszcze bardziej. Z opresji postanowił wybawić ją Juan. Podszedł do Wandy i chrząknął jej we włosy.
— Masz rację, ja też potrzebuję warkoczy. Proszę — wyjęła z kieszeni dwie ostatnie gumki. Jedna z motylkiem, druga z kotkiem, i podała je Philip.

Wanda?
◇──◆──◇──◆
[519 słów: Philip otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Wandy CD Philip — „Warkoczyki Juana”

Poprzednie opowiadanie

Tak. Zrobienie warkoczyków Juanowi to był ewidentnie najlepszy plan. Wanda  zaczęła grzebać w kieszeni, znajdując gumki do włosów w najróżniejszych kolorach. Wszystkie położyła w miarę czystym miejscu, choć w stajni było o to trudno.
— Uwierz mi, Juan będzie wyglądał wręcz bajecznie! — powiedziała z entuzjazmem Polka, biorąc do dłoni inną szczotkę, chyba taką, którą się czesze grzywę.
Nie wiedziała, czy robi to dobrze, czy źle. Najważniejsze, że Juan chyba nie miał zamiaru jej upierdolić ręki.
– Philip, ja w ogóle dobrze to robię? — spytała się, zerkając w jej stronę.
‘’Przyjaciółka’’ jej nie odpowiedziała. Czarnowłosa patrzyła przed siebie, zamyślona, może… odrobinę zarumieniona? Nie odzywała się, czekając, aż Philip się ocknie.
— Philip...?
Juan wkroczył do akcji. Szturchnął delikatnie swym majestatycznym, czarnym pyszczkiem ramię Francuski.
— Coś chciałaś?
— Tak — odrzekła. — To tak się czyści konia? Czy tam pegaza? (W sumie to było to samo)
Wanda musiała zaprezentować to, w jaki sposób szczotkuje Juana. Okazało się, że… robi to odrobinę za nerwowo.
— Ja ci zaraz pokaże, jak to się robi — powiedziała dziewczyna z Obozu Jupiter, po czym swoją dłonią, objęła dłoń drugiej, młodszej dziewczyny. Miała ciepłe i delikatne dłonie. — Mocno, ale z wyczuciem, tak jakbyś sobie czesała włosy. Już rozumiesz?
— Powiedzmy — uśmiechnęła się Wanda, po czym wróciła do czyszczenia lśniącej grzywy Juana.
Philip oczywiście przez cały czas patrzyła się jak radzi sobie jej ‘’przyjaciółka’’. Mimowolnie się uśmiechnęła, co było u niej dość rzadkie. Cieszyło ją to, że Juan tak bardzo ją polubił, no i oczywiście jest to osoba, która z chęcią słucha o jej koniarskich sprawach, które to innych niezbyt podobno interesują.
Gdy grzywa pegaza była rozczesana, czas na najlepsze. Zaplatanie warkoczyków. Kiedy Wanda ostatnio je robiła? Dobre pytanie. Sobie rzadko kiedy. Jej rodzeństwo raczej na takie rzeczy nie jest chętne.
Wzięła do dłoni pasmo końskiego włosia, które to przydzieliła na trzy części, a następnie zaczęła je pleść. Nie minęło wiele czasu, aż już, prawie że cała grzywa Juana była pełna takich cudnych warkoczyków, na których końcówkach widniały kolorowe gumki, w kształcie biedronek.
Kiedy już skończyła swe ‘’dzieło’’, odskoczyła na bok, by zaprezentować Juana w warkoczykach.
— I co o tym sądzisz? — zapytała. — Może ci też takie zrobić, co ty na to?
Francuska zaniemówiła. Wanda odebrała to jako komplement, przez co jedynie uśmiechnęła się jeszcze bardziej, siadając na stogu siana.
— T-Tak — odrzekła Philip, rumieniąc się na propozycję ‘’przyjaciółki’’ z Obozu Herosów.
Naczelna koniara z Obozu Jupiter usiadła koło niższej dziewczyny. Ta druga wzięła jej włosy, zaczynając robić to, co Juanowi, przydzielać na trzy części, a następnie pleść.
Musiała jej przyznać. Naprawdę ma je ładne. Gładkie, długie, kruczoczarne włosy… agh! O czym ty myślisz? Miałaś jej tylko robić warkocze, choć, czy to od razu o czymś świadczy? Przecież o przyjacielu też tak można myśleć, to normalne.
— Podobają się ci? — spytała Polka, podając jej lusterko, które zawsze miała przy sobie. Lekko rozbite, choć funkcję swoją nadal dobrze pełniło.
Philip się przyjrzała w lustereczku.
— Są cudne — powiedziała, delikatnie się uśmiechając. Wyjątkowo dużo na jej twarzy pojawiał się uśmiech tego dnia.

Philip?
◇──◆──◇──◆
[490 słów: Wanda otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

sobota, 13 maja 2023

Od Cammi — „Zodiakalny Baran”

Przyszłam na świat 12 kwietnia o 13:00, jako zodiakalny Baran, w stanie Maryland w miejscowości Bethesda. Urodziłam się martwa. Lekarze nie dawali mi najmniejszych szans na przeżycie, jednak stał się cud i żyję już prawie 17 wiosen. Stąd też wzięło się moje imię, które oznacza „wojowniczka”. Moim ojcem jest Ares — bóg wojny, a matką Grace Corbin, aktualna właścicielka koncernu zbrojeniowego Lockheed Martin Corporation. Dzięki stanowisku, jakie zajmuje moja rodzicielka, w czołówce produkcji broni w USA dostawałam, wszystko, co chciałam. Nigdy nie brakowało nam pieniędzy. Można powiedzieć, że jestem trochę rozpuszczona. Wracając, byłam bardzo ciekawym świata, energicznym i upartym dzieckiem. Wszędzie było mnie pełno, rozsadzała mnie energia i rzadko kiedy można było zauważyć mnie, kiedy nic nie robię. Jedynie, kiedy zasypiałam, potrafiłam chwilę leżeć bez ruchu zwinięta w kulkę, co jakiś czas przekręcając się z jednego boku na drugi. Zawsze musiałam, mieć co chciałam i często szantażowałam wszystkich na około czy to płaczem, czy agresją. Zazwyczaj mi się to udawało i osiągałam zamierzony cel. Bardzo szybko się uczyłam i jako roczne dziecko potrafiłam mówić, a o chodzeniu czy bieganiu nie wspomnę. W bardzo młodym wieku, bo tuż po urodzeniu dostałam maskotkę od taty — czarnego owczarka niemieckiego, którego później nazwałam Galaxy, jak jeden z samolotów koncernu matki. Co do mojej rodziny od strony rodzicielki, znaczna jej większość mieszka we Francji. Właściwie to dopiero ona, razem z wujkiem Ethanem przeprowadzili się do USA. Mimo to, na większość świąt byłam w rodzinnym kraju mamy. Bardzo chciała, żebym znała swoje kuzynostwo, którego po prostu nie cierpię, oczywiście poza Killianem.
W wieku 3 lat odszedł od nas tata, nie rozumiałam tego. Kiedy pytałam matkę o niego, za każdym razem słyszałam, że mój ojciec jest kimś wielkim i po tym ucinała temat. Próbowałam jakoś wyciągnąć informacje czy to jak się poznali, czy cokolwiek innego… jedyne czego się dowiedziałam to, że poznali się na poligonie. Matka jako szef firmy była zaprezentować wraz z resztą mniej istotnych pracowników nowy model samolotu, który miał być wprowadzony do użytku dla armii Stanów Zjednoczonych i tam poznała tatę.
Jako 4-latka zaczęłam jeździć na łyżwach figurowo. Początki były trudne, ale nie poddawałam się, z czasem wszystkie figury wychodziły mi coraz lepiej. Czasami spędzałam na lodowisku, po kilka godzin dziennie ćwicząc nowo poznane skoki czy piruety a z czasem całe sekwencje kroków. Wiadomo, że jak przy każdym sporcie niekiedy miałam kontuzje, do których się nie przyznawałam. Po pewnym czasie trenerzy zaczęli zauważać, kiedy udawałam, że wcale kontuzji nie mam i wtedy treningi były przerywane, a ja robiłam, co mogłam, aby jak najszybciej wrócić na lód. Z czasem zaczęłam jeździć na turnieje. Pierwsze były nieudane, co tylko zmotywowało mnie do jeszcze cięższych i bardziej wymagających treningów. Dla mnie liczy się tylko wygrana. Po każdym „przegranym” w moim mniemaniu, turnieju zmuszałam się, do bardziej wymagających treningów chcąc być jak najlepszą, by na następnym turnieju zabłysnąć jak gwiazda na podium ze złotem. Z czasem udało mi się to i osiągałam duże sukcesy, stając się coraz bardziej rozpoznawalna w świecie łyżwiarskim. Na lodzie, kiedy już więcej umiałam i jeździłam trenować sama, poznałam moją najlepszą przyjaciółkę, Alice. Razem jeździłyśmy na turnieje i razem trenowałyśmy łyżwiarstwo. W dość szybkim czasie dziewczyna stała się dla mnie kimś bliskim, była dla mnie jak siostra.
Niestety tak dobrze, jak na lodzie nie radziłam sobie ze szkołą. Moja nadpobudliwość i dysleksja utrudniały mi maksymalnie naukę.
Często pakowałam się w kłopoty, wdając się w bójki, z których zawsze wychodziłam zwycięsko. Kiedy kolejny raz zmieniałam szkołę na jedną z prywatnych placówek, byłam przygotowana na tak zwane „kocenie”. Pierwszego dnia w placówce edukacyjnej poszłam w umówione miejsce, do piwnicy, tam zostałam pobita przez synalka jednego z generałów i jego kolegów. Chciałam się odgryźć i mu oddać, jednak bójka niekoniecznie poszła po mojej myśli... myślałam, że wygrałam jak zwykle, że po tym już więcej do mnie nie będzie skakać. Bardzo się pomyliłam. Chłopak razem z kolegami postanowił się zemścić. Ja głupia, naiwna myślałam, że jest po sprawie... Kiedy wychodziłam po lekcjach, z zaskoczenia z paroma jego kumplami wepchnęli mnie do ciemnej komórki w szkole. Na początku nic się nie działo, ale po godzinie siedzenia tam całkiem sama w totalnych ciemnościach zaczęła ogarniać mnie panika, a bujna wyobraźnia zaczęła działać. Gdy w końcu po 2 godzinach chłopak mnie wypuścił, jak najszybciej mogłam ze łzami w oczach, uciekłam do domu. Ja! Uciekłam jak tchórz. Nieee, nie mogłam tego tak zostawić. Chciałam zemsty. Nie myślałam długo, nad tym co chcę zrobić. Następnego dnia już policzyłam się chłopakiem, łamiąc mu nos, z którego obficie ciekła krew. Czułam niesamowitą satysfakcję, kiedy zobaczyłam łzy w jego oczach. Na moje szczęście albo raczej nieszczęście ciemnowłosy skłamał przed nauczycielami, że wpadł na drzwi.
Przez następne miesiące Maverick Rodriguez — bo tak nazywał się chłopak — razem ze swoimi kolegami przetrzymywali mnie w ciemnej komórce po lekcjach w ramach „kary”. To powtarzało się regularnie aż do momentu, w którym znowu nie wyrzucono mnie ze szkoły. To był chyba jedyny raz, kiedy tak cieszyłam się zmiany placówki edukacyjnej. Jednak przez traumę, jaką wywołał chłopak, zaczęłam straszliwie bać się ciemności. Boję się do tego stopnia, że nie zasnę bez światła, a o wejściu do ciemnego pomieszczenia nie mówiąc. Przez następne miesiące po tym zdarzeniu miałam koszmary i budziłam się co noc z płaczem. Sześć miesięcy, przez które Maverick zamykał mnie w komórce, oczywiście za każdym razem obrywał i za każdym razem wszystko się powtarzało jak błędne koło. Był silniejszy dzięki jego wiernym pieskom. Kiedy wychodziłam z klasy, całkiem przypadkiem podsłuchałam jego rozmowę z jednym z przydupasów, dowiedziałam się wtedy o lęku wysokości chłopaka. Później znowu zmieniłam szkołę, bo zostałam wyrzucona, za jak to określili dyrektorzy „oburzające zachowanie”.
Matka nie zawsze miała ze mną co zrobić, więc nierzadko zabierała mnie na poligony. Jako mała dziewczynka bardzo cieszyłam się z tego faktu. Biegłam po poligonie, zadowolona wymachując plastikowym karabinem. Strzelałam do żołnierzy plastikowymi kulkami, widziałam po ich minach, że mają ochotę mnie udusić, jednak ja bawiłam się w najlepsze, nie zwracając uwagi na ich odczucia. Nie raz, kiedy coś mi nie wychodziło, obrywali karabinem po głowie. Mieli szczęście, albo raczej ja, że był plastikowy. Dupę wtedy chroniła mi tylko pozycja matki i to, że byłam dzieckiem.
Kiedy byłam starsza, mniej więcej około 10 roku życia dostałam po raz pierwszy prawdziwą broń do rąk. Był to karabin M4, ważący 3 kilogramy z załadowanym magazynkiem. Przy moim roztrzepaniu i nieogarnięciu byłam pewna, że broń będzie lekka. Jednak kiedy jeden z oficerów podał mi M4 do rąk, stęknęłam, nie spodziewając się takiego ciężaru, a ręce poleciały mi w dół, jednak szczęśliwie utrzymałam karabin. Kiedy udało mi się w miarę normalnie, z pomocą oficera chwycić broń oddałam swój pierwszy strzał. Niestety nie „zraniłam” metalowego „wroga”, bo odrzut siły pocisku zadziałał i poleciałam jakieś pół metra po podłodze, trafiając w niebo. Oficer patrzył na mnie z góry z politowaniem i zaśmiał się, na co fuknęłam oburzona, miałam mu ochotę wydrapać oczy. Mogło się to jednak skończyć tym, że dalej będę ganiać po poligonach z plastikiem, a do tego dopuścić nie mogłam. I właśnie na ćwiczeniu strzelania mijały mi kolejne miesiące w jednostce. Żołnierze cierpliwie — bo nie mieli zbytniego wyjścia — uczyli mnie precyzyjnie strzelać z różnego rodzaju broni palnej, głównie z tak bardzo lubianych przez moją osobę karabinów. Następnie przechodziłam żmudny proces szkolenia wojskowego i badań psychiatrycznych i fizycznych, aby zacząć latać samolotami. Musiałam zostać odpowiednio przeszkolona, aby wsiąść do myśliwca. To wszystko zajęło mi około dwóch lat i dopiero wtedy pierwszy raz wsiadłam do samolotu. Ogarniała mnie euforia, a miny żołnierzy mówiły same za siebie. Byli po prostu przerażeni wizją tego, co mogło mi wskoczyć do głowy kilkadziesiąt kilometrów nad ziemią. Szczęśliwie dla nich i dla mnie mój pierwszy lot zakończył się sukcesem i nie było katastrofy lotniczej. Widziałam ich miny pełne ulgi, kiedy wylądowałam w jednym kawałku bez uszkodzenia siebie, samolotu i lądowiska. Kolejne lata ćwiczyłam i szlifowałam umiejętności lotnicze i strzelnicze. Byłam niczym wyszkolony żołnierz, a to wszystko dzięki pozycji matki.
Mijały miesiące od momentu, w którym zostałam wyrzucona z Rochambeau French International School. Cieszyłam się z tego, że nie uczęszczam do tamtej placówki i raz na zawsze, pozbyłam się Mavericka. Coraz lepiej radziłam sobie z lataniem samolotem, jednak cały czas miałam w głowie to, co podsłuchałam. Zwykle chodziłam na poligon tak, żeby nie mieć styczności z Maverickiem, jednak tego dnia się to nie udało. Na szczęście dla mnie był sam, bez swoich piesków. Chłopak podszedł do mnie i zauważając moje sińce pod oczami od niewyspania, się uśmiechnął.
— Dalej spać nie możesz księżniczko? — Zapytał z udawaną troską w głosie. Przywaliłam mu z liścia, a raczej próbowałam, ale chłopak szybko chwycił mój nadgarstek w dość bolesny sposób.
— Oczywiście, że mogę. — Warknęłam, wyszarpując nadgarstek. Lekko go rozmasowałam, po czym spojrzałam chłopakowi w oczy, z pewnym siebie uśmiechem. — Chodź polatać… no, chyba że wielki pan generał się boi wysokości. — Uśmiechnęłam się złośliwie. Widziałam, jak drgnął, co tylko zachęciło mnie, do wsadzenia wroga do samolotu.
— Kto o zdrowych zmysłach wsiadłby z Tobą do samolotu, Cammi? — Zapytał, próbując zejść na inny temat, chwyciłam go za nadgarstek i zaczęłam prowadzić w kierunku maszyny.
— Ty. No, chyba że za bardzo Cię strach obleciał bez Twoich piesków. — Zaśmiałam się z kpiną. Stanęłam przy samolocie i wpatrywałam się wyczekującym spojrzeniem w chłopaka, który w końcu z miną męczennika wszedł do samolotu. Uśmiechnęłam się, sama zajmując miejsce, pilota. Przygotowałam się do lotu, zapinając pasy i nakładając słuchawki, żeby mieć łączność z jednostką i jednocześnie słyszeć przerażone piski chłopaka, które spodziewałam się usłyszeć. Bez ostrzeżenia wystartowałam, wzbijając samolot w powietrze. Jak przy każdym locie ogarniała mnie euforia. W ogóle nie zwracałam uwagi na przerażenie Mavericka, który błagał mnie, abym przestała kręcić w powietrzu beczki. Kiedy w końcu wylądowałam, chłopak wypadł z samolotu i zwymiotował.
Mniej więcej w wieku 13 lat odkryłam coś, co zmieniło moje życie, jednak tragedia to nie była, nawet się cieszyłam. Jestem herosem, córką boga wojny Aresa. A jak to odkryłam? Całkiem przypadkiem, kiedy jak mi się wtedy wydawało 3 starsze panie, rzuciły się na mnie w sklepie. Byłam przed treningiem, chciałam tylko szybko sobie kupić coś do picia a te pomarszczone staruchy rzuciły się na mnie, jakbym im kota zjadła. Ja nie za bardzo wiedząc co uczynić, kiedy staruszka się na mnie rzuciła, zrobiłam coś, co pewnie większość w mojej sytuacji by zrobiła. Albo i nie. Uderzyłam jedną z nich torbą z łyżwami, w tym czasie dwie pozostałe zaczęły się zmieniać. Na moich oczach ich ciała stały się, o ile to w ogóle możliwe, bardziej pomarszczone, ich skóra zbrązowiała a z ich pleców wyrosły duże nietoperze skrzydła. Niewiele myśląc szybkim ruchem drugiej staruszce, która była bliżej mnie wbiłam płozę łyżwy w głowę. Została trzecia, która rzuciła się na mnie, zacinając mocno skórę na mojej ręce, syknęłam z bólu i rzuciłam się do ucieczki pomiędzy półkami sklepowymi. Schowałam się za jedną z nich. W tym momencie żałowałam, że nie mam ze sobą żadnej broni palnej, choćby najmniejszego pistoletu. Serce kołatało mi, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Wtedy poczułam znowu jej pazury na ramieniu, szybko wyszarpałam się i drugą łyżwą rzuciłam w kierunku potwornej staruchy. Ta z dzikim wrzaskiem znowu mnie zaatakowała. Wokół zebrał się już tłum gapiów ani im przez myśl nie przeszło, żeby mi pomóc. W końcu przywaliłam losowo wziętym z półki przedmiotem monstrum. Na miejsce wezwano policję i moją matkę. Wiedziałam, że mam kłopoty. Tłumaczyłam policji, co zaszło, jednak oni kiwali tylko głowami, rozbawieni mówiąc mi, że mam bujną wyobraźnię i nie powinnam oglądać tylu filmów. Oczywiście ze względu na pozycję matki nie zostały wyciągnięte z tego żadne konsekwencje.
Po tym wydarzeniu matka zabrała mnie ze sobą do firmy. Nie potrafiłam wyczytać z jej twarzy żadnych emocji, kiedy siedziałam w milczeniu na skórzanym siedzeniu Maserati Levante, bawiąc się nerwowo rękami. Kiedy po 15 minutach, które ciągnęły się w nieskończoność, dojechałyśmy do oszklonego budynku — głównej siedziby. Matka zaprowadziła mnie do jej gabinetu. Widziałam jej poważny wzrok, chwile, która zdawała się trwać wiecznie, milczała. Słowa, które w momencie, w którym weszłyśmy do gabinetu, wypowiedziała, zszokowały mnie. Poinformowała mnie o tym, że moim ojcem jest bóg (niestety nie powiedziała jaki, może sama nie wiedziała, ale szczerze w to wątpiłam), że jestem półboginią. Byłam w totalnym szoku i na początku nie chciałam uwierzyć. Puściłam wszystko mimo uszu i starałam się zapomnieć o tej sytuacji.
Następne kilka dni spędziłam spokojnie… w moim przypadku latanie ponad 3 tysiące kilometrów na godzinę i strzelanie z broni palnej na zmianę z trenowaniem łyżwiarstwa i wypadami z Alice można nazwać spokojnymi. Matka postanowiła, zrobić mi wtedy wolne od szkoły, z czego się cieszyłam. Przez te kilka dni stale mnie pilnowała, nie mogłam zrobić nawet kroku bez jej wiedzy, więc chodziłam z obstawą. Dlatego powodów do radości, że nie chodzę do szkoły, było jeszcze więcej. Oczami wyobraźni widziałam te rozbawione miny ludzi ze szkoły. Całego czasu nie poświęciłam tylko na wojskowość i łyżwiarstwo. Było to koło godziny 16, kiedy wraz z Alice i moją przeklętą niańką wyszliśmy z lodowiska. Kiedy jeździłyśmy, obgadałam z przyjaciółką cały plan, jak mamy uciec ochroniażykowi. Dla zmyłki poszłyśmy na kawę do Starbucksa. Siedziałam, rozmawiając z czarnowłosą, głównie na temat zbliżającego się turnieju łyżwiarskiego, mającego odbyć się w Waszyngtonie i popijałam Caramel Frappuccino Blended Beverage. Kiedy tak rozmawiałyśmy, kątem oka przyuważyłam jakiegoś chłopaka, ubranego w długie spodnie, trampki, jakąś koszulkę i czapkę z daszkiem. Wydawał mi się dziwnie znajomy, jakbym go gdzieś widziała, ale nie skojarzyłam gdzie, jednak zaraz zagadała mnie Alice. Kiedy wypiłyśmy kawę, zgodnie z tym, co ustaliłyśmy, poszłyśmy do łazienki, a stamtąd wyszłyśmy oknem. Uciekłyśmy do pobliskiego parku i w ten sposób pozbyłam się niańki. Kiedy tam dobiegłyśmy, Alice zorientowała się, że musi już iść, bo miała pomagać w tym dniu jej mamie. Pożegnałam się z przyjaciółką i sama upajając się wolnością, ruszyłam przez park. W pewnym momencie zauważyłam tego samego chłopaka co w Starbucksie, stwierdziłam, że to tylko przypadek i zbieg okoliczności. Chwilę jeszcze szłam alejkami, kiedy nagle spomiędzy drzew… wyleciał smok?
Tak, nie mogłam w to dosłownie uwierzyć. Wielki, czarny gad, z rozpostartymi skrzydłami zaryczał wściekle, ruszając na mnie. Nie miałam kompletnie pojęcia skąd się tam znalazł, ale jedno było bardziej niż pewne, był tu po mnie. Zaczęłam uciekać, przez przypadek wpadłam na jednego mężczyznę, przez co się wywaliłam, dosyć mocno zdzierając kolano. Nawet nie przepraszając, zebrałam się z podłogi, kiedy nagle do mojego biegu, dołączył się ten sam chłopak, którego widziałam wcześniej w kawiarni.
— To Ci się przyda. — Powiedział ciemnowłosy, rzucając mi jakiś miecz. Chwyciłam go w obie dłonie i odwróciłam się w kierunku gada. Ruszyłam na niego, nie za bardzo patrząc nawet gdzie celuje, odcięłam bestii jedno ze skrzydeł. Miałam wielkiego farta, wtedy też monstrum ryknęło przeraźliwie i zaczęło ziać ogniem. Cudem uniknęłam tego, że się zjarałam. Jakby tak spojrzeć na ostatnie zdarzenia, to prawie umarłam więcej razy, niż przez całe moje życie. Wbiłam broń w łapę gada, po czym odcięłam mu łep, nie całkiem, ale wystarczyło by po chwili ten rozpłynął się w złoty proch. Kiedy już zabiłam smoka, przyjrzałam się chłopakowi. Od pasa w dół miał nogi kozła, a na głowie różki.
— Czym Ty jesteś? — Zapytałam zdziwiona, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Tak… po walce ze smokiem, to najbardziej mnie zadziwiło.
— Jestem satyrem, nazywam się Noah. Muszę Cię stąd zabrać do obozu. — Powiedział szybko i zaczął mnie ciągnąć do wyjścia.
— Co? Jakiego obozu? — Zaczęłam zadawać pytania. Dałam pociągnąć się satyrowi. Chwilę później schodziliśmy schodami i wsiedliśmy do pierwszego metra, które podjechało. Tam chłopak zaczął mi wszystko tłumaczyć o boskim pochodzeniu, o którym wiedziałam już od matki, o obozie i o potworach. Po kilkunastu godzinach podróży różnymi środkami transportu w końcu dotarliśmy na Long Island. Satyr zaprowadził mnie do obozu. Miałam trafić, jak wszyscy, którzy nie zostali uznani do domku Hermesa. Jednak w ciągu niemal 2 minut zostałam uznana przez Aresa. Byłam przeszczęśliwa. Bardzo szybko opanowałam walkę mieczem. W ciągu tygodni odkryłam super umiejętność, jaką jest telumkineza. Po prostu kontrola magiczna nad bronią. Bardzo przydatna umiejętność szczególnie podczas bitwy o sztandar. W wieku 14 lat pofarbowałam włosy na czerwono. Dwa lata później zrobiłam tatuaż na obojczyku. Niektórzy krytykowali to, twierdząc, że „jestem za młoda”. Mało interesowało mnie ich zdanie. Zawsze uważałam, że tylko moje zdanie się liczy i, że tylko ja mam rację. Widziałam swoje błędy, ale nawet przed samą sobą się do nich nie przyznawałam. Następne lata spędziłam w Obozie Herosów jako całoroczna, doskonaląc swoje umiejętności bojowe, wracając co jakiś czas do Bethesda, żeby trenować łyżwiarstwo.
Gdy już byłam w obozie przez kilka miesięcy, zostałam wysłana na swoją pierwszą misję, a wszystko dzięki temu, że byłam jedną z lepszych wojowniczek. Szybko się uczyłam, więc nie było to nic dziwnego. Poza tym… sama bardzo chciałam na nią iść. W końcu tak mogłam zaimponować tatusiowi, którego nigdy nie spotkałam. Tak bardzo chciałam zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie, a misja była do tego wręcz idealną okazją. Na niej mogłam się wykazać. Mieliśmy odnaleźć tarczę właśnie mojego ojca, jednak nie wszystko poszło po mojej myśli. Podczas misji, gdy już znaleźliśmy tarczę, zaatakowali nas cyklopi. Szybko porwałam tarczę i starałam się walczyć, jednak dwaj moi bracia, z którymi byłam na misji — Max i Ash, kazali mi uciekać. Moje protesty na nic się zdały, więc po prostu zrobiłam to, co mi kazali. Uciekłam. Nie widziałam ich śmierci, ale nigdy nie wybaczyłam sobie, że ich zostawiłam. Nie pozostało mi nic innego jak odniesienie tarczy do świątyni Aresa. Jak najszybciej to zrobiłam. Byłam szczęśliwa jak nigdy, w końcu spotkałam tatusia, jednak… śmierć moich braci. Nie wspomnieliśmy o tym, po prostu jakby się to rozmyło. Po tym po prostu teleportował mnie do obozu.


◇──◆──◇──◆
[2889 słów: Cammi otrzymuje 28 Punktów Doświadczenia]

Cammi Leila Corbin

I live for the applause, applause, applause I live for the applause-plause, live for the applause-plause Live for the way that you cheer and scream for me The applause, applause, applause

zdjecieCammi Leila CorbinONA/JEJ — 17 LAT — PÓŁBOGINI — AMERYKANKA — 0 PD — 3 PU — 100 PZpraise_slut#6666

Córka Aresa

Od Heather CD Avery — „Ludzie powinni być jak pingwiny”

Poprzednie opowiadanie

Poklepała Avery po głowie, bo niezbyt wiedziała, co innego ma zrobić. Dobra, może nie powinna tak się denerwować, ale to było głupie z jeno strony, żeby rzucać się na jakiegoś stwora z zerowymi umiejętnościami.
— Ćśś — szepnęła po wzięciu głębokiego oddechu, kiedy na zewnątrz dźwięki syren były coraz głośniejsze. — Jak słychać, zaraz będą.
Heather była spokojna. Wiedziała, że ich tu nie znajdą jeśli nie będą się ruszać. Zerkała tylko co chwilę na Avery, żeby się za bardzo nie wierciło. Po chwili oczekiwania dało się usłyszeć rozmowy policjantów. Mówili coś o tym, że nie widzą nigdzie ani tygrysa, ani tych dwójki dzieciaków. Z krótkich słyszalnych wypowiedzi, dało się wywnioskować, że czuli się tutaj jakby przyszli tu za karę. Nikt z nich nie chciał tu być. Okazało się, że byli z nimi także niektórzy pracownicy zoo. W końcu to oni znają najlepiej swoje zwierzęta. Ich rozmowy polegały na krótkich wypowiedziach, typu „co za dzieciaki noszą ze sobą łuki?". Jakby policjanci ich znaleźli, mieliby, mówiąc nie łagodnie, PRZEJEBANE. Dobra, i tak pewnie mają już przewalone u Chejrona. Ha, ha, jakoś się wytłumaczą, nie? Nie dość, że weszli tu niezbyt legalnie, to jeszcze zaczęli walczyć z… własnością zoo? Czy można tak w ogóle powiedzieć? W każdym razie, jak można to wytłumaczyć? Ach, w sumie, łatwo. Zobaczyli Chimerę przez ogrodzenie, która stanowiła zagrożenie dla cywilów. Postanowili więc pomóc biednym, bezbronnym ludziom. Jednak boją się ludzi, mniej lub bardziej, więc uciekli. Wolą mieć reputację nieznanego bohatera niż żeby ktokolwiek kto ich zobaczył, od razu krzyczał "O BOŻE TO TA DWÓJKA CO URATOWAŁA MATKĘ Z DZIEĆMI OD TYGRYSA!". To byłoby niezręczne.
Wracając, jeden z policjantów, wyglądający na dość młodego, zaczął chodzić po budynku, najprawdopodobniej szukając schowanych, spanikowanych ludzi czy sprawców. Dokładnie tak jak Heather przewidziała — mężczyzna ich nie zauważył.
— Pusto! — krzyknął do swoich przełożonych, wychodząc z budynku. Heather uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: „a nie mówiłam?", ale powstrzymała się od tego.
Blondynka po upewnieniu się, że ich nie usłyszą, wstała.
— Chcesz zostać tu jeszcze chwilę, czy chcesz ryzykować życiem, wolnością i, lub, swoją wolnością, żeby spróbować iść zobaczyć pingwiny? — wyszeptała. Nie chciała tym razem przewidywać, co się stanie. Kiedy wiesz wszystko, zaczyna się robić nudno. Czasem trzeba mieć trochę niepewności w życiu.

Avery?
◇──◆──◇──◆
[363 słowa: Heather otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

czwartek, 11 maja 2023

Podsumowanie kwietnia

Tu wasz ulubiony moderator, Karo. Zapraszam na świetne (jak zwykle) podsumowanie kwietnia.

CYFERKI

W tym miesiącu na bloga wpadło 18 postów, co jest całkiem niezadowalające, ale tym razem wybaczam, bo matury i takie tam. Za to, nasze szeregi zasiliła nowa postać — Dave Sharick
Postaci miesiąca znowu nie ma, bo yender nie zrobił głosowania. Przypał.

FABUŁA

Zacznijmy od moich ulubionych meksykan. Jesús i Sacnite w kwietniowych opowiadaniach starają się zaklimatyzować w Obozie Herosów, czego im szczerze z całego serca życzę. Aha, i starają się nie utonąć w toalecie.
Wanda i Philip zachwycają się nad pewnym końskim majestatem i robią jakieś romantyczne rzeczy, co jakiś czas powtarzając słowo "przyjaciółka". No ogólnie jest super słodko i fajnie, tak trzymać. 
Nie odchodzimy od słodkich i romantycznych wątków. No może odchodzimy, ale obiecuję, że Zion i Blanche kiedyś będą słodcy i romantyczni. W głowie Mae i mojej są, musicie mi uwierzyć.  
Kanmi i Milio robią jakieś też romantyczne (cóż za romantyczny miesiąc) rzeczy, ale nie jestem pewien jakie są relacje między nimi. Po prostu Kanmi odbiera książkę z poczty czy czegoś takiego, a Milio narzeka na piosenki. To tyle. 
Avery i Heather chyba walczyli z chimerą. Znaczy no na pewno tak było. W kwietniowych opowiadaniu od Avery, raczej już nie walczą, tylko zbierają resztki siebie i przygotowywują się do zobaczenia pingwinów. 
Dick i Lexi grają w karty podczas pikniku i oglądają chmury. A na dokładkę uciekają przed jednorożcami.  
Ver wyjechała na wakacje, bo lato niestety się kończy, a co to za lato bez wakacji. A no i spotkała Cherry. Tak mi się wydaje. 
Zbliżamy się do końca. Lucien się strasznie nudzi, a Dany… Dany łapie kartkę papieru. A bardziej na nią wpada, a raczej kartka wpada na niego. 

KTOSIOWE OPOWIADANIA

Nie ma.

ps. to koniec, pa

poniedziałek, 8 maja 2023

Od Avery — „Teraz albo nigdy”

Czy istnieje coś lepszego niż wieczorny samotny spacer? Spokój, którego doświadczyło Avery, mógłby zgromadzić na zapas, gdyby to tylko było możliwe.
Mimo że rany, które odniosło w walce z Chimerą, już się goiły, każdy nagły ruch wywoływał nieprzyjemny ból. No cóż, gdyby nie starało się niepotrzebnie strzelać kilkoma pociskami na raz, pewnie by wyszło z tej potyczki bez szwanku, ale dostało nauczkę.
Błędy zdarzają się wszystkim, nawet najlepszym ~ w tym dzieciom Ateny.
Avery szło dalej, oddalając się od zgiełku, jaki panował w obozie. Zaczynało żałować, że nie wzięło ze sobą jakiejś książki. Teoretycznie mogłoby wrócić do domku po jakąś lekturę, ale znając jeno szczęście, znowu wpakowałoby się w jakieś kłopoty. Lubiło Louise, ale nie miało ochoty znowu szukać Harry'ego, by później zorientować się, że kamień przez cały czas był w jej kieszeni.
Mogłoby się wydawać, że Avery jest nudną osobą, jednak ono po prostu lubiło spokój i ciszę. Było wycofane, zupełnie niepodobne do pozostałych dzieci Ateny, jednak nie czuło się „wyrzutkiem". Wszyscy w obozie byli przyjaźni, każdy miał jakichś znajomych.
Avery nazywało same siebie "wędrowcem-ninja". Pojawiało się nagle za plecami jakiejś osoby lub dołączało się na chwilę do grupki, by później równie niespodziewanie zniknąć.
„Gdyby nie te moje jasne włosy, byłobym rasowym emosem” pomyślało, z rozbawieniem zdmuchując a czoła kosmyk włosów.
Robiły się coraz dłuższe, jednak dziecko Ateny nie zamierzało ich na razie ścinać. W planach miało zapuszczenie ich do ramion, by później poprosić któreś ze swojego rodzeństwa (lub jakieś inne dziecko Afrodyty), by za pomocą prostownicy lub innej maszyny zakręcić nu loki.
Tak, to był pomysł. Musi podpytać o jakieś dobre szampony i sposoby pielęgnacji kręconych włosów Louise lub Heather.
A może pójdzie z którąś z nich na wspólne zakupy? To byłaby miła odmiana.
Ale jednocześnie dziwne, by nagle poprosić dziewczynę o wspólne wyjście na miasto.
Trzeba popracować nad jeno umiejętnościami komunikacji z innymi herosami.
Avery uśmiechnęło się do siebie, gdy zobaczyło, że wszyscy zbierają się na kolację.
Ten spacer był dobrym pomysłem. Dziecko Ateny uporządkowało myśli w swojej głowie.
Ruszyło w stronę pawilonu, starając się nie odpływać w marzenia, gdy nagle minęła no Louise. To była jeno okazja.
Teraz albo nigdy.

◇──◆──◇──◆
[355 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Dicka CD Lexi — „O kurach i półgłówkach”

Poprzednie opowiadanie
WIOSNA

Dick, kiedy już się zorientował, że za chwilę prawdopodobnie umrze, potrzebował bezcennych trzech sekund do powstrzymania się od wykrzyknięcia "Wiedziałem!". Mózg półboga pod wpływem stresu przeskoczył na wyższy poziom. Chwycił Nuggeta pod pachę, kawałek placka włożył do ust, i wolną ręką chwycił Lexi za ramię. Przeanalizował otoczenie, kiedy jednorożce tuptały coraz bardziej złowrogo i chmura kurzu wzburzana przez ich brokatowe kopyta dotarła do dwójki legionistów.
— Szybko, za mną! — spróbował krzyknąć syn Fortuny, ale ze względu na proces przeżuwania jego komunikat nie był raczej czytelny. Pociągnął Lexi za sobą, poprawił Nuggeta pod pachą i miał nadzieję, że reszta zwierząt podąży za nimi. Wskoczył na najbliższe drzewko. Choć liche, może wytrzyma...  Heroska usadowiła się na gałęzi obok niego, w samą porę — biegnące jednorożce właśnie staranowały ich posiłek.
— Mój jabłecznik... — jęknęła dziewczyna, obserwując resztki placka wzbijające się w powietrze i klejące się do lśniącego futra jednorożców. Tymczasem Dick liczył kury (były wszystkie), oraz szczury (one również), a krowa, mucząc przeraźliwie, stanęła pod drzewem (bo przecież by na nie nie weszła) w taki sposób, że mordercze kopyta jednorożców ją ominęły.
— Och, wielka Fortuno, dzięki ci! — wzniósł ręce ku niebu. — Będę ci dozgonnie wdzięczny! Mamo, spalę ci dziś całą moją kolację!
Tupot jednorożcy cichł, aż w końcu zupełnie zniknął. Mózg Dicka, w stanie euforii, że przeżył, dopiero po chwili zarejestrował, że coś jest nie tak.
— Gdzie jest Nugget?
Faktycznie. Kiedy pędził na drzewo, chwycił go pod pachę. Kurczak miotał się, może nawet się wyślizgnął? Dick nie mógł sobie przypomnieć, w jakim stanie wskoczyli na drzewo. Pełen obaw, zeskoczył na ziemię (oczywiście prawie wykręcając sobie kostkę i powodując przeszywający ból w kolanie, a także ocierając łokieć o gałęzie). Rozejrzał się i odetchnął z ulgą. Żadnych kurzych flaków w zasięgu wzroku. Jedynie popsuty kosz piknikowy, wgnieciony w ziemię koc i jabłecznik zmieszany z błotem.
To chyba dobrze, nie? Przynajmniej żyje.
— Nugget! — chłopak złożył ręce w trąbkę i zaczął wołać. — Nugget, cip cip, Nugget!
Lexi również zeskoczyła z drzewa i podeszła do przyjaciela.
— Wiesz, skoro go tu nie ma, to przychodzi mi na myśl tylko jedno miejsce, gdzie mógłby być.
— Gdzie?
Lexi w odpowiedzi spojrzała na horyzont. Dick również. Mniej więcej tam podbiegły jednorożce.

Lexi?
◇──◆──◇──◆
[356 słów: Dick otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]