poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Od Theodore'a CD Edel — „Goopya Peezda"

Poprzednie opowiadanie

Theodore długo zastanawiał się, dlaczego w ogóle Edel zaproponowała mu wycieczkę do San Francisco. Nie był legionistą z jej kohorty, poza tym wcześniej się przed nią zbłaźnił, kiedy spanikował na treningu. Może to nie do końca była jego wina, bo przecież powinien przejmować się zdrowiem koleżanki, prawda? Nie zmieniało to jednak faktu, że mógł dokładniej przyjrzeć się palcu Lotus, zanim wszczął alarm. Czasu niestety cofnąć nie mógł, a oderwanie się od rutynowych obowiązków choćby i na jeden dzień byłoby miłą odskocznią. Nawet jeśli niekoniecznie myślał, że w ogóle mógłby odmówić, to w końcu zgodził się z własnej woli.
Z planowaniem zdał się na Edel, w końcu to ona organizowała całą wyprawę. Sam Theo dawno nie był w San Francisco; ostatnim razem odwiedził dom zeszłej zimy, a na żadne zlecenia wymagające opuszczenia obozu raczej nie mógł liczyć. Jeśli miał być szczery, nie do końca mu to przeszkadzało. W Nowym Rzymie nie brakowało mu niczego, poza tym nigdy nie narzekał na zbyt dużą ilość wolnego czasu. Czasami jednak czuł się uwięziony na terenie obozu i miasta. Niby nikt nie trzymał go tutaj na siłę, ale wiedział, że opuszczenie Obozu Jupiter równałoby się z zagrożeniem życia. Szczególnie dla legionisty, który miał za sobą nawet nie dwuletnie szkolenie. I którego najsilniejszą bronią była możliwość położenia potwora na drzemkę.
Kiedy czekał na centurionkę w wyznaczonym miejscu, drapał się po karku. Inni obozowicze raczej omijali go szerokim łukiem, bo senność przy myciu okien czy innym równie głupim obowiązku nigdy nie była pomocna. Właściwie to już się do tego przyzwyczaił, ale bywały dni, w których miał ochotę wykrzyczeć im, że hej, pracuje nad tym od półtora roku i nie muszą przed nim uciekać! Przez poranne pobudki sam był wiecznie niewyspany. Czasami zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mu dane się wyspać, i czy nie będzie potrzebował do tego jakichś piętnastu godzin snu.
— Już jesteś? Super, mam nadzieję, że nie czekałeś na mnie długo. — Edel powitała go z promiennym uśmiechem i energią, której rankiem zwykle nie widywał.
— Nie, tylko parę minut — odpowiedział, wsuwając dłonie do kieszeni bluzy.
— No to świetnie, możemy iść.
Theo skrzywił się, kiedy zobaczył, że idą w stronę labiryntu. Po tym, jak ktoś w końcu wykończył tego durnego sfinksa, labirynt znów był otwarty i ogólnodostępny. Co wcale nie oznaczało, że chciał do niego wchodzić. Wiadomo, tak było szybciej, ale chyba wolałby tradycyjną podróż autobusem. Albo nawet spacer. Po tym, jak musiał odwiedzić Obóz Herosów w Walentynki, nie uśmiechała mu się kolejna wycieczka po tym dziwnym środku transportu. Nie pisnął jednak ani słowem, tylko potulnie zszedł do labiryntu zaraz za Edel. Narzekanie raczej i tak nic by mu nie dało.
— Po co w ogóle idziemy do San Francisco? — zapytał, strzelając wzrokiem na boki.
Edel wydawała się niezbyt poruszona tym, że w każdej chwili coś może wyskoczyć na nich z bocznego korytarza.
— Muszę odwiedzić pewien, hm, sklep. Mogłabym to zrobić sama, ale to nie byłoby za mądre, a ty wyglądałeś, jakbyś chciał się stąd wyrwać — powiedziała, zerkając na niego.
Theodore w myślach przyznał jej rację, ale tylko lekko wzruszył ramionami.
— To zawsze coś innego, niż kolejny dzień tarzania się po ziemi — skwitował.
Edel roześmiała się.
— Tak, treningi mogą być nużące. No ale w końcu to się przyda, prawda? Pójście na misję bez dobrego przygotowania to właściwie samobójstwo — stwierdziła, zatrzymując się na chwilę.
Stanęli przed rozwidleniem trzech korytarzy. Centurionce wystarczyło kilka sekund zastanowienia, żeby wybrać ten po lewej stronie.
Theo wiedział, że Edel ma rację. To było logiczne; nikt tutaj nie machał mieczem dla zabawy. Co wcale nie znaczyło, że czasami wolałby po prostu przespać cały dzień, niż znowu iść na Pole Marsowe. Kiedy pierwszy raz przybył do obozu, przez około miesiąc czuł się jak kukła, tak zesztywniały wszystkie jego mięśnie od intensywnych ćwiczeń. Teraz przychodziło mu to dużo łatwiej, ale ze zdecydowanie mniejszym zapałem.
— Dobrze znasz tą drogę? — spytał, tylko z odrobiną nieufności w głosie.
Była centurionką, miała kilkuletni staż w obozie, musiała ją znać. Jednak legionista średnio ufał czemukolwiek, co było związane z labiryntem. Dla niego wszystkie te korytarze wyglądały prawie identycznie i był pewien, że gdyby trafił tu sam, zgubiłby się już po pierwszym zakręcie.
— Pewnie. Po pewnym czasie odnalezienie się tutaj nie jest wcale takie trudne — zapewniła go, nieznacznie wzruszając ramionami.
Chłopiec raczej nie miał innego wyjścia, niż uwierzyć jej beztroskiemu głosowi i uśmiechowi. Inaczej mógłby zacząć się bać, a raczej chciał tego uniknąć. No bo jak duże były szanse na to, że faktycznie coś im się stanie? Nie znał ich i chyba nie chciał znać, ale wmawiał sobie, że niewielkie.
Edel wiele razy gdzieś skręcała i Theo zauważył, że zwykle wybierała tą bardziej obskurniejszą drogę. Zastanawiał się, czy to celowy zabieg labiryntu, a w ładniejszych przejściach znajdowała się jakaś chimera czy inna harpia, która poodgryzałaby im głowy. Dziewczyna szła jednak na tyle pewnym krokiem, że w końcu uwierzył w to, że do San Francisco dotrą cali i zdrowi.

Edel?
────
[805 słów: Theodore otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz