środa, 28 lutego 2024

Od Wandy CD Philip — „Dom gdzie serce twoje”

Poprzednie opowiadanie

Twarz Philip mówiła wszystko. Trzęsące się dłonie, rozszerzone źrenice.
— Proszę, powiedz mi, co się stało — delikatnie ujęła dłońmi moją twarz. Pisnęłam cicho, gdy palcem wskazującym przejechała po siniaku na oku.
Nie mogłam się dłużej zastanawiać, byłoby to podejrzane.
— Trening. Dziś mi naprawdę źle szło, to nie mój dzień — wstałam od razu po tych słowach, otrzepując się ze stajennej ściółki.
— Nie kłam – złapała moją dłoń. — To nie trening. Znam cię.
— Wiesz, że nie należę do najspokojniejszych potomków. Nie jestem dzieckiem Afrodyty czy Apollina. Jestem córką pierdolonego boga okrutnej wojny, mam to w krwi — czułam, jak krew mi grzeje, jednak sama nie wiedziałam, czy to z powodu smutku, złości czy połączenia tego i tego.
— Kto ci to zrobił — centurionka odrzekła gorzko, twardo.
— Na treningu, moje rodzeństwo — odpowiedziałam, nie patrząc jej w oczy.
— Żaden trening. Kto. Proszę — ciężko westchnęła.
Zamknęłam oczy. Zagryzłam usta. Chłodne powietrze w stajni spowodował, że na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka. Odruchowo dotknęłam plecami o ścianę, a od razu, poczuwszy piekące rany, wzdrygnęłam się. Gdy otworzyłam powieki, ujrzałam jak dziewczyna trzyma mnie, w objęciach.
–— Raczej nie bijecie się pasami po plecach. Ktoś musiał ci to zrobić. Obiecuję, nie zrobię tej osobie krzywdy… — na chwilę przerwała swoje zdanie. Wyglądała, jakby chciała coś dalej powiedzieć, jednak nie miała pojęcia, czy to dobry pomysł. Jej wzrok uciekł na bok, a policzki się zarumieniły.
Ona się naprawdę o mnie martwi. Widzę po jej spojrzeniu, byłaby w stanie wskoczyć dla mnie w ogień. Czekała aż powiem, co się wydarzyło. Nawet Juan wyciągnął swój majestatyczny czarny pyszczek zza krat boksu, przyglądając się obecnej sytuacji. Jej oczy wpatrywały się w moje. Czułam, jakby ta chwila trwała wiecznie.
— Mój ojczym mnie bije. Bił mnie od zawsze, jednak teraz przeszedł samego siebie. Uważał, że tym złagodzi mój chaotyczny charakter i będę taka jaką on by chciał. Idealna. Dobrze się uczy, jest grzeczna…
Puściła mnie.
– C-czemu? – ledwo co z siebie wydusiła. Po raz pierwszy widziałam ją aż tak zszokowaną.
— Nie wiem – wzruszyłam ramionami. –— Dostawanie od niego w morde nie było szczerze nowością, tak samo, jak ciąganie za włosy czy nawet i p-p… — przerwałam. Nie mogłam dalej powiedzieć. – Nawet jak mnie tu przywiózł. Nic nie powiedział mi na pożegnanie. Wyrzucił z auta, dał walizki i odjechał. Bez żadnego słowa.
Na chwilę znowu nastała cisza.
— Nie toleruje mnie. Z każdego powodu. Z tym też, że…
Widok sprzed paru godzin pojawił mi się znowu przed oczami. Znowu to czułam, widziałam, przeżywałam. Widziałam tego frajera przede mną, wyzywał od najgorszych, mówił w twarz, że szkoda, że się urodziłam i czemu moja matka nie raczyła dać Aresowi gumek, gdy poszli się grzmocić. Serce zaczęło mi kołotołać, a mi samej zrobiło się duszno. Dreszcze przeszły całe moje ciało. Zerknęłam na dłonie i się wystraszyłam. Trzęsły się to mało powiedziane. Usiadłam, na drgającym ciele. Schowałam głowę w rękach, oddychając szybko i nierównomiernie. Wydawało mi się, że to miejsce nie istnieje, że dalej tam jestem, ale to tylko moja wyobraźnia pokazała mi komfortowe dla mnie miejsce.
–— Philip, ja nie chcę umierać.
— Nie umierasz, jestem przy tobie. Na jeden robisz wdech, na dwa wydech. Jeden…

 
***

 
Leżałam na łóżku Philip, patrząc przez okno. Czułam się lepiej.
— Przepraszam, że przeze mnie doświadczyłaś czegoś tak okropnego… — Philip zasłoniła twarz rękoma, jednak po chwili ją odsłoniła. –— Powiesz mi, co spowodowało u ciebie aż taką reakcję?
— Jak ci mówiłam, miałam to wszystko przed oczami. Ojczyma, patrzącego na mnie z nienawiścią, pogardą, a ja, bezbronna. Nie miałam jak od niego zwiać. Jest dwa razy ode mnie wyższy i silniejszy, jakby chciał, jedną ręką by mnie zabił. Niby jesteśmy herosami, ale… w niektórych sytuacjach nadal bezbronnymi nastolatkami – przełknęłam nerwowo ślinę, gniotąc w ręku grzywę pluszowego Juana, którego kiedyś podarowałam Philip. – Poczułam na nowo metaliczny zapach krwi z nosa, jego wielkie łapy na mojej szyi, przez które nawet nie miałam jak się wyrwać. Pokonał mnie mój ojczym, zwykły śmiertelnik. Nic nieznaczący dla mnie człowiek.
— Już stop — Philip przerwała mi wypowiedź. Uspokajająco głaskała moją dłoń, dotykając opuszkami palców moją starą bliznę. — Nie mów dalej. Widzę jak ci ciężko to mówić.
Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Delikatny, ale szczęśliwy. Miałam ochotę znów się popłakać, ale ze szczęścia.
— Kocham cię Philip. Jesteś najwspanialszą osobą, jaką spotkałam w moim życiu. Walczyłabym dla ciebie z największym waszym oddziałem, oddałabym życie. Kocham cię nad życie — wyznałam, po polsku.
— Co powiedziałaś? — Dziewczyna zerknęła na mnie zaciekawiona. Teraz doszło do mnie, że przecież ona nie rozumie polskiego. To może i lepiej, ale co ja jej teraz powiem?

Philip?
◇──◆──◇──◆
[734 słowa: Wanda otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Ezry do Wandy — „Pączki drzew i zniszczone marzenia”

Przerwa wiosenna zamknęła wrota szkół na tydzień, co sprawiło, że Ezra musiał zostać w domu. Zostałby w domu, gdyby nie matka.
Od pierwszego — nawet nie pierwszego dnia, był to bowiem ostatnim piątek przed przerwą, tańczyła wzdłuż cienkiej granicy przytomności i szału.
Ezra miał dość. To była dla nich prosta rutyna — zerwać plecak z haka na drzwiach, wepchnąć do niego kilka koszulek, parę spodni, paczkę suszonych jabłek i portfel, uzupełniony kilkoma banknotami ze skarbonki: dużego słoika po przetworach, schowanego pod łóżkiem herosa. Włożyć buty, założyć kurtkę, krzyknąć „wyjeżdżam” przez ramię, mimo tego, że za każdym razem były to słowa rzucone na wiatr. Wyszeptać „przepraszam” do suczki, pogłaskać jej duży, ciepły, kochany łeb. Zamknąć za sobą drzwi i wybiec w stronę przystanku, szybciej niż Ezra mógł pożałować swojej decyzji.

Następnie wsiadał do autobusu, jednego z kilku na drodze do Obozu. Dwie godziny z New Jersey do Nowego Jorku, tam przesiadka w stronę Long Island. Kolejne boleśnie długie godziny w twardym, wysiedzianym i nieco lepkim siedzeniu. Dlaczego nie brał ze sobą telefonu? Ach tak, potwory. Umieranie nie było w jejgo planach. Gdzie były ich suszone jabłka? Ach tak, zjedli je już godzinę temu. Ostatnią milę przebywało piechotą, półbiegiem, oglądając się na boki, za siebie, zerkając w górę częściej, niż było to potrzebne aż do momentu przekroczenia granicy jejgo drugiego domu.

Koordynatorzy Obozu również przyzwyczaili się do tej rutyny. "Masz minutę, żeby stracić mi się z oczu," rzekł Pan D. za pierwszym razem. "Jesteś zapisany na letni pobyt."
Ezra musiał wtedy wyglądać na zdesperowanego. Oczy, lśniące furią i paniką i nieskończonym smutkiem. "Z całym szacunkiem," odparł wtedy. "Nie mam gdzie się podziać. To nie tak, że mogę odstrzelić sobie łeb, żeby zapytać ojca, czy nie przenocuje mnie w ten weekend."
Ezra do tej pory nie wie, czy Dionizos wie o jego sytuacji rodzinnej, czy może mógł się jej domyślić, czy - co jest najbardziej prawdopodobne - nie obchodzi go ona w ogóle. Wie jedynie, że od tamtego dnia odprowadza go karcącym wzrokiem aż do ostatniego zakrętu, nie tracąc czasu na zbędne słowa.
Tym razem nie było inaczej. Pan D. zaszczycił Ezrę machnięciem ręki, Ezra otarło nos, poszło do swojego domku.

Starcie kurzu z mebli i wywietrzenie miałkiego zapachu samotności nie trwało długo. Potem zostało tylko pościelenie łóżka, rozłożenie się na nim i myślenie-myślenie-myślenie. O życiu, o śmierci, o nieprzeczytanych książkach, ułożonych na parapecie w idealnie równym rzędzie, czekających na to, aż ktoś rozluźni ich zbite strony. Potem był czas na kolację.
Następne dni były podobne. Wschód słońca, prysznic, śniadanie. Dołączenie się do grupy, trenującej szermierkę. Albo tropienie zwierzyny w lesie. Okazjonalnie satyrów, gdy ich przewodnik nie wiedział, jak rozróżnić ich ślady od zwierzęcych. Obiad, nauka greki. Bieg wzdłuż plaży, kolacja. Topienie się w myślach aż do momentu zaśnięcia.
Rutyna, dająca poczucie przynależności. Nużąca, ale nużąca w ten sposób, w który nuży trzask ognia w kominku. Nie w ten sposób, w który nuży ciągłe uciekanie, gonienie za bezpieczeństwem.

Błoga rutyna, pozostawiająca po sobie jedynie usatysfakcjonowane ciepło i ciche "co dalej? co zrobisz ze sobą za dwa lata?" została przerwana wiadomością. Nie był to nawet list – chociaż Ezra nie wiedział, czy to by sprawiło, że owa wiadomość byłaby lepsza. Pocztówka z poszarpany rogiem, z kaskadą białych linii, tam, gdzie musiała zostać zgięta. Zdjęcie nowojorskiej panoramy.
Z drugiej strony znaczek pocztowy, adres, wypisany chybotliwymi, drukowanymi literami. Dalej tekst, właściwa treść pocztówki. Teraz zamazana wyschniętymi już łzami. Podpisano: Mama. Obok zamaszyste serduszko.

— Kurwa! — Krzyknął Ezra, zbiegając ze ścieżki w lesie. Kiedy się w nim znalazł – tego nie wiedział. Były tylko drzewa, wysokie drzewa, miękki mech pod stopami. Miałkie, zbutwiałe liście, pozostałości zeszłej jesieni.
Szeleściły pod podeszwami butów Ezry, przylepiały się do nich. Gałęzie trzaskały pod ciężarem jego kroków. Małe zwierzęta, drobne ptaszki uciekały z jego drogi.
W końcu znalazł się na małej polanie, chociaż mianowanie tego miejsca polaną było przesadą. Był to prześwit, plamka lasu, w której drzewa były rzadsze, a jej sam środek zdobił stary, pokryty mchem pień niegdyś wielkiego drzewa, które musiała przewrócić wichura bądź piorun. To na nim Ezra usiadł, na nie opadł z wydechem, z którym opuściły go ostatnie siły.
Rozluźnił spierzchnięte chłodem palce, drżące bardziej, niż był gotowy się do tego przyznać.

Kilka głębokich oddechów później herosa zalała nowa fala żalu. Ezra ścisnęło pogniecioną kartkę, wlepiło pusty wzrok w litery.

Drogie dziecko,
wczoraj musieliśmy pozwolić Oreo odejść; nie
czuła już bólu, trzymałam ją za łapę. Gianna zostaje
z nami, pomaga mi z c—
Kocham cię
                                      — Mama ♡

Wilgotny papier z łatwością dał podrzeć się na pół, potem na ćwiartki, potem w coraz mniejsze i mniejsze kawałki, opadające na ziemię jeden po drugim. Gdy ostatni z nich wypadł z dłoni herosa, z jego piersi wydostał się jęk. Za cichy, za słaby aby móc go porównać do krzyku zwierzyny, za żałośnie zdruzgotany, aby faktyczna zwierzyna lasu mogła go zignorować. W oddali ptak poderwał się do lotu.
Ezra podkulił kolana, objął je ramionami. Przygryzło wargę, zaczęło przypominać sobie poprzednie wydarzenia. Jak poszedł do obozowego sklepiku, aby zakupić pastę do zębów i paczkę kwaśnych żelków. Jak przy kasie została wciśnięta mu do ręki pocztówka. Jak musiał przełknąć pierwsze, gorzkie łzy, pokiwał głową, wymamrotał łamliwe podziękowania i wyszedł na dwór, zastanawiając się skąd jejgo matka znała adres obozu, kto podjął się dostarczenia karteczki tak daleko (do tego na czas), i, finalnie, dlaczego, dlaczego. Dlaczego on, dlaczego jego pies— jego najlepsza przyjaciółka. Oczywiście, miała niedoczynność tarczycy, męczyła się na spacerach, a jej pyszczek zdobiła srebrna sierść. Ezra jedynie nie sądził, że koniec nastąpi tak szybko.
Dlaczego musiał uciec z domu. Czy to by coś zmieniło?

Na dłoni Ezry wylądował motyl o czarno–pomarańczowych skrzydłach. Symbol śmierci, duszy, częściej Psyche, rzadziej ojca Ezry.
— Pierdol się, — wyszeptał w stronę owada przez zęby.

Szelest leśnej ściółki przerwał moment ciszy. Motyl rozprostował skrzydła i uniósł się w powietrze, bezszelestnie. Zawirował na wietrze i zniknął między ledwo zielonkawymi drzewami.
Zza krzaka, obsypanego soczystymi pączkami wynurzyła się dziewczyna, ostrożnie odsuwając jego gałęzie z drogi. Tak ostrożnie, jakby niedawno dostała napomnienie od driady, aby pod żadnym pozorem nie niszczyć lasu.
Spojrzenia herosów skrzyżowały się.

Ezra skulił się, nagle boleśnie świadomy tego, co musi sobą prezentować: potargane włosy, bluza, zsuwająca się z ramion, spuchnięte, zwężone oczy, łypiące znad dziur w spodniach, wianek malutkich kawałeczków podartego papieru wokół niego.
— Jesteś tu, żeby się ze mnie nabijać?

Wanda?
◇──◆──◇──◆
[1048 słowa: Erza otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Violet CD Avery — „Koszmary i po koszmarach”

ZIMA

Poprzednie opowiadanie

Chociaż mijały właśnie ostatnie zimowe dni, a pogoda przypominała bardziej wiosenną, niż zimową to wciąż nie były to odpowiednie temperatury na robienie sobie wycieczek. Za całe wrażenie chłodu należało winić mroźny wiatr, porywający za sobą gałęzie z drzew. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze deszczu, jednakże nie wywołujmy wilka z lasu! Tak czy siak, wizja przebywania na zewnątrz nie była zachęcająca, choć ciepłolubna Violet postanowiła wyjść i pozbierać myśli - przy okazji orientując się po obozie, w którym spędzi jeszcze nieco czasu.
Oddychała spokojnie, lecz głęboko, mając przed oczyma swój sen, bądź nawet wizje zesłaną przez ukochaną matkę. Matkę, która każe się domyślać, zamiast powiedzieć wprost, co ciekawego spotka jej córkę podczas pobytu w nowej społeczności. Ale… czego ma się spodziewać, jeśli nawet nie widziała bogini na oczy? Proszenie o wskazówki to już zbyt wiele…
Z rozmyślań wyrwał ją jakiś głos. Heroska była zaskoczona, kiedy podeszła do niej pewna osoba. Przedstawiło się jako Avery. Względnie bardzo sympatyczny osobnik, który emanował pewnością siebie. Wyczuwała od nich pozytywną aurę.
— Jesteś tu nowa, tak? Pomyślałom, że mogłobym cię odprowadzić… znaczy, oprowadzić po obozie. Jeśli tego chcesz, oczywiście.
Na potrójną bogini! Na pewno chciała! Z przyjemnością pozna kogoś spoza domku Hekate i jeszcze kogoś, kto opowie jej o tym miejscu. Avery zjawiło się w odpowiednim momencie, bo lada chwila Violet zwariowałaby ze swoimi myślami.
— Jasne — odparła, uśmiechając się promiennie, lecz po chwili zdała sobie sprawę, że sama się nie przedstawiła. — Jestem Violet.
— Więc, od czego zaczynamy? — zapytało jasnowłose.
Nagle młoda wiedźma ziewnęła, jakby jej organizmowi przypomniało się, że dopiero wstała. Co znaczyło, że miała jedną odpowiedź na to pytanie.
— Na dobry początek chciałabym zacząć od zbrojowni. Powinnam wybrać jakąś broń dla siebie… ale po drodze powinniśmy zgarnąć jakąś dobrą kawę. Co ty na to?
— Zobaczymy, co da się zrobić — Avery skinęło głową. — Chodźmy!
Jeno krok był na tyle szybki, aż trudno zdołała za nim nadążyć. Półbogini chciała przerwać ciszę i zagadnąć do obozowicza, jednak wyszło jak wyszło.
— To… z jakiego domku pochodzisz? I jak długo jesteś w obozie?

Avery?
◇──◆──◇──◆
[332 słowa: Violet otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

sobota, 24 lutego 2024

Od Rodiona CD Raphaëla — „Pokojowy podarek”

Poprzednie opowiadanie

Nie chciał być niemiłym, ale przedstawienie się samym imieniem było… dziwne. Wolał wiedzieć coś o rozmówcy, oprócz imienia. Domek, kto jest jego boskim przodkiem? Mimo tego nie skomentował przywitania, jedynie zmuszając się do uśmiechu. Nie szerokiego, po prostu takiego, aby wyglądał, jakby cieszył się, że tu jest. Oczywiście, to nieprawda, wolał być w Obozie Jupiter i ćwiczyć czy rozmawiać z innymi legionistami. Uniósł brew, kiedy tylko usłyszał kolejne słowa chłopaka.
— Ach, przybywam z Obozu Jupiter na spotkanie z grupowymi… — zaczął się tłumaczyć, po chwili pokazując kilka pojemników w koszu. Każdy z podpisem, zapewne dotyczącym zawartości pojemnika. Wszystkie były ciepłe, a jeśli wzięło się jeden pojemnik do ręki i trochę się poruszało, nietrudno było zauważyć, że w środku jest coś płynnego, z jakimś pomniejszym wkładem. A bazując na podpisach, były to ziemniaki, makaron czy inne marchewki pływające w ciepłej, domowej zupie. Nie gotował tak dobrze, jak jego ojciec, ale mimo tego, nie będąc skromnym, uważał swoje kulinarne cuda za pożywienie bliskie ambrozji. Nie był pewien, jak to robił, po prostu wszystko w kuchni co wychodziło spod jego rąk, smakowało, jak to się mówi, jak niebo w gębie. — Pomyślałem, że zrobię mały prezent dla grupowych, no i też innych, których spotkam. — dokończył. — Wybierz sobie. Jeden, bo nie wiem, czy więcej starczy mi dla innych. — dodał, na wszelki wypadek. Nie chciał, żeby potem okazało się, że zabraknie dla innych. Pełnych pojemników i łyżek było więcej niż domków, choć przecież nie każdy domek miał grupowego. A raczej, nie każdy domek w ogóle miał mieszkańców, tak jak te, które miały gościć potomków Zeusa czy Hadesa, ale też te, które należą do bogów, którzy dzieci nie mają, tak jak Hera, Hestia, Artemida (w tym przypadku mogły się liczyć Łowczynie Artemidy, choć był niemal pewien, że żadna z nich nie przyjęłaby cieczy o nieznanym pochodzeniu od jakiegoś chłopaka, którego widzą pierwszy raz na oczy), ale też te, które tymczasowo po prostu… no, nie miały mieszkańców. Zapewne starczą dla wszystkich, ale nigdy nie można być za mało przygotowanym. Może co najwyżej rozdać je potem innym. Powinien dać też po jednym satyrom, nimfom, Chejronowi, a może też, jak obozowicze mówili, Panu D.? – A, właśnie, jeśli jesteś weganinem, bądź wegetarianinem, to nic nie mam. Przepraszam. — szybko dodał, zanim Raphaël zdołał cokolwiek wybrać. Nie chciał, żeby potem miał do niego pretensje. — Wiesz może ile obecnie macie grupowych? — zapytał. Ta informacja naprawdę mu się przyda. Nie tylko dlatego, że łatwiej oszacuje, ile zup może rozdać, ale też po to, żeby przygotować się do rozmowy z dużą ilością osób. Szczerze, niezbyt lubił obrady senatu w Obozie Jupiter. Za dużo ludzi, a do tego — Izan. Ten skurwysyn, który ma do wszystkiego problem. Oczywiście, Rodiona śmieszyło to, że jest wyższy od ambasadora Marsa i musiał też przyznać, że starszy mężczyzna miał dość ładne oczy, ale najchętniej przytrzymałby go pod ścianą, aż ogarnąłby, że ma coś kuku na muniu.


Raphaël?
◇──◆──◇──◆
[473 słowa: Rodion otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

piątek, 23 lutego 2024

Od Caroline — „Zmiany”

17 grudnia tego roku był pochmurny. W Londynie nikt już nawet nie oczekiwał śniegu; wszyscy ściskali w dłoniach swoje parasolki. Caroline ze znużeniem wyglądała za okno. Wcześniej tliła się w niej odrobina nadziei, że w jej 15 urodziny może pogoda będzie chociaż znośna. Było to jednak zbyt roszczeniowe życzenie, którego nikt nie umiał spełnić.
Jej dzień rozjaśniła jednak niespodzianka przygotowana przez rodziców. Prezentem urodzinowym dziewczyny był wakacyjny wyjazd do Nowego Jorku. Sporo podróżowali we trójkę, ale dla piętnastolatki wizja samotnego wyjazdu była dużo bardziej ekscytująca.
Choć Elizabeth przez jakiś czas wahała się, kwestionując poczucie odpowiedzialności swojej córki, Olivier ją przekonał. A Caroline była wniebowzięta.
⎯ Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! ⎯ powiedziała Sabrine, wchodząc do salonu w jej domu.
Miedzianozłote włosy dziewczyny błyszczały nawet kiedy słońce było zasłonięte chmurami. Przytuliła przyjaciółkę, a dopiero potem wręczyła jej trzymany w dłoni niewielki bukiecik kwiatów i torebkę.
No tak. Po co komu związek, kiedy twoja najlepsza przyjaciółka wręcza ci kwiaty?
⎯ Dzięki, siadaj. Gdzie Alex? ⎯ zapytała brunetka, rozglądając się za wazonem.
⎯ Skrzypce jej się przedłużyły, ale niedługo powinna być ⎯ odpowiedziała Sabrine, zdejmując z ramion beżowy płaszcz.
Caroline skinęła głową, wstawiając kwiaty do wazonu, który wcześniej napełniła wodą.
Jej impreza urodzinowa odbyła się tydzień wcześniej. Weekend przed Świętami Bożego Narodzenia raczej nie służył do wyprawiania imprez. Ale dzięki temu dzień jej faktycznych urodzin spędzała w spokoju.
Prezentem od Sabrine był wąski, srebrny pierścionek z czterolistną koniczyną. Dziewczyna uśmiechnęła się, wsuwając go na palec.
Alex pojawiła się 10 minut później, przemoczona; pod kurtką trzymała pudełko babeczek. Czarne, krótkie włosy przykleiły się jej do policzków, a deszcz rozmazał makijaż, ale uśmiechnęła się.
⎯ Najlepszego, Ley ⎯ powiedziała w drzwiach, strzepując krople wody z głowy.
⎯ Dzięki, zmoklaku ⎯ odpowiedziała brunetka z rozbawieniem, po czym przyniosła jej ręcznik z łazienki.
Usiadły przy stole z dzbankiem herbaty i babeczkami. Alex starała się okiełznać w połowie wyschnięte, puszyste włosy.
⎯ 15 to wcale nie tak dużo, co nie? ⎯ zagaiła Leyanall, mieszając łyżeczką w kubku.
⎯ Niby tak ⎯ przytaknęła Sabrine, zakładając kosmyk rudych włosów za ucho.
Caroline westchnęła. Przed nią jeszcze trochę czasu w gimnazjum, a co później? Ostatnio takie myśli przedzierały się do niej coraz częściej. Starała się je jednak od siebie odpychać; przecież nie musiała się spieszyć.
⎯ Na przyszłość mamy jeszcze czas. ⎯ Alex przerwała im raczej ponure rozmyślania, a Sabrine ponownie przywołała uśmiech na twarz.
⎯ No tak. Dzisiaj mamy świętować ⎯ przytaknęła, sięgając po jedną z babeczek z wiśniowym nadzieniem.
Caroline obdarzyła bliskie jej sercu dziewczyny uśmiechem. Trzymały się we trójkę od podstawówki. Nastolatka czasami dziwiła się, że wciąż z nią wytrzymują. Tolerują jej głupie odzywki i nieco zbyt gwałtowne wybuchy.
Jej czekoladowe oczy błysnęły delikatną czerwienią w sztucznym świetle jarzeniówek.
⎯ Dzięki, dziewczyny. Że jesteście.

Caroline myślała o tym dniu, przechadzając się pomiędzy grządkami truskawek. To zabawne jak szybko życie może obrócić się do góry nogami. Nie pomyślałaby, że niewinny prezent na piętnaste urodziny zmieni cały jej światopogląd.
Gdyby w tamte wakacje nie pojechałaby do Nowego Jorku, satyr by jej nie znalazł, nie trafiłaby do Obozu Herosów. To miejsce było magiczne, dosłownie i w przenośni. Rozgrzane promieniami słońca pola truskawek niosły ze sobą charakterystyczny zapach. Widziała kątem oka driady migające między drzewami na skraju lasu.
Nawet wiosną obóz wyglądał imponująco, choć pozbawiony niektórych elementów.
W polu jej widzenia rozciągały się domki zamieszkiwane przez dzieci poszczególnych bogów. Stał tam również jej domek: otoczony drutem kolczastym i z głową dzika. Domek piąty doprawdy był uroczym miejscem.
Pomimo dosyć ekstrawaganckiego wyglądu to miejsce stało się jej domem. Jako jedynaczka na początku ciężko zniosła usadzenie jej w jednym domku z grupką dzieciaków, ale w końcu musiała się przyzwyczaić. W końcu teraz to było jej rodzeństwo.
Ojciec uznał ją już pierwszego wieczoru. Jeśli miała być szczera, nie była zdziwiona. Ares, bóg wojny i niepohamowanej agresji — to brzmiało znajomo. Od początku wiedziała, że Olivier nie był jej ojcem. Elizabeth wyszła za niego, kiedy Caroline miała dwa lata. Ale i tak bardzo rzadko słyszała o swoim ojcu, a teraz nie miała pojęcia, czym jej matka mogła przyciągnąć boga wojny.
Te wszystkie nowe rzeczy często wprawiały ją w stan zakłopotania. Ale przecież nie mogła wyprzeć się swojego dziedzictwa; poza tym dobrze czuła się w obozie. Kochała swój miecz i każdy sparing, na jaki miała szansę. Uwielbiała wyścigi rydwanów i bitwy o sztandar. Przyjeżdżała tu, kiedy tylko mogła, nawet jeśli to był tylko dłuższy weekend.
Wystawiła twarz do nikłego, wiosennego słońca. Czasami to niepozorne rzeczy koją niesmak zmian.


***
[721 słów: Caroline otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Caroline Leyanall

THE HEART IS AN ARROW. IT DEMANDS AIM TO LAND TRUE.

zdjecieCaroline LeyanallONA/JEJ — 16 LAT — PÓŁBOGINI — ANGIELKAcielaak

CÓRKA ARESA

Od Ezry — „Katharsis”

Zeszłym latem na terenie Obozu Herosów

TW: Alkohol, używki+nałóg (wspomniane)

Dzieci Aresa w wybitnej większości były uparte. Zapierały się piętami, łokciami w ziemi i nie dały zaciągnąć się nigdzie ani o cal.
Dlaczego Caroline tego dnia wstała lewą nogą i dlaczego uparła się, że każde jej nieszczęście jest winą Ezry… tego nie wiedział.
Przyjął kolejną obelgę, unosząc brew na jej kwiecistość — w podziwie, nie w wyrazie kpiny. Gdy nareszcie skończyła i wróciła do pakowania się — czy czegokolwiek, co miała zamiar robić tamtego dnia, Ezra opuścił „mieszkalną” część Obozu.
W poszukiwaniu miejsca znajdującego się jak najdalej od ludzi znalazł się na polu truskawek, stąpając po słomie, która wyścielała ścieżki pomiędzy kolejnymi rzędami roślinek. Ich zapach unosił się w ciężkim powietrzu późnego lata. Słońce cały dzień napawało je swoim ciepłem, a teraz każdy owoc uwalniał słodki, prawie przytłaczający zapach.
Między domkami pełnymi półboskich dzieci, gajami pełnymi satyrów i driad przetykanych przez strumyki, zamieszkane przez najady prywatność była niespełnionym życzeniem. W miejscu, gdzie każde drzewo mogło roznieść o tobie plotkę, która trafiłaby nawet do ławic ryb, krążących w okolicach plaży, po drodze zahaczając o każdą ostatnią osobę, którą znasz, tajemne schadzki były niezmiernie trudne, a oderwanie się od letniej codzienności niemożliwe.

— Te, dzieciak! — Ezra odwróciło się w stronę głosu. Ich policzki, zaróżowione ciepłem i frustracją przybrały głębszy odcień czerwieni na widok satyra, galopującego w jego stronę.
Był wysoki, miał szerokie ramiona i silne nogi, zakończone wyjątkowo dużymi kopytami. Gdyby był człowiekiem, nadawałby się na gracza koszykówki. A przynajmniej takie komentarze, zwrócone w jego stronę byłyby na porządku dziennym. Mieszane z „jaka jest pogoda tam na górze?”.
Satyr zwolnił kroku kilka stóp przed herosem. Wyraz jego twarzy stwardniał, kozia bródka wydawała się zwisać niżej, krzaczaste brwi zmarszczyły się w wyrazie konsternacji.
— Dzieciak, — powtórzył satyr, ciszej. Ostrożniej. — Słuchaj, ziom. Wiem, że spacery są ważne, i w ogóle, ale zabierz swój spacer z dala stąd, co?
Zręczne dłonie zerwały dłuższe źdźbło suchej trawy, które wylądowało między zębami satyra.
Teraz to Ezra łypnął na drugiego spode łba, zdziwione. Daszek czapki, z której, przez dwie postrzępione dziury wystawały rogi, jeszcze małe i proste przysłaniał jego oczy, ale jasne było to, że były szeroko otwarte.
— Mamy profit do spełnienia, ziom. — Kontynuował kozłonogi. — Marża zysku, wiesz. Nie mogę pozwolić na to, żeby dziecko śmierci biegało przez grządki.
— Och, — skwitował to Ezra. Opuścił wzrok na własne buty, zabłocone, czarne Conversy z zafarbowanymi na ciemnoszaro (barwnik obiecywał kolor czarny, lecz niestety nie był najlepszej jakości) sznurówkami. Wokół nich, w niemalże idealnym okręgu o średnicy dwóch stóp sadzonki truskawek więdły. Ich liście stawały się żółte i zwiotczałe, a miękkie łodygi uginały się pod ich ciężarem. Dorodna truskawka zamieniła się w półpłynną, lepką masę i ostentacyjnie upadła na ziemię z mokrym plaskiem. Kawałek dalej wystraszony wróbel poderwał się do lotu.
— Och. — Powietrze wypełniał śpiew cykad. Gniew zebrał się we wnętrzu herosa. Zakotłował się w jejgo klatce piersiowej, przepełnił go aż po opuszki palców. Pęczniał, aż w jednym momencie pękł, a jego miejsce zastąpiła rezygnacja. Pokiwał głową, a roztrzepane, przydługie włosy podskoczyły w górę i w dół. Następnie obrócił się na pięcie i ruszył ścieżką w kierunku głównej części Obozu, zostawiając zachodzące słońce za sobą.
— Postaw się w moich kopytach, stary! — Zawołał za nimi satyr.

Ezra nie chciał stawiać się w masywnych, okutych kopytach. Chciał zaszyć się w kącie i spędzić w nim kilka godzin, zapominając o istnieniu wszystkich innych żyjących istot.
Szybki marsz przyspieszył jego oddech. Lata treningów w Obozie i poza nim wzmocniły jejgo kondycję, nie pozwalały mu się łatwo męczyć. To zmęczenie było wynikiem kumulacji nie tylko wydarzeń jednego dnia, a wynikiem lat — a nawet dziesięciolecia — niechęci innych do Ezry. Czy rozumiał ich strach? Absolutnie. Czy wiedział, że nie może nic w nim zmienić? Oczywiście.
To nie pomagało.

Wydeptana dróżka z pola kręciła się wzdłuż małego pagórka, podążała za korzeniami i głazami, wytartymi setkami stóp, a na końcu prowadziła do głównej części Obozu. Nieważne, ile razy Ezra stawiał stopy jedna za drugą, usilnie starając się wydłużyć podróż do reszty obozowej cywilizacji. Stagnacja nie była opcją. Musiał być w ruchu, iść dalej, dalej, dalej. Stanie w miejscu pozwoliłoby myślom na pogrążenie go w niekończącej się pętli. Skupianie się na myśleniu było równie nieproduktywne. Jak można nie myśleć, jeśli cały czas myśli się o tym, żeby nie myśleć? To jak skupianie się z całej siły na tym, żeby nie wyobrażać sobie turkusowego słonia. Turkusowy słoń od razu tańczy hula przed oczami.

Ostatni kawałek dróżki był miękki, piaszczysty i niebezpiecznie blisko pierwszych domków. Ezra pokonał go szerokim krokiem, zręcznie omijając kępę jasnozielonej trawy. Niczym dziecko, przeskakujące każdą linię chodnika.

Gwar zastąpił szum oceanu i skrzypienie cykad. Głuchy bas dudnił przez podłoże, przenikał szpik kostny herosa. Dopiero kilka kroków dalej do basu dołączył alt piosenkarki. Wokale uderzały w uszy herosa nawet zanim połączyło je ze światłami, migoczącymi w oknach dwunastego domku.

Ostatni dzień letniego pobytu w Obozie. Ostatnia noc, którą obozowicze spędzą w komplecie. To był wieczór, w którym każdy celebrował sukcesy, takie jak przeżycie kolejnych kilku tygodni, skuteczne ominięcie stada potworów, znalezienie wielkiej miłości lub zachowanie wszystkich kończyn i koniecznych do przeżycia organów wewnętrznych. Uczczenia przyjaźni, braterstwa (i innego rodzeństwa), bogów i ich łaski.
Czy Ezra w tym momencie naprawdę zamierzało zaszyć się w swoim ciemnym, ponurym domku?
Tak.

Po namyśle, nie.
Oczywiście, wiedział, że w centrum wydarzeń będzie roiło się od ludzi, z którymi nie chciał się spotykać. Ba, nie chciał nawet na nich patrzeć. Sama wizja trafienia w grupę ściśniętych na małej przestrzeni, krzyczących, tańczących, śpiewających istot przyprawiała go o zimne dreszcze.
Jednakże unikanie wydarzeń grupowych nigdy, przenigdy nie kończyło się satysfakcją Ezry. Strach przed zmarnowaniem swoich najlepszych lat był silniejszy od niechęci do spoconych ludzi.

Heros ruszył w stronę muzyki. Odnalazł w sobie resztki pewności siebie. Wygładził koszulkę, otarł podeszwy butów o trawę i wkroczył w wesołą mieszankę muzyki, wrzasku i tańca.
Każdy z obecnych czerpał z wieczoru pełnymi garściami. Nikt nie przejmował się jutrem. Nikt nie przejmował się nawet tym, że jeden z koordynatorów Obozu mógłby wpaść na to, aby zepsuć zabawę. Dionizos za bardzo uwielbiał imprezy, żeby zakazać ich komukolwiek — chociaż groził, iż alkohol jest zabroniony, tak samo, jak każdej innej nocy. Chejron był pewnym zagrożeniem, lecz zazwyczaj był wyrozumiały. Dawał dzieciakom się wyszaleć. Odreagować realia ich istnienia.
Ezra stanął pod ścianą i przybrał pozę, emanującą poczuciem bycia na miejscu. Tak jest. Był elementem konstrukcji, podpierał ścianę plecami, niczym Atlas, dźwigający ciężar świata.
Póki dwójka herosów nie rzuciła się na siebie z chichotem, nie uderzyła o ścianę Ezry z impetem, usta na ustach, palce wplątane we włosy.

Ezra fuknął, wyprostował się i zaakceptował butelkę Coli, którą wręczyła mu ręka, wyłoniwszy się z tłumu. Oczywiście, ręka była przymocowana do jakiejś osoby, lecz jej twarz rozmazała się w błysku świateł i bujających się w rytm muzyki kończyn. W tym momencie nie była istotna.
Obejmując butelkę obiema dłońmi, zaczęło się przeciskać przez masę ludzi. Jego trasa początkowo prowadziła w stronę prowizorycznego baru (dwóch stołów, ustawionych tuż obok siebie — w teorii do konstrukcji należał trzeci, ale na nim tańczyła dwójka nastolatków), lecz gdy zobaczył przed nim grupkę dzieci Aresa, krzyczących coś głośnego, ale niezrozumiałego, Ezra odwrócił się i zaczął przepychać się przez lawinę ciał, mamrocząc tylko „przepraszam”, „dziękuję” i jeszcze raz „przepraszam”. Wyszedł z domku tą samą drogą, którą się w niej znalazł. Tym razem, zamiast pobiec w stronę pól, skręciło w lewo, aby obejść budynek, może znaleźć pusty kąt.
Jedyny przyjemny kąt był już zajęty przez heroskę, którą kojarzył z widzenia. Przynajmniej tak im się wydawało. Na pewno, na sto procent kiedyś mignęła mu przed oczami. Wydawała się miła. Jej uśmiech rozświetlał ciemność zmroku.

— Hej. — Dziewczyna poklepała kępę trawy. Gest zapraszający do dosiąścia się. Ezra przełknął ślinę i ostrożnie usiadł na ziemi, unosząc butelkę nad głowę.
— Hej.
Heroska upiła łyk napoju przez papierową, biało–czerwoną słomkę. Ezra ujrzało w butelce kilka łodyg mięty i półplasterek cytryny.
— W środku jest okropnie głośno, co nie? — Dziewczyna przechyliła głowę, a jej kucyki zabujały się wraz z tym gestem. Uśmiechnęła się, a w jej policzkach pojawiły się dołeczki. — Też nie przepadam za hałasem. Uwielbiam moich przyjaciół, ale w końcu… to za dużo bodźców. Jak się nazywasz?

Pytanie zaskoczyło Ezrę. Zamrugał kilkukrotnie, kolorowe światła błysnęły w jego oczach.
— Ezra, — wymamrotał końcowo.
— To fajne imię!
Ezra ponownie nie wiedział, co ma odpowiedzieć. „Dzięki, wybrałom sobie sam” nie było opcją. Końcowo odwzajemnił uśmiech towarzyszki, w zdecydowanie mniej szerokim wydaniu. Przez chwilę siedzieli w ciszy. Nie tej niezręcznej ciszy, którą chce się przerwać za wszelką cenę. To była ta komfortowa, ciepła cisza.
— Piękny dziś wieczór. — Głos dziewczyny stał się głębszy, bardziej rozmarzony. — Nie sądzisz?
— Ładny, — potwierdził Ezra. Wychylił resztę napoju z butelki i usadowił ją na trawie, między stopami. — Taki jak zawsze.
— To mój ostatni wieczór tutaj.

Blade oczy Ezry rozszerzyły się, jego serce spadło do jejgo żołądka. Czy chodziło jej o—...
— W obozie! — Zaśmiała się heroska. — Bogowie, jesteś blady jak ściana.
— Wyjeżdżasz?
— Mhm, — potwierdziła. — Wracam do domu. A potem… zobaczymy. Może dostanę się na studia. Co z tobą?
Ezra podniósł wzrok pełen podziwu. Jej aura była tak… pozytywna. Była sobą, bez krztyny skruchy. Lśniła tak jasno, że półbóg nie mógł powstrzymać zazdrości, kłującej jego serce.
— Też, — odparł. — Wracam do domu.
— Do matki?
Dłoń Ezry spoczęła na jego prawym policzku, zakrywając większą część blizn.
— Do domu.
— Przepraszam, jeśli to—...
— Nie, nie przejmuj się. — Ezra dyskretnie czknął. — Nie szkodzi. Po prostu… — Potarł policzek, odbiegając wzrokiem w dal. — Nie wiem, czego się spodziewać. Co na mnie czeka w domu.
Dziewczyna przysunęła się bliżej, położyła dłoń na ramieniu herosa. Normalnie odsunąłby się albo spiął się pod ciężarem nagłego gestu, ale tym razem czuł się bezpiecznie. Tego bezpieczeństwa mu brakowało. Bliskości drugiej osoby, gotowej do wysłuchania wszystkiego, co się w nim kotłowało. I to bezpieczeństwo przełamało tamę w jego wnętrzu.
— Czasami wszystko jest w porządku, ale moja mama… ma problemy. Jej partner rzucił ją po tym, jak zrobili test na ojcostwo i okazało się, że nie jestem jego dzieckiem. Ani jego brata, ani nawet listonosza. Serio, zapłacił mu za próbkę śliny, tylko po to, żeby dobić mamę. Podobno. Od tego czasu ma swoje epizody, zaprasza do domu tych wszystkich ludzi, wydaje alimenty na leki i… inne.
— Moi Bogowie, Ezra…
Oczy jejgo towarzyszki zakryła mglista warstwa łez.
— Przepraszam—...
— Nie przepraszaj. Nie powinieneś zostać w Obozie? To nie byłoby bezpieczniejsze?

Cisza ponownie zapadła między dwójką. Tym razem cięższa.
— Chcę dokończyć szkołę. Muszę wrócić do pracy, kiedyś chcę być w stanie się utrzymać. Wiesz, to nie tak, że mogę liczyć na ojca. Poza tym, moje bezpieczeństwo nie jest tu zagwarantowane w stu procentach. Zawsze istnieje ryzyko, że spadnę ze ścianki wspinaczkowej.
— Spotkałeś go kiedyś? Ojca.
— Nie do końca. — Ezra wyciągnął kilka źdźbeł trawy z ziemi. — Śnił mi się, raz. Nie wiem, czy to była jedna z tych słynnych wizji, czy moja podświadomość po prostu zdecydowała się zrobić mi psikusa.
— I?
— I… Stał przede mną. Miał skrzydła, duże, czarne. Pamiętam, że próbowałem go złapać za rękę, ale mi na to nie pozwolił. — Policzki Ezry zapłonęły wstydem. Dopiero teraz zdało sobie sprawę z tego, jak bardzo wygadywał się praktycznie nieznajomej dziewczynie.
— Może twój czas jeszcze nie nadszedł? — Czy to, że dokładnie wiedziała, kto jest jego ojcem, było dobre? Czy to znaczyło, że calutki Obóz wiedział, że jest tym dziwnym potomkiem Tanatosa?
— Jak widać, jeszcze dycham, — prychnął.
W odpowiedzi na to otrzymał kaskadę wysokiego, perlistego śmiechu. Szczerego niczym czyste złoto. Takiego, któremu nie dało się oprzeć — był porywający, skłaniał wszystkich wokół do dołączenia, śmiania się i cieszenia wraz z jego właścicielką.
— Cieszę się z tego, że dychasz, — oznajmiła.
— Naprawdę? Nie sądziłem, że…
— Ach, skądże. Wiele ludzi cię podziwia. Ostatnio słyszałam, jak ktoś komplementował twój styl i vibe.
— Na serio?
— Na serio! Mieli rację. Wyglądasz naprawdę fajnie.
Gwiazdy w oczach Ezry dwoiły się i troiły. W tamtym momencie przypominał merdającego ogonem szczeniaczka.
— Dziękuję. Za…
— Wszystko?
— Za wszystko. — Chłopak pokiwał entuzjastycznie głową. Potrzebował tego. Od długiego czasu nikt nie dał mu przestrzeni na wygadanie się. Większość ludzi stemplowała go piętnem outsidera.
— A ja dziękuję za miło spędzony czas. Uważaj na siebie, co?
Nim Ezra mógł znaleźć w sobie słowa, które nadawały się do sklecenia w adekwatną odpowiedź, dziewczyna poderwała się z ziemi i zniknęła w drzwiach domku. Nie dała Ezrze nawet szansy na zapytanie się o jej imię. Przybiła piątkę komuś, stojącemu przed samym progiem i już jej nie było.
Heros po kilku sekundach namysłu również wstał, z trudem łapiąc balans na nieco chybotliwych nogach. Pusta butelka upadła na bok i stoczyła się w krzaki.

Kilka pospiesznych kroków dalej i Sexy Bitch od Davida Guetty dudniło w jego uszach, a ludzie otoczyli go z każdej strony. Po tajemniczej dziewczynie nie było śladu… w sumie, rozpoznanie kogokolwiek poza osobami w obrębie trzech stóp było niemożliwe. Ezra obrócił się kilka razy wokół własnej osi, zagubione jak owieczka, która opuściła stado.
W końcu ktoś — dziecko Dionizosa, a przynajmniej na takie wyglądało — wcisnął mu w dłoń mały kieliszek. Ich wyraz twarzy sugerował, że nie przyjmowali sprzeciwu. W momencie, w którym Dionizosiątko mówi, że bierzemy shoty, każdy bierze shoty. Nie shota, shoty. Kolejne i kolejne kolejki.
Kolejne piosenki, kolejne fale ciepła, błogiego uniesienia. Bas, przenikający do kości, teraz pożądany. Rytm coraz bardziej skocznej muzyki, szum w głowie. Wszystko wydawało się odległe, a to, co zostało, było dobre. Przyjemne. Mogło trwać wiecznie.
— Hej! Chodź, idziesz prosto do łóżka.
Chłopak poczuł dłoń na swoim nadgarstku. To była ona! Jego nieznajoma towarzyszka spod domku!
— Och. Ale… Czuję się zajebiście! — Wybełkotał Ezra.
— W porządku. Pozwolę ci zostać, jeśli udowodnisz mi, że jesteś trzeźwy. Wyrecytuj mi alfabet… zaczynając od litery „m”.
— Malfabet?


***
[2219 słów: Ezra otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia]

Ezra van Asperen

IT IS NOTHING TO DIE. IT IS FRIGHTFUL NOT TO LIVE.

zdjecieEzra van AsperenON/ONO/ICH — 16 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 0 PD — 3 PU — 100 PZaurek.

DZIECKO TANATOSA

czwartek, 22 lutego 2024

Od Danieli do Lizzie — „Serce Nowego Jorku”

W Nowym Jorku życie płynie szybciej niż taksówki na Manhattanie, a ja, osiemnastoletnia marzycielka, próbuję dotrzymać kroku temu miastu. Ulice pulsują energią, a ja, mieszkając w tym labiryncie betonu, staram się znaleźć swój własny rytm. Bycie studentką aktorstwa to tylko mała część mojej historii — moje życie jest pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji jak z najlepszego scenariusza filmowego.
Każdy dzień w moim życiu to podróż przez nieznane, gdzie każdy krok może prowadzić do niezwykłych odkryć. Światło ulicznych latarni tańczy na mojej skórze, gdy przechodzę przez tętniące życiem ulice, wciąż poszukując inspiracji i nowych doświadczeń. Ale w tej betonowej dżungli nie ma czasu na marzenia, trzeba działać, walczyć o swoje miejsce pod słońcem, nawet jeśli czasami trzeba będzie stawić czoła upadkom i przeciwnościom losu.
Moje serce bije w rytmie Nowego Jorku — czasami szybko jak podczas burzy na Atlantyckim Wybrzeżu, czasami spokojnie, jak w parku Centralnym w letni dzień. Ale zawsze jestem gotowa na kolejną scenę tego niekończącego się spektaklu, gotowa na to, co przyniesie kolejny dzień w moim życiu.
*
Wiosenna atmosfera budziła wszystkich do życia. Wyglądając przez okna sali, w której aktualnie odbywały się zajęcia historii teatru, można było zauważyć kiełkujące pąki na drzewach. Słońce leniwie wisiało nad miastem. W chwilach takich jak te idealnie byłoby usiąść na ławce w parku, wpatrując się w piękno przyrody.
— Jak już wspominałem, teatr w Stanach Zjednoczonych przeżywał wiele ważnych momentów, które kształtowały jego oblicze kulturalne. Na przykład, rozwój off-Broadwayu był kluczowy dla eksperymentowania z nowymi formami teatralnymi… Pani De Bono? Czy jest pani z nami?
Usłyszawszy swoje nazwisko niczym coś, co bardzo szybko spada, wróciłam myślami do sali. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, a kiedy spostrzegłam, że wszystkie oczy skierowane są na mnie, zarumieniłam się ze wstydu.
— Przepraszam, panie profesorze — powiedziałam podnosząc się ze swojego miejsca.
— Podobnie jak wiosna stopniowo odsłania swoje pierwsze znaki, przynosząc ze sobą odrodzenie i nowe życie, tak samo obserwujemy zjawisko budzenia się instynktów w świecie zwierząt. Kiedy dni stają się dłuższe i temperatura rośnie, nie tylko rośliny zaczynają kwitnąć, ale i zwierzęta wchodzą w okres godowy. Jako że i my notabene nimi jesteśmy i mam świadomość, że w tym wieku młodym ludziom nie tylko nauka jest w głowie, jednak prosiłbym, by wszyscy skupili się na tym wykładzie.
Uczestnicy wykładu zachichotali, a na moich policzkach rumieniec zrobił się jeszcze większy. Korzystając z niewielkiego zamieszania, usiadłam i do końca lekcji w pełnym skupieniu wsłuchiwałam się w słowa wykładowcy.
Reszta zajęć minęła szybciej, niż zdążyłam o nich pomyśleć. Wiedziałam, że każda miniona chwila przybliżała mnie do spełnienia marzeń, chociaż z tyłu głowy ciągle powtarzałam, że bez pracy nie ma kołaczy, czy tam, że każdy jest kowalem swojego losu. W każdym razie musiałam naprawdę dużo pracować, by faktycznie osiągnąć swoje wymarzone cele.
Mimo że miałam wiele na głowie, wiedziałam, że równie ważne jest znalezienie chwili dla siebie. Zdecydowałam, że najlepszym sposobem będzie spacer przez tętniące życiem ulice Nowego Jorku – zawsze pomagało mi to oczyścić umysł i znaleźć nowe inspiracje. Włożyłam więc słuchawki do uszu i włączyłam swoją ulubioną playlistę pełną energicznych piosenek, dodających mi skrzydeł. Kroczyłam pewnym siebie krokiem, obserwując miasto, które mimo że tak dobrze znałam, ciągle kryło przede mną jakieś tajemnice. W końcu bezdomny grzebiący w koszu w poszukiwaniu puszek mógł kiedyś być malarzem, lecz jego żonie przeszkadzało to, że ciągle siedział zamknięty w swoim pokoju, a dziecko idące po drugiej stronie ulicy w przyszłości mogło zostać piłkarzem światowej sławy. Gdy tak nad tym wszystkim rozmyślałam, zdałam sobie sprawę, że niemalże przegapiłam wejście do swojej ulubionej kawiarni. Niepozorny lokal zlany z innymi skrywał w sobie najlepszą kawę na świecie.
— Dzień dobry! — przywitałam się wesoło z baristami. W środku, jak zwykle, nie było zbyt wielu klientów, co niespecjalnie mi przeszkadzało. Usiadłam na swoim ulubionym miejscu przy ladzie. I nie, nie zależało mi na tym, by przyglądać się Dave’owi.
— To co zwykle? — chłopak uśmiechnął się do mnie, gotowy przyjąć moje zamówienie. Kiwnęłam głową i zajęłam się planowaniem następnego dnia.
Dave był przystojnym brunetem o niebieskich oczach. Miał charakterystyczną urodę, która przyciągała spojrzenia, ale teraz nie mogłam się nad tym zastanawiać – miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
— Oto twoja kawa — powiedział, przesuwając przede mną filiżankę z gorącym napojem.
— Dziękuję — odparłam, chwytając kubek. Siorbnęłam pierwszy łyk, lekko parząc się w język, lecz poczułam, jak przyjemne ciepło rozchodzi się po moim ciele.
Chociaż byłam osobą ekstrawertyczną, lubiłam spędzać czas sama ze sobą. Często pogrążałam się w myślach, pozwalałam im płynąć swobodnie, tworząc ekscytujące scenariusze o przyszłości, jakbym była bohaterką własnego filmu. Widziałam siebie na wielkiej scenie teatru i nie tylko, również na mniejszych scenach, nawet w domu starców. Ale nie tylko aktorstwo kusiło mnie swoim magnetyzmem. Przywołując w myślach obrazy przyszłości, widziałam siebie jako matkę, matkę córek, które są dla mnie całym światem. Wyobrażam sobie wspólnie odkrywanie świata, dzielenie się radościami i pokonywaniem trudności. Widziałam ich uśmiechy, ciekawość świata i sukcesy, napawające mnie największą dumą.
Im dalej odpływałam w krainę myśli, tym bardziej nie docierało do mnie, że zbliżała się godzina, o której miałam stawić się w salonie kosmetycznym. Siorbiąc kawę, kątem oka spojrzałam na zegarek, a kiedy dotarło do mnie, że nieco się zasiedziałam, ze stresu serce zaczęło bić szybciej, a myśl o przegapieniu wizyty wzbudziły we mnie nagłą panikę. Niemal strącając filiżankę, wyciągnęłam z torby portfel, zapłaciłam za kawę i chwilę później opuściłam lokal, kierując się ku labiryntowi. Dzień, w którym mózg chociaż raz nie zmózgował byłby dniem straconym. Całe szczęście, droga do salonu nie była zbyt pokręcona i kilkanaście minut później udało mi się bez spóźnienia do niego dotrzeć.
— Dzień dobry — zaszczebiotałam, wchodząc do środka. Pozbyłam się okrycia wierzchniego, a chwilę później zajęłam miejsce na niesamowicie wygodnym fotelu naprzeciwko rudowłosej dziewczyny, która z ciekawością mi się przyglądała.


Lizzie?
◇──◆──◇──◆
[932 słowa: Daniela otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia i zostaje adoptowana, yippee]

Od Lizzie — „Oda do biseksualizmu”

Poprawiając zsuwający się z jej ramienia pasek skórzanej torby, rudowłosa półbogini rozejrzała się pospiesznie, nim przeszła przez pasy na drugą stronę ulicy. Dzisiaj w centrum miasta wydawało się jeszcze tłoczniej niż zazwyczaj, o ile to w ogóle było możliwe w mieście tak zabieganym, jak to. Była godzina szczytu, a ludzie wylewali się z każdej uliczki, zza każdego rogu i okupowali wszystkie sklepy po kolei. Lizzie została przypadkiem popchnięta co najmniej trzy razy, zanim udało jej się dotrzeć do celu — salonu tatuażu i piercingu, który zachęcał do wejścia kolorowym, bardzo rzucającym się w oczy szyldem. To nie jej pierwsza i z pewnością nie ostatnia taka wizyta, a mimo to za każdym razem dziewczyna była tak samo, a może i nawet bardziej podekscytowana niż poprzednio. Dzisiaj miała spełnić swoje małe marzenie — nostril był przekłuciem, które planowała od bardzo dawna, ale do tej pory jakoś nigdy nie miała okazji, by go w końcu zrobić. I zapewne nadal odkładałaby to w nieskończoność, gdyby nie jej przyjaciółka, która bez okazji podarowała jej bon do najlepszego salonu piercingu w tej okolicy. Lizzie była tak podekscytowana dzisiejszą popołudniową wizytą, że z nadmiaru emocji wstała skoro świt i niecierpliwie kręciła się po swoim małym mieszkanku w oczekiwaniu na porę, kiedy w końcu będzie mogła wyjść. Dzisiaj przypadał jej dzień wolny, więc zaplanowała go co do minuty — od wyjścia na zatłoczone uliczki San Francisco aż po późny wieczór, bo dopiero wtedy planowała wrócić do mieszkania. Lizz nie lubiła się nudzić, więc zawsze było jej wszędzie pełno, a często zdarzały się dni, gdy próżno było ją ujrzeć w jej własnych czterech ścianach, bo robiła wszystko, byle tylko mieć pełno zajęć.
Do salonu weszła pewnym krokiem, lekko podskakując z ekscytacji.
— Dzień dobry! — Zasalutowała dziewczynie stojącej przy kontuarze. Nieznajoma miała krótkie, niebieskie włosy, mnóstwo kolczyków w uchu, a jej ramiona pokryte były kolorowymi tatuażami, które razem tworzyły piękne rękawy. Lizzie nie mogła powstrzymać się od skomplementowania niezwykłej dziewczyny. — Wyglądasz nieziemsko. To Marcelina z „Pory na przygodę”?!
Nim koleżanka zza kontuaru zorientowała się, co nadchodzi, została wciągnięta w żwawą dyskusję z rudowłosą. Półbogini uwielbiała kontakt z przypadkowymi ludźmi. Nigdy nie mogła powstrzymać się przed rzuceniem jakimś komentarzem w nadziei na rozpętanie dyskusji i uwierzcie, udawało się jej to za każdym razem.
Gdy nadeszła jej kolej na przekłucie, rozmowę skończyła nieco rozczarowana.
— Jestem Bea, tak w ogóle — rzuciła pospiesznie niebieskowłosa, która wydawała się jeszcze bardziej niezadowolona z faktu, że musiały się już rozstać niż Lizzie.
— Lizzie. Na pewno niedługo znów się zobaczymy, tylko proszę, nie zwalniaj się stąd. — Mrugnęła psotnie półbogini i przeszła za kontuar w stronę stanowiska do piercingu.
Przekłucie trwało może trzy sekundy i już moment później rudowłosa mogła podziwiać piękny kryształek umiejscowiony w lewym płatku jej nosa. To wydarzenie zrobiło jej cały dzień. Wychodząc z salonu, pomachała jeszcze na pożegnanie Bei i pełna radości, w podskokach ruszyła ulicą w stronę galerii. Następnym celem były zakupy w sklepie zoologicznym — jednym z jej ulubionych miejsc na świecie. Lizzie uwielbiała rozpieszczać swojego pytona i przeglądać półki pełne artykułów terrarystycznych, skrycie marząc o drugim pupilu.
Światło na przejściu nagle zmieniło się na czerwone i rudowłosa przystanęła tuż za mężczyzną w dżinsach i skórzanej kurtce, który nerwowo postukiwał eleganckim butem o chodnik, wyraźnie niezadowolony z faktu, że musi robić coś tak trywialnego, jak czekanie przed przejściem dla pieszych. Kątem oka Lizzie zauważyła, jak z tylnej kieszeni jego spodni wygląda na nią portfel, z którego wystawało kilka wsuniętych luźno banknotów.
Na twarzy półbogini pojawił się szeroki uśmiech.
A jednak ten dzień może być jeszcze lepszy.


◇──◆──◇──◆
[578 słów: Lizzie otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia i Brooke dołącza do bloga po dwóch latach, brawo, Brooke]

Od Arnara do Luciena — „Romantyczna gra w podchody”

Zazwyczaj, gdy dzieci Hermasa się nudzą, to stają się wrzodem na dupie każdego w zasięgu swojego wzroku. Ofiarą może być każdy. Nie zawsze są to niewinne żarty, chociaż i takie się zdarzają. Prędzej… irytujące psikusy, kradzieże albo zaproszenia do gier hazardowych (każdy, kto kiedykolwiek słyszał o tym, jak zazwyczaj kończą osoby zaproszone, odmawiał). Albo jakieś inne głupie rzeczy.
— Heeeeeej, Lucien — powiedział Arnar jak najmilszym tonem, przynajmniej jak na siebie, żeby skutecznie zwrócić na siebie uwagę chłopaka. — Słuchaj, mam pewną, wiesz, sprawę do ciebie i…
— Ostatnim razem straciłem u was nie tylko… ważne przedmioty — rozejrzał się, czy aby na pewno nikt nie słyszy (nie powie głośno, co stracił) — ale też godność. Przynajmniej jej resztki.
— Nie odmawia się jeszcze zanim usłyszało się, co druga osoba ma do powiedzenia.
Chwila milczenia.
— No?
— To ten. Śmiesznie wyszło, bo ukradli mi… no, wszystko, co wygrałem tamtego wieczoru. — Miał nadzieję, że Lucien zrozumie, o co chodziło z „tamtym wieczorem”, chociaż brzmiało to niemożliwie głupio.
— To nie jest śmieszne.
— Ale ja nie żartuję.
Lucien prawie bezgłośnie powiedział: „Moje wilcze gacie…”, przynajmniej tak wydawało się Arnarowi, bo musiał czytać z ruchu warg. Twarz syna Dionizosa wyrażała najczystsze przerażenie i Arnar aż czuł się z tym źle. Gdy dzieci Hermesa posiadają twoją wilczą bieliznę, życie może stać się niebezpieczne.
— Jak mogłeś…
— Ej, dramatyzujesz. I tak udało mi się je ochronić całkiem długo. Zazwyczaj tak cenne przedmioty znikały najdłużej po tygodniu. — Arnar szybko zdał sobie sprawę, że to raczej nie pomoże Lucienowi. Nie, żeby od razu był bliski płaczu, ale chyba nie miał naszytego swojego nazwiska na te majtki? Arnar aż tak im się nie przypatrywał, ale bez tego raczej nikt nie udowodni, że to (była) własność Luciena. Hermesiakom zazwyczaj się nie wierzy na słowo.
— Wiesz chociaż kto to zrobił?
Arnar zawahał się. Tutaj sprawa zaczynała być skomplikowana. Najczęściej wiedział, kto dobrał się do jego rzeczy, a jeżeli nie, to szybko udawało mu się… znaleźć skradzione skarby i z powrotem je sobie przywłaszczyć. Proces nieco długi. Chociaż tym razem nawet to nie wyjdzie, bo ktoś postanowił sobie z nich zażartować. Przynajmniej Arnar przypuszczał, że to jakiś niewinny psikus, a nie plan porwania dwójki grupowych przez zorganizowaną grupę przestępczą.
— No, słuchaj, właśnie tutaj to… trudno jednoznacznie stwierdzić.
Trudno jednoznacznie stwierdzić? — wysyczał Lucien.
— Bo oni się chyba chcą bawić w podchody. Tak mi się wydaje. Bo, wiesz, dzisiaj rano sprawdzałem, czy moja talia kart z Kapitana Bomby nadal jest bezpieczna i wcale nie trzymam jej z twoimi gaciami, ale jej nie było. Gaci też. No, w każdym razie, znaleźli, gdzie trzymam te najważniejsze rzeczy. Jak je znajdziemy, to nauczę cię grać w sześćdziesiąt sześć, ale… byłeś harcerzem?
— Co ty pierdolisz?
— Pytam, czy byłeś harcerzem.
— Nie? Ale czemu trzymasz mo…
— TO jest nieistotne, uwierz mi. Ważniejsze jest ogarnięcie, o co chodzi w podchodach, bo ktoś zaczął rysować strzałki prowadzące od mojego łóżka gdzieś.
Wzrok Luciena wyrażał jedno i Arnar bardzo nie chciał słyszeć pytania o to, czym się naćpał i czemu się nie podzielił. Dlatego po prostu mruknął pod nosem „chodź” i bez dalszego, zbędnego tłumaczenia (bo jak widać, do tłumaczenia ludziom rzeczy to on się nie nadaje) ruszył do jedenastki. Miał szczerą nadzieję, że Lucien naprawdę za nim poszedł, bo byłoby to nieco przykre, gdyby Arnar został sam. W końcu odwrócił się, żeby upewnić się, że chłopak za nim idzie i zanim zdążył pomyśleć, że to musiało wyglądać okropnie głupio, otworzył przed nimi drzwi do domku Hermesa.
I rzeczywiście, przy jednym łóżku ktoś nawet uprzątnął podłogę, żeby narysować na niej strzałkę. Arnar przeprowadził Luciena specjalną ścieżką pośród miliona rzeczy porozrzucanych na podłodze (sprzątają tylko raz w tygodniu), żeby mogli przyjrzeć się strzałce z bliska.
— Próbowałem za tym iść, ale pokazuje na ścianę.
— Przecież na tej ścianie jest okno, idioto.
— Wcześniej było zasłonięte kurtyną, nie moja wina. Czasem sam się dziwię, że mamy okna. — Szybko wcisnął Lucienowi tę okropną wymówkę i otworzył okno. — Uwielbiam wychodzić z własnego domu oknem.
— Zawsze mogliśmy wyjść drzwiami i okrążyć…
— Zamknij się.


Lucien?
◇──◆──◇──◆
[654 słowa: Arnar otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Sylwia Kowalska umiera

Szokująca śmierć młodej kobiety
Niemożliwa do zidentyfikowania, ze względu na zniszczoną twarz i odciski palców, kobieta, znaleziona została w kontenerze ulicznym, pokrojona w kawałkach [...].
Sprawca pozostaje niezidentyfikowany. Jeśli posiadasz jakiekolwiek informacje na temat zbrodni, skontaktuj się z policją bezpośrednio lub anonimowo.
Sylwia KowalskaCórka KwirynaObóz Jupiter

Od Irène — „O ostatniej szokującej zbrodni [w gazecie]”

Irène miała wiele nietypowych hobby, a jednym z nich było kupowanie śmiertelniczych gazet, produkowanych zapewne specjalnie dla starców, którzy nie potrafili korzystać z internetu. W końcu erze technologii, kto normalny szpiegował prywatne życie gwiazd poprzez papiery? Oprócz Irène, oczywiście, będącej teraz we wspaniałym Nowym Jorku. Grupowa siedziała spokojnie na ławce, popijając łakomie zieloną herbatę, wciąż jeszcze parującą. Westchnęła z radością, kiedy ciepłe powietrze naparu uderzyło w jej twarz, przypominając jej o oddechu Makoto. Cóż, Irène wszędzie widziała ślady swojej kochanki.
Przeglądnęła pośpiesznie spis treści, szukając czegoś interesującego. Zawiesiła również wzrok na mniejszych zdjęciach. „Tajemniczy wypadek w San Francisco”? Jej koledzy z Obozu Jupiter widocznie znowu narobili sobie problemów, no, chyba że była to sprawka wyjątkowo nierozsądnych śmiertelników.
Kiedy Sylwia dostała tajemniczy liścik, na jej twarzy zagościł zaskoczony uśmiech. Chociaż wiadomość była raczej skromna i nie zawierała zbyt wiele emocjonalnych informacji, kobieta śmiało założyła, że jest to zaproszenie na randkę. Well, niezbyt odważne, tak napisać, zamiast powiedzieć wprost, jednak centurionka i tak była szczęśliwa z faktu, że ma możliwość spotkania się z kimś. Dawno nie zapraszała nikogo na wyjście takiego charakteru, nie licząc się już z myślą, że to ona mogłaby posiadać jakiegoś adoratora.
— Byle tylko nie było nudno — westchnęła pod nosem, znowu lustrując tekst.
— Pójdziesz tam? Tak o? Nie wiedząc, kto to? Nawet nie zostawił swojego Instagrama, czy tam imienia. Jak mamy zatelefonować do niego przez iryfon? — spytała Zoe, zerkając jej przez ramię. — Trochę dziwne, że komuś się podobasz, ale nie oceniam — zanim Sylwia zdążyła odpowiedzieć na zniewagę, dziewczyna zagwizdała z uznaniem. — „Ona/on”? Myślałam, że lubisz tylko facetów.
— Nigdy niczego takiego nie mówiłam. Poza tym nie ma tutaj nigdzie mowy, że to randka — starsza rozmówczyni przewróciła oczami, chowając listek papieru do kieszeni.
— Ciekawe, kto to.
— Chyba mam pewne przypuszczenie — uśmiech na twarzy Sylwii sugerował, że ktokolwiek jest podejrzanym, musi mieć jej pełne poparcie. — Co się tak na mnie patrzysz?! Takie spojrzenia to naruszenie prywatności — prychnęła, odwracając się do Zoe plecami. — Wiesz, gdybym nie miała pojęcia, kto to, nie poszłabym na nudne spotkanie w kawiarni. Czasami nieważne co robisz, a z kim.
— Jasne, jasne, jaka ty mądra jesteś. Tylko ubierz się jakoś dobrze, a nie tak jak zawsze.
Zoe ledwo zdążyła odskoczyć przed wymierzonym w jej stronę ciosem, chichrając się pod nosem.
W odpowiedzi na kolejną śmieszną historyjkę centurionka zaśmiała się spokojnie, przerywając tym samym swoje sączenie herbaty. Ten sam radosny odgłos wydał jej towarzysz, chociaż w jego wykonaniu brzmiało to bardziej chaotycznie, z nutką nerwów.
Generalnie Sylwia się pomyliła. To było dziwne, bo jej założenia zazwyczaj sprawdzały się. Osoba, która była nadawcą wiadomości, mimo podobnego pisma, nie była dobrym przyjacielem kobiety, a jak się okazało, najzwyczajniej pomyliła Sylwię ze swoją starą znajomą o tym samym imieniu, przebywającą przed laty w Obozie Jupiter. Mimo tego propozycja wspólnego posiłku była wciąż aktualna, z czego w obecnej chwili centurionka była bardzo zadowolona. Yender — jak się przedstawiła jej rozmówczyni — była zaskakująco dobrym towarzystwem, nawet jak na dość niezręczny początek.
Wyglądał trochę dziwnie. Z brązową fedorą i płaszczem, kasztanowo-brunatnymi, pocieniowanymi włosami do ramion, kwiecistej koszuli z krawatem i czarno-białymi butami z Czarodziejką z Księżyca wyglądał, jakby nie do końca zdecydowali się, w jaką epokę chcą się wpasować. Asymetryczne kolczyki i brązowe kreski na oczach również nie pomagały w spójnym odebraniu wyglądu osoby. „Symbolizują Getō i Gojō”, Yender tłumaczył, wskazując na swoje kolczyki ryb.
Kątem oka Sylwia zarejestrowała gwałtowny ruch nadgarstka i błysk ostrza. Zdążyła w ostatniej sekundzie zbić rękę z nożem i uskoczyć w bok, zanim napastnik zadał cios prosto w jej brzuch.
— CO TO KURWA JEST, DO KURWY NĘDZY? — wywrzeszczała, nie rozumiejąc, jakim cudem przyjazna konwersacja stała się w sekundzie próbą morderstwa. Sylwia cofnęła się gwałtownie, starając się oddalić od ścian i od wroga, teraz klęczącego na stole. Nie spuszczając wzroku z uporczywie milczącego napastnika, rzuciła wzrok ku drzwiom, oceniając, jak szybko może przebiec dzielącą ją od nich odległość. Ułamek sekundy później napotkała kontakt z niemal zielonymi oczami agresora, który przerwany został przez rzut noża.
— Pewnie byłoby łatwiej zginąć szybko, hę? — zapytała Yender po paru sekundach martwego kontaktu wzrokowego ze swoją ofiarą, teraz praktycznie znajdującą się na drugim końcu pomieszczenia. Otaczający ich śmiertelnicy przyglądali się im z zainteresowaniem, jakby właśnie byli świadkami kręcenia scen filmu bądź pokazu magików ulicznych.
— Nie zamierzam zginąć — wykrzywiona Sylwia, usiłowała ukryć w swoim głosie szok i przestrach. Zaczęła nerwowymi ruchami macać najbliższy blat, usiłując znaleźć jakiś ostry przedmiot. — Dlaczego miałabyś mnie zabijać? Zapomniałaś, że nie jestem twoją starą znajomą?!
— Nigdy nawet nie znałem żadnej Sylwii, oprócz ciebie — Yender oparł swoją brodę na rękach i przymknął oczy. Wyglądał, jakby zaraz miał z jakiegoś powodu zemdleć. — Aż tak staro wyglądam? Chyba nawet nie było mnie na świecie, kiedy jakaś twoja imienniczka była u Jupiterów. Aż tak popularne to imię nie jest.
Co on kurwa gada i robi? Przed chwilą chciał mnie zajebać, teraz zaraz zaśnie.
— Naah, wiesz, nie lubię cię — dodał, stając poprawnie na podłodze. Widocznie przypomniał sobie, że na stole powinno się jedynie kłaść przedmioty, nie po nich skakać.
Heroska nie znalazła potencjalnej broni. Nie pozwalając sobie na spowalniającą ją analizę sytuacji, wybiegła z lokalu, zostawiając wszystkie swoje rzeczy.
Yender założyła swoją fedorę i zapłaciła rachunek.
Sylwia nie przebywała tu często, jednak wiedziała o San Francisco wystarczająco, aby rozpoznać, że to nie tak wyglądały jego ulice.
Zresztą, każdy, kto nie jest ślepy, zauważyłby, że mija to samo miejsce już któryś raz. Co jej nie pocieszyło, z całą pewnością zwiedziła już wszystkie zaułki, nie miała więc pomysłu, gdzie mogłaby się udać.
Zdesperowana, zmęczona, z poczuciem obserwowania i niemal kuląc się ze stresu, wlokła się przez kolejną (tą samą) ulicę, z paniką rozglądając się na boki. Wyłaźcie! Fajny prank, odrobiłam lekcję, już nie będę suką.
Niemal jakby ktoś słyszał jej przeprosiny, nareszcie zobaczyła coś nowego. Dolores Park, było jej pierwszą myślą, jakoby na polanie w otoczeniu drzew dane jej było zobaczyć mnóstwo budynków. Ulga.
Nie szukała już logiki w tym, jakim cudem miałaby przeteleportować się i nagle znaleźć tutaj. Może to wszystko połączone jest jakimś magicznym, nieznanym jej zestawem ukrytych przecznic, a może weszła niechcący do Labiryntu. Jeden chuj. Ważne, że może odpocząć.
Padła na trawę, aureola z włosów wokół niej, otępiała patrząc się w niebo i usiłując zrozumieć, co miało miejsce w ciągu ostatniej godziny.
A może godzin? Trudno stwierdzić, kiedy zaczęło się to piekło.
Przewróciła się z westchnieniem na bok. Kiedy wróci do Obozu Jupiter, będzie musiała znieść Zoe mówiącą: „A nie mówiłam?”. Wraz z westchnieniem, powietrze zamarło Sylwii w płucach.
Tym razem nie miała jak zatrzymać ciosu, jedynie podskoczyła trochę do przodu, przez co nóż nie wylądował w jej sercu, a w brzuchu. Instynktownie podkurczyła kolana i jej drżące ręce zacisnęły się wokół ostrza, tnąc skórę dłoni. Praktycznie odcięła swoje własne palce, kiedy usiłowała zatrzymać broń wchodzącą w jej ciało.
Wypuściła drżący wydech, zdając sobie sprawę, że to tylko kilka ostatnich sekund jej życia. Krew z rąk skapywała na jej klatkę piersiową. W szoku wpatrywała się w nachyloną nad nią twarz, w zwisające nad jej umierającym ciałem kosmyki brązowe włosów i ciemne oczy.
— Wygląda na to, że robota już za mną! — Yender poprawił swój płaszcz, nie zauważając, że splamił go krwią. Wyprostowawszy się, iluzja parku zniknęła. Znajdował się teraz na ulicy, a przed nim leżał jeszcze ciepły, zakrwawiony trup, którego chwycił za kaptur, brutalnie ciągnąc przez asfalt.
— Teraz tylko zaplanować następnego — wytarł swoją wolną rękę w spodnie i włożył słuchawki do uszu.
— Huh, nożownik grasujący na ulicy? — Irène zmarszczyła brwi, lustrując wywiady z policją na temat wzrastającego niebezpieczeństwa miasta. Ludzie tylko narzekają. Nie mają pojęcia, jak wygląda prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Znowu wydajesz nasze ciężko zarobione pieniądze na gazety? — znajomy głos przerwał kobiecie lekturę. Wyjątkowo wesoła Maktoto (ponieważ jej miłość przygotowała dla niej tego dnia śniadanie do łóżka) nachyliła się nad czytelniczką i ucałowała ją w policzek, co Irène odwzajemniła, całując jej usta.
— Raczej ciężko ukradzione — spiorunowała ją wzrokiem, zaraz jednak ciepło uśmiechając się. Nie potrafiła nawet udawać dezaprobaty przed swoim partnerem — Przysunąłbyś mi wózek? Myślę, że to pora dokarmić uliczne koty.
— Futrzaki mogą jeszcze chwilę poczekać — Makoto niemal wskoczyła na ławkę, wtulając się w bok Irène, którą objęła ją ramieniem, i, obsypując ją delikatnymi pocałunkami, przeczesywała czarne loki osoby.
Racja. Zarówno koty, jak i pogrzeby w San Francisco mogą poczekać.


◇──◆──◇──◆
[1357 słów: Irène otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia, a Sylwia zostaje brutalnie zamordowana przez swojego autora. DOSŁOWNIE.]

środa, 21 lutego 2024

Od Abasola — „Właściwie kim ja jestem?”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

— To właściwie, dlaczego mnie włamałeś mi się do domu?
Czarnowłosy chłopak o imieniu Abasol spojrzał się na swojego kościstego towarzysza o imieniu Kostek. Kajdanki, które wcześniej ich łączyły, zostały nareszcie zniszczone, czysto teoretycznie mogli już odejść w swoje strony, mogli się rozejść i uznać, że nic nie zaszło i potem pewnie o sobie zapomnieć, ale tego nie zrobili, te parę godzin, które spędzili ze sobą będąc skuci sprawiły, że czuli ze sobą jakiegoś rodzaju, nikłą relację. Prawda, jeden z nich był szkieletem, który próbował schwytać chłopaka, a drugi był zwyczajnym nastolatkiem, który mieszkał w małym mieszkanku w Nowym Jorku, na początku walczyli ze sobą nożami, a potem gdy „Pan Manrice” rozkazał do nich strzelać swoim ochroniarzom, obydwoje jakby porzucili swoje różnice i najważniejsze było dla nich to by się rozdzielić. Próbowali wielu sposobów i pakowali się w wiele kłopotów i w końcu się udało, marzyli o tym od paru dobrych godzin, a teraz?
— Hmm — zamyślił się szkielet, podstawił swoją kościstą dłoń pod otwór na nos, nie nosił już marynarki, bo tą miał przewieszoną przez lewe ramię — cóż... to jednocześnie łatwe, ale i trudne pytanie.
— Wal śmiało — stwierdził beztrosko Abasol — wiesz, widzę, że człowiekiem nie jesteś, więc to coś nietypowego, bo inni ludzie całkowicie ignorują fakt, że jesteś trochę przy kości. No i wiesz, trochę żeśmy pochodzili po mieście, a właściwie nadal nie wiem, dlaczego to wszystko się zaczęło.
Gdyby Kostek miał oczy, spojrzał, by się na czarnowłosego chłopaka wzrokiem tak martwym, że nawet grabarz mógłby być uznany za osobą bardziej pełną życia, ten żart o byciu przy kości nie był zły... ale nadal coś skręcało Kostka, mimo faktu, że nawet nie miało mu się co skręcać. Szkielet pomyślał chwilę nad odpowiedzią i pomyślał, że skoro i tak nie ma nic do stracenia, to lepiej chłopakowi powiedzieć.
— Abasolu — zaczął Kostek — jesteś herosem, nie mam pojęcia jakiej bogini czy boga, ale nim jesteś, byłeś do czegoś potrzebny Panu Manrice’owi, ale ze względu na ostatnie wydarzenia… nigdy już się nie dowiem, do czego byłeś, mu potrzebny.
Czarnowłosy chłopak zatrzymał się, szkielet też stanął i popatrzył się na Abasola, zapadał już zmrok, niebo przybierało barwy pomarańczu i błękitu, a latarnie miejskie zaczęły już porządnie rozświetlać noc.
— Czym jestem? — zapytał zdziwiony chłopak — to, że ten cały Manrice chciał, mnie do czegoś wykorzystać to, rozumiem, ale heros? Co masz na myśli?
Kostek chciał, przeczesać sobie włosy ręką nim zacznie, tłumaczyć, ale zamiast tego po prostu pogładził sobie białą czaszkę i podszedł do Abasola.
— Widzisz mały… — zaczął, rozglądając, się jednocześnie czy nikt ich podsłuchuje albo dziwacznie się nie patrzy — na pewno uczono cię, że Bóg jest jeden, dobry i sprawiedliwy. Tak jednak nie jest. Kojarzysz mity greckie?
Chłopak powoli pokiwał głową.
— Cały ten świat, jest właśnie dziełem tych mitów, początkowo bogowie rzeczywiście mieszkali na górze Olimp, ale potem przenieśli się tutaj z niewiadomego mi powodu, tak samo i całe ich towarzystwo, w tym ja, czyli szkieletowy wojownik. Zaaklimatyzowali się do życia tutaj, więc i nie próżnują w kwestiach wielkomiejskiego życia. Tak samo, jak w mitach, które znasz, często zagadywali ładne panienki lub mężczyzn, mówili parę komplementów i… jednym z wyników takiego podrywu…
Szkielet położył rękę na ramieniu Abasola, chłopak widocznie bił się z sobą czy wierzyć gadającemu szkieletowi, czy nie.
— Jesteś ty — dokończył Kostek — nadal nie wiem jakiej bogini lub boga jesteś dzieckiem, ale definitywnie nim jesteś.
Kościotrup wskazał na swoją dziurę zamiast nosa.
— Czuję to — stwierdził.
Abasol przez chwilę myślał, po czym ruszył do przodu, rozejrzał się po mieście i po chwili odwrócił się do Kostka, nadal idąc. Można by powiedzieć, że robił swoistego rodzaju moon walk.
— Zaraz, czyli chcesz mi powiedzieć, że moja mama, nie jest moją mamą? — zapytał jakby oburzony chłopak.
— Pojęcia nie mam, może jest, może nie. Bogowie to dość wyrodni rodzice, opuszczają swoje dzieci i zostawiają je pod opieką ludzkich rodziców, słyszałem, że często rodzice nawet nie wiedzą, że ich dziecko jest herosem.
Abasol złapał się za głowę.
— Czyli mój ojciec…
— Zniknął w pewnym momencie? Hm, to nam zawęża podejrzanych — stwierdził Kostek.
Chłopak zatrzymał się, bo wolał na nic nie wpaść, przez chwilę tak stał w miejscu, wyraźnie myśląc.
— Moja mama… ona pewnie już jest w domu! — Chłopak się ożywił — chodź! Mam nadzieję, że nic jej nie jest.
Chłopak i szkielet pobiegli, chłopak miał nadzieję, że jego mamie nic się nie stało, szkielet zdał sobie sprawę, że ma pomysł na odmienienie swojego dość już i tak nietypowego życia.


◇──◆──◇──◆
[727 słów: Abasol otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 20 lutego 2024

Od Vex CD Anemone — „Among the earth and newspapers”

Poprzednie opowiadanie

— Że jak?
— Anemone szuka… Myślę, że ciebie. Imię się zgadza, z nazwiskiem była całkiem blisko i…
Vex już przestało słuchać, po prostu ominęło chłopaka, którego znało najwyżej z widzenia, kompletnie przypadkowo potrącając go w ramię. Martin. Jejgo nazwisko nie było aż takie trudne, żeby ot tak je pomylić. Mogło być tylko zwykłym legioniszczem, ale naprawdę, gdyby do tego przekręciła też jejgo imię, to nikt by się nie domyślił. Przynajmniej tak Vex sobie mówiło, gdy zaciskało dłonie w kieszeniach tak, że prawie wbijało sobie paznokcie w skórę. Nawet nie wiedziało, po co było jej potrzebne, ale skoro już przerwała jejmu jakże cudowną rozgrywkę w Eurobiznes z legionistami, których ledwo znało, to już odpowie na to wezwanie. Zanim dziewczyna zacznie rozpowiadać wszystkim, że szuka Vex Martin, a jejgo znajomi zaczną jągo w ten sposób przezywać. I tak miało ochotę podrzeć wszystkie sztuczne banknoty i spalić te głupie plastikowe domki, bo ktoś wykupił wszystkie lokacje z Austrii przed niąnim. Chyba nie było zbyt dobre w planszówkach. Za szybko traciło nerwy do gry i samych graczy, gdy przegrywało. Poza tym bankier musiał oszukiwać.
Jak w ogóle wyglądała ta Anemone? Zapomniało o to spytać tego chłopaka, który przyniósł jejmu o niej wiadomość. Albo chociaż gdzie na niągo czekała. Chociaż, jakby się nad tym zastanowić, to pewnie kręciła się po całym obozie, szukając Vex. To sprawiło, że jeszcze mocniej zacisnęło dłonie i nieco przyspieszyło kroku. Trochę ją kojarzyło, jak to zazwyczaj bywa z centurionami, ale im dłużej skupiało się na tym, jak rzeczywiście wyglądała, tym bardziej jej wyobrażenie przypominało jejmu brązowowłosą postać bez żadnych rysów twarzy. Naprawdę dobrze jejmu szło, dopóki nie usłyszało gdzieś z boku:
— Jesteś z czwartej kohorty? Wiesz, gdzie jest Vex Ma…
— Tutaj — powiedziało, dziwiąc się swojej własnej prędkości. Rzadko zdarzało się jejmu doskoczyć do kogoś tak szybko.
Gdy Anemone się do niejgo odwróciła, przysięgłoby, że nie wiedziało, jakim cudem nie mogło sobie przypomnieć, jak wygląda.
— Nie nazywam się, kurwa, Vex Martin — warknęło odrobinę zbyt nieprzyjaznym tonem. Tyle że nic jągo to nie obchodziło. — Tylko Morton.
— A, oczywiście! — Anemone od razu się niąnim zgodziła. Bez żadnej skruchy, tylko z lekkim uśmiechem i spokojem. Może Vex rzeczywiście za bardzo się tym przejęło (albo już wcześniej było podenerwowane). — Ja jestem Anemone Rohde.
— Ta, kojarzę. W końcu jesteś centurionką — przypomniało jej, że nie jest aż tak anonimowa. — Czemu mnie szukasz? — postanowiło od razu przejść do rzeczy, bo już jągo skręcało w brzuchu z ciekawości. Nigdy nie należało do cierpliwych osób. — Niby czego ode mnie chcesz?
— Musimy upiec ciasto — odparła zadowolona.
Złość Vex zgubiła swój normalny rytm, bo tego to się nie spodziewało. Nawet w najśmielszych snach nie przeszło jejmu przez myśl, że ktoś może jągo zaprosić do wspólnego pieczenia. Ono nigdy piekarnika nie dotknęło. Znaczy, może kiedyś, gdy siostra próbowała nauczyć jągo najprostszych przepisów, żeby jakoś mogło przetrwać, gdyby zostało samo w domu. Ale żadne ciasto nie zaliczało się do tych najprostszych rzeczy.
— Ciasto...? Czy ty mnie na pewno z nikim nie pomyliłaś? Wiesz, pewnie najlepiej mi pójdzie ubijanie ciasta, dopóki mnie nie będą musieli podpiąć do respiratora — stwierdziło gorzko. Może nie był to aż taki wysiłek fizyczny, ale i tak było trochę zadyszane przez zwykłe przejście trochę szybszym krokiem przez obóz. — Dziwny wybór. I kto w ogóle powiedział, że ja się na takie coś zgodzę?
— Bo, słuchaj, to nie jest taka błaha sprawa, na jaką brzmi. — Vex mocno w to wątpiło. — Kwiaty powiedziały mi, że dzięki temu ludzie będą segregowali odpady i sadzili nowe rośliny. A wiesz, że nasza planeta tego bardzo potrzebuje i…
— Jakoś nigdy szczególnie nie interesowałom się tą całą ekologią — przerwało jej i to chyba… był błąd.
Już jejgo nauczyciele robili krótsze kazania niż wykład Anemone o sadzeniu drzew. I innych sprawach. Na początku Vex starało się zapamiętać cokolwiek, ale w końcu te wszystkie pojęcia zaczęły zlewać się w jedno wielkie: „ekologia ważna!!!”. Mogło jednak nie wywoływać tego demona.
— To jak, upieczesz ze mną to ciasto? — zakończyła swój wywód, ale pytanie zadała tak, jakby to wcale nie była prośba. Tylko rozkaz. Vex czuło niedopowiedziane: „nie masz wyboru, i tak cię ze sobą zaciągnę”, co niewątpliwie budziło w niejnim nowe pokłady złości, ale chyba wolało nie narażać się na konsekwencje swojej odmowy. Może Ane nie wyglądała groźnie, ale Vex coś czuło, że lepiej będzie już odpuścić.
— Mhm — mruknęło, żeby z jejgo ust nie wyszły jakieś inne słowa. Zezłoszczone na swój własny brak asertywności pozwoliło poprowadzić się, prawdopodobnie, do kuchni. Pewnie nie będą piec ciasta na kamieniu nad ogniskiem, nie?
Przynajmniej Vex miało taką nadzieję. Najwyżej udusi się dymem.


Anemone?
◇──◆──◇──◆
[745 słów: Vex otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]