poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Od Arnara CD Luciena — „Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

— Lucien, ja…
Nie wie, co “on”. Jego myśli uciekają mu z głowy, zanim udaje im się poprawnie ukształtować.
Czuje piekący kwas zbierający się w gardle, ale nie może odwrócić wzroku od zmasakrowanego ciała. Jego oczy przyklejają się do rozszarpanych…
Boleśnie przełyka ślinę.
Trudno mu przyznać przed sobą, że to się dzieje naprawdę. Znowu. W przeciągu zaledwie kilku tygodni.
Ledwo muska skórę dłoni Luciena, upuszczając na nią zawinięty w sreberko batonik. To nic nie da, Lucien pewnie też to już wie, ale… Arnar nie potrafi mu odmówić. Nie wtedy, gdy odwraca się do niego z desperacją wymalowaną na twarzy, krzyczy obłąkanym tonem, gdy Arnar chciałby go jakoś pocieszyć, ale rozdziela ich martwy chłopak. Albo prawie martwy…? Czy w tym momencie to w ogóle robi jakąś różnicę?
Arnar bez słowa podtrzymuje ciężką głowę, gdy Lucien próbuje otworzyć chłopakowi usta, w milczeniu patrzy, jak szarpie się z jego żuchwą i wpycha ambrozję prawie do jego gardła. Choć chce, nie potrafi odwrócić wzroku, tylko obserwuje powolną utratę nadziei, światło znikające z oczu Luciena, jego bezsensowne próby.
Chciałby zażartować, prychnąć: “A nie mówiłem?”, ale ramiona drżą mu pod bezwładnym ciężarem, dręczą go nieznośne nudności, oczy nie nadążają za tym, co dzieje się wokół niego i… nie jest w stanie się teraz uśmiechnąć.
— Zadzwonimy po służby, okej? — mamrocze Arnar nie swoim głosem. — Oni go zidentyfikują. Może znajdą rodzinę. Pogrzebią. Nie musisz nawet przy tym być.
— Ale…
Przeszkadza im warknięcie piekielnego ogara, który chyba zaczyna się powoli irytować, że go tak bezczelnie ignorują. Spętane winoroślą zwierzę wbija w herosów ślepia pałające żądzą mordu, jakby nie wystarczała mu jedna ofiara. Arnar ostrożnie kładzie ciało z powrotem na ziemi, przeklinając w duchu utratę większości ambrozji, nagle wściekły na Luciena, że postawił go bez wyboru. Znów staje z mieczem dzierżonym w dłoniach na szeroko rozstawionych nogach, w idealnie wyćwiczonej pozycji, choć ogar nie sprawia już większego zagrożenia. Sam do końca nie wie, czemu aż tak się stara zachować pozory rodem z pola treningowego, jakby na karku czuł wzrok instruktorów. Pierwszy raz, od kiedy zaczął pracować, tęskni za szorstkim materiałem swojej neonowożółtej koszulki.
— Co z nim robimy? — pustym głosem pyta Lucien, nie podnosząc się z klęczek.
— Ty to się skup, żeby winorośl ci się nie zwinęła — rzuca Arnar. — Ja go po prostu dobiję.
— Dobijesz…?
— I tak potem wróci z Hadesu. Nigdy nie zabijamy ich na dobre.
Zbliżenie się do ogara wymaga więcej odwagi niż zwinności i szybkości. Arnar pociesza się tym, że w razie potrzeby, będzie polegać na darach od taty. Nic wielkiego, podciąć piekielnemu ogarowi gardło. Jedno szybkie cięcie. Tuż przy wypełnionej tymi obrzydliwymi, pożółkłymi zębiskami szczęce. Tak blisko źródła ohydnego warkotu, że uszy wypełniają się szumem, a kolana miękną. Herosi powinni być odważni. Arnar zbyt rzadko doświadczył takich sytuacji, przez całe życie będąc otoczony pachnącą truskawkami przytulną opieką obozu, gdzie płonące ciała innych herosów powoli zaczynano traktować jako nic wielkiego. Zdarza się. Ludzie umierają. Płaczą po nich tylko przyjaciele. Ale też nie zawsze.
Tylko przez moment obserwuje ranę prędko zadaną przez xiphos, błyskawicznie odskakuje przed kłapiącymi szczękami monstrum. Skok, cios, skok, po sprawie. Po ogarze zostaje pył i luźno wijąca się po chodniku winorośl.
Idziemy — sucho zarządza Arnar, odwrócony plecami do Luciena. Wsuwa do kieszeni czerwony żeton, otrzepuje brudne od ulicznego pyłu dłonie. Przez ramię rzuca okiem na Luciena, który ze spuszczoną głową siedzi na popękanym chodniku.
Nie powinien myśleć, że widzi w nim siebie sprzed… dosłownie paru tygodni. Tak samo siedział przy ciele Kat, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, a potem zaczął czasem odwiedzać jej grób. Sam nie wie, czemu. Nic ich nie łączyło. Był tylko świadkiem jej śmierci. Tylko czasem, gdy odgarniał opadłe liście z płaskiej tablicy z jej imieniem, wyrzucał zwiędłe kwiaty i zostawiał nowe (szybko nauczył się, że sztuczne są znacznie lepszą inwestycją, ale rodzina Kat chyba tego nie zaakceptowała i aktualnie toczą ze sobą wojnę, nigdy się nie spotkawszy), czuł, że coś dla niej robi. Odpracowuje za brak ambrozji, za swoją głupotę. Może już nie ma mu tego za złe. Tylko… co on w ogóle myśli, błąkając się po Erebie, Kat pewnie już dawno zapomniała, że Arnar istnieje.
— No, chodź — pogania Luciena, wyciąga do niego dłoń, żeby pomóc mu wstać. Stoją tak przez chwilę, Arnar nie ma pojęcia, co ma zrobić. Jak się pociesza ludzi? — Słuchaj, hm, pójdziemy na pogrzeb, on spocznie w spokoju, w Erebie wcale nie musi być tak źle, prawda?
— Co, jeśli będziemy następni?
— Co?
Patrzą na siebie, Arnar nie potrafi odgonić zdezorientowania, które zwalnia jego myśli. W głowie nie ma nic poza irytującym szumem w uszach, które błagają o odpoczynek.
— Czemu o to pytasz? Nie ma szans. Nie ma szans, że kiedykolwiek pozwolę… żeby coś takiego się stało. Nie, w ogóle… o czym ty mówisz. Przecież to niemożliwe. To nie tak, że wybija się herosa po herosie, nie wiem, do czego ty w ogóle pijesz. Po prostu chodźmy do domu, okej?
— Ostatnio to powiedziałbym, że właśnie wybijają herosa po herosie.
— Naprawdę, nie wiem, o czym ty mówisz — warczy Arnar, napięcie między nimi wydaje się nieprzyjemnie skwierczeć.
— Czasem patrzę na nekrologi. Z nudów. Ludzie piszą tam śmieszne rzeczy — przyznaje się Lucien, a Arnar w końcu rozumie, po co im kosz z gazetami obok toalety. — Coraz częściej widzę nazwiska, które kojarzę z obozu. W najnowszym numerze byli Avery i Yves. Przecież my się normalnie… Piliśmy razem w sylwestra, chociaż z kim ja nie piłem w sylwestra, ale pamiętam dobrze, że… piliśmy. Była też taka akcja z balonem z wodą i… oni wszyscy teraz…
— Lucien, uspokój się.
Brzmi to niespodziewanie obojętnie i chłodno, ale Arnar nie wie, co innego może powiedzieć. Jak wyrwać chłopaka z tego dziwnego stanu, w którym on chyba przestaje rozumieć, gdzie się znajduje? Dlaczego reaguje aż tak…
Nie powinien go za to obwiniać. On też reaguje zbyt mocno.
— Idziemy na pączki.
— Co ty…
— Po prostu idziemy na pączki.
Łapie Luciena za rękę, nareszcie odciągając go od ciała. I tak nie ma przy sobie telefonu, nie mają jak po kogoś zadzwonić.
Zostawienie tutaj trupa też nie brzmi dobrze. Będą na nim ich odciski palców, a wytłumaczenie “przyszedł potwór i go zjadł” brzmi równie przekonująco, jak przedszkolak ściskający w pulchnych paluszkach kosmyki włosów koleżanki, dukając, że on tylko robił fryzury lalce.
— Pójdziemy na pączki… gdy to ogarniemy. — Entuzjazm Arnara momentalnie się ulatnia. Lucien patrzy na niego wzrokiem smutnego szczeniaczka. — Nie no, okej, ogarniemy to. Trzeba po prostu zadzwonić, wytłumaczyć… Nie wiem, jak wytłumaczyć, bo… to nie wygląda dobrze.
— Przecież jesteś mistrzem w kłamaniu — mruczy Lucien na tyle bezbarwnym tonem, że Arnar musi naprawdę się postarać, żeby się zaśmiać. Zbyt wymuszonym śmiechem.
— No ba — mówi z udawaną pewnością siebie, bo całą odwagę z jego ciała wyzuły ściskane w jego dłoni zimne, wiotkie palce Luciena. Nieprzyjemne dreszcze ciągle dręczą jego plecy, spływając aż do łydek. Czy kiedykolwiek trzęsły się wam kolana? Okropne uczucie. — Czyli ja dzwonię, spoko. Ogarnie się to, na luzie — powtarza po raz kolejny, przekonując samego siebie, że naprawdę da radę.
Wreszcie wychodzą z tamtej zapyziałej uliczki (może jednak któryś z nich powinien zostać przy tamtym ciele? Czy to na pewno odpowiedzialne? Nie wie, co robi, nie wie, dlaczego to robi, nie wie, jak to zrobić, na bogów, dawno nie czuł się podobnie zagubiony, ciągnąc za sobą Luciena jak nieposłusznego przedszkolaka), Arnar rozgląda się wokół. Nagle wszędzie jest pełno ludzi, podczas gdy jeszcze chwilę temu nikogo tutaj nie było, gdy samotnie musieli stanąć przed obrzydliwym stworem z Hadesu. Wtedy nie było sensu nawet myśleć, że mogą zawołać o pomoc. Teraz? Wszędzie biegali ludzie wracający z pracy, zagadani w telefonach, otępieni zbyt głośną muzyką puszczoną na słuchawkach. Arnar wciąż nie odnajduje się w tym świecie, gdy w jego kieszeni brakuje tego głupiego małego prostokąta, w który wlepiają swoje oczy wszyscy wokół niego.
— Przepraszam! — woła do pierwszej lepszej osoby, jakiejś pani w garsonce. Jej wzrok przez chwilę szuka źródła głosu, aż skupia się na Arnarze i… marszczy brwi w konsternacji i lekkim niepokoju, widząc go machającego do niej zakrwawionymi palcami. — Mieliśmy malutki wypadek. Mogę skorzystać z pani telefonu? Szybko się to załatwi, obiecuję, ale po prostu musimy… zadzwonić pod numer alarmowy. Pani będzie trzymać, ja tylko mówić, okej? W sensie, serio musimy zadzwonić.
— Chłopcze, o czym ty mówisz? — Kobieta ściska swoją torebkę zdecydowanie zbyt mocno, żeby można było uznać ją za chętną do współpracy. — Co się stało?
— Um, wyszliśmy z kolegą na szluga, do tamtej uliczki. Pogadać sobie. Wchodzimy, a tam bum, ktoś… leży. No, to próbujemy go reanimować, ale nie daje rady, więc trzeba zadzwonić po służby. Bałem się go tam zostawić i… wie pani, nie mamy wyboru. Nie mamy telefonów.
To jest podejrzane. To jest bardzo podejrzane. Trzęsące się palce Arnara, jego nerwowy ton, otępiały Lucien, który ledwo potrafi wyłuskać z siebie resztki swoich zdolności aktorskich i wlepia w twarz kobiety zapłakane ślepia. Arnar nie wie, czy to szczere łzy, czy po prostu popłakał się, bo potrafi, ale nie ma zamiaru w tym dłubać i go gnębić. To nic wielkiego. Dobry aktor popłacze się w każdej sytuacji.
— No… dobrze…? — duka kobieta, spiętymi dłońmi grzebie w torebce. Arnar spodziewa się zobaczyć wycelowany w jego twarz gaz pieprzowy, ale z jakiegoś powodu miła pani w garsonce naprawdę wyciąga w jego stronę telefon. — Skoro potrzebujecie pomocy…
— Może pani wklepać numer — proponuje Arnar, bo nie wie, czy na pewno uda mu się odgadnąć wszystkie funkcje tej głupiej małej klawiaturki. — Ubrudzę pani ekran — dodaje, uśmiechając się niepewnie, nawet nie patrząc na swoje dłonie, które za nic nie przeszłyby testu białej rękawiczki.
— A, tak. — Zajmuje jej to zaledwie sekundę i telefon znów znajduje się centymetry przed twarzą Arnara. Podziwia ją za szybkość.
— Halo? — burczy czyjś głos, ledwo słyszalny wśród ulicznego szumu.

Lucien?
────
[1589 słów: Arnar otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz