Nie chciał wracać do domu. Nie ze względu na zbyt długą podróż rozsypującym się samochodem przyjaciela jego taty, przez którą cały czas zbierało mu się na wymioty, ani też nie dlatego, że musiał opuścić Obóz, który z założenia ma traktować jako swój drugi dom. Najlepiej jako swój lepszy dom, wymarzone miejsce, do którego zawsze chce wrócić. Gdy wreszcie przestał myśleć o nim jako o jako o jakieś chorej, wspaniałej ostoi dla każdego biednego półboga, wszystko szybko eskalowało. Zrozumienie, czemu znacząca większość obozowiczów opuszcza Long Island od razu po skończeniu się turnusu wakacyjnego, zmęczenie jako przywitanie kolejnego dnia, który oczywiście, że będzie wyglądał jak milion poprzednich. Trudno zachować przy tym w miarę stabilny stan psychiczny. Wkrótce Terry zrozumiał, że ucieczka od jego prawdziwego domu nie jest warta codziennego męczenia się na polu treningowym u boku Caroline i to nie tak, że jakoś bardzo jej nie lubi. Po prostu ma już tego wszystkiego serdecznie dość.
Klucze na pomarańczowej, obozowej smyczy (jeden z okropnych wynalazków Chejrona, Terry będzie musiał przepiąć je na jakąś ładniejszą) brzęczą znajomo, choć już dawno nie wyciągał ich z szafki nocnej. Wita się z kręcącym mu się pod nogami Ryjkiem, próbując nie stratować go wypchaną walizką. W mieszkaniu nic się nie zmieniło od jego ostatniej wizyty, oprócz tego, że jego tata najwyraźniej zbyt często podlewał biednego storczyka stojącego na parapecie. Terry ledwo go dotyka i już wygląda zdrowiej.
Wszystko jest takie znajome, ale nagle mieszkanie wydaje się być okropnie ciche i małe. Doskonale słychać ciche syczenie palnika pod garnkiem z zupą i dyszenie Ryjka, który co chwilę trąca nogi Terry'ego swoimi zabawkami. Zza okien nie dobiega wrzask nastolatków w pomarańczowych koszulkach i stukot ich drewnianych, treningowych mieczy. Dzieci Dionizosa nie zataczają się na ścieżce przed domkami jeszcze przed dwunastą, dzieci Hermesa nie skaczą po dachach i nie przekonują Chejrona, że to dzieci Hekate je tutaj przeteleportowały. Nie towarzyszy temu słodki zapach plantacji truskawek, a wokół nie ma znajomych wytartych okładek atlasów przyrodniczych, które Terry zdołał przeczytać zbyt wiele razy, żeby się do tego przyznać. Nie musi zakładać słuchawek ani zatyczek, żeby zanurzyć się w marnej namiastce ciszy. Stukanie rur i niewyraźne dźwięki dochodzące z innych mieszkań to nic z wiecznym harmidrem Obozu. Już przyzwyczaił się do wiecznego dudnienia w uszach, szumu i piszczenia. Aż dziwnie, że nagle tego nie ma.
Zanim się orientuje, bez celu chodzi nowojorskimi ulicami, Ryjek na końcu smyczy radośnie poszczekuje, nie przejmując się przymusem trzymania się blisko Terry'ego. Chłopiec, uwolniony od trzymających go krótko granic Obozu, nie może powiedzieć, że cieszy się wolnością – raczej dopada go dziwne przeczucie, że niebieska koszulka nie układa się tak samo, jak pomarańczowa i niepotrzebnie na to wszystko narzekał. Tam przynajmniej nie czuł nieprzyjemnego mrowienia na karku, które uruchamiało jego systemy alarmowe, wrzeszcząc: "Ktoś cię obserwuje!!!". Wyciąga z kieszeni telefon, który wygrzebał spod starych poszewek na poduszki w pokoju. Nie był na tyle głupi, żeby brać go ze sobą na Obóz i dodatkowo podpadać Chejronowi, który wpadał w stan przedzawałowy, gdy widział jego słuchawki (uspokajał się dopiero wtedy, gdy Terry udowadniał mu, że są wyłączone i, brońcie bogowie, nie zamierza ich nigdy włączać). Urządzenie obco układa się w jego dłoni, choć kiedyś było niczym przedłużenie jego palców, szybko biegających po klawiaturze. Chodził ulicami, wpatrując się w ekran, żeby ignorować ludzi dookoła. Nosił słuchawki nie tylko po to, żeby nie słyszeć szumu świata zewnętrznego, ale też by móc słuchać ulubionych utworów muzycznych, których brzmienie zdążyło zatrzeć się w jego pamięci. Czuje się nowy w świecie, który powinien doskonale znać, potłuczone szybki i komunikaty o rozładowanej baterii zostały zatarte przez ciężar miecza i małe osiedle kolorowych domków letniskowych. Zamknięta społeczność, która neguje zasady współczesnego świata i postanawia przestać używać czegokolwiek kojarzonego z nowoczesnością, tak pewnie opisałby miejsce, w którym spędził ostatnie dwa lata. Tylko dwa, a już czuje się dziwnie wyobcowany i odczuwa nieprzyjemne poczucie zagrożenia, gdy ekran telefonu wreszcie się zapala i wyskakuje komunikat, że powinien podłączyć go do ładowarki. Terry na moment zatrzymuje się, gdy musi odblokować urządzenie. Ze zmarszczonymi brwiami ignoruje napiętą smycz (Ryjek nie zrozumiał, że też musi stanąć) i próbuje przypomnieć sobie kombinację cyfr, aż wreszcie odnajduje odpowiednie wspomnienie. On ma Jenny, ona ma jego, tak kiedyś ustalili. Wpatruje się w małe literki pod cyframi, aż wreszcie układa z nich jej zaszyfrowane imię.
"Jeste w dumy," pisze, wolniej niż zazwyczaj.
Prawie zapomniał, jak używa się tych aplikacji. Dużo się zmieniło, od kiedy ostatni raz je widział, jedyne co, to palce wciąż trzęsą mu się tak samo, gdy zawisają nad przyciskiem "wyślij". Ostatnie wiadomości na tym czacie datują się na… półtora roku temu, kiedy to Jenny wciąż próbowała się z nim w ten sposób skontaktować. Przeniesienie się na wysyłanie listów nie dało jej wiele, jeśli Terry ma być zupełnie szczery.
Pod kołnierzykiem koszulki czuje chłód kamienia od Violet. Pewnie tylko mu się wydaje, przecież już dawno przestał być chłodny – nosi go nieustannie, ściąga tylko pod prysznic. To dziwne, jak jego obecność zamiast dodać mu odwagi, sprawia, że stresuje się jeszcze bardziej. Chciałby potem pochwalić się Violet, że rozmowa mu jakoś poszła i w sumie to już nie musi się martwić, że Jenny zawita u jego progu wraz z nieprzyjemnym dźwiękiem obijających się o siebie szklanych butelek.
Terry przez chwilę wpatruje się w telefon, gapi się na wysłaną przez siebie wiadomość, napis szybko zmieniający się z "wysyłanie" na "doręczono". Brak zielonej kropki przy profilowym Jenny trochę go niepokoi – ona raczej jest znana z tego, że wiecznie siedzi z nosem w telefonie. Nie wyłączając transmisji danych, chowa urządzenie do kieszeni. W końcu musi wiedzieć, kiedy mu odpisze, prawda? Telefon jeszcze nigdy go nie zabił.
Po namyśle (bardzo szybkim zresztą), nagłym ukłuciu paniki i przerobieniu kilku bardzo złych scenariuszy w głowie, z szybko bijącym sercem i dziwnie wąskim polem widzenia wyłącza dane komórkowe. Przezorny zawsze ubezpieczony, jak to mawiają.
Zaczyna wałęsać się po coraz bardziej oddalonych od centrum uliczkach, które zazwyczaj przemierzał z Jenny. Ona dodawała mu otuchy, że przecież nic nie może im się stać, gdy ona ma w kieszeni gaz pieprzowy i dodatkowo parę w łapie. Teraz dla dodania otuchy został mu mały pies na smyczy (właśnie próbuje złapać motyla, ale niestety mu to nie idzie) i przypięty do spodni sznurek niebieskich koralików. Dodatek do niego stanowią wypolerowane kamyki w kieszeni, dla których Terry nie ma magicznego odpowiednika. Zatrzymuje się pod garażami, żeby spojrzeć na telefon. Od razu się krzywi: parę nieodebranych połączeń od Jenny i pewnie milion wiadomości na Messengerze. Szybko przeleciwszy wzrokiem po ich czacie, pisze jej, że stoi pod garażami i że tu na nią poczeka. Dla pewności wyłącza telefon, poczucie zmieniania się w paranoika (jak Chejron) nieprzyjemnie gryzie go w klatce piersiowej. Ryjek kręci się wokół jego nóg, nie mogąc doczekać się rzucenia mu patyka lub chociaż poklepania go po głowie.
Nie do tego przystosowywał go Obóz, nie do całkowicie normalnego życia, tylko do walk, ciągłego zagrożenia i znajomej rękojeści ciążącej w dłoniach.
Już z daleka dostrzega pędzącą w jego stronę Jenny, gubi krok w przydługich dziurawych spodniach. Macha do niego wesoło, on odmachuje znacznie mniej energicznie. Jenny na niego wpada i zamyka go w uścisku; niemal się przewracają i zgniatają Ryjka.
— Czemu mnie nie uprzedziłeś? — pyta dziewczyna, udając naburmuszenie. Idą dalej dziurawymi drogami, w swoje ulubione, opuszczone rejony Nowego Jorku. To znaczy, w ulubione rejony Jenny, choć Terry nie narzeka, gdy nagle lądują w lesie, zamiast w środku galerii handlowej.
W odpowiedzi Jenny dostaje tylko wzruszenie ramion, które bardziej czuje, niż widzi. Śmieje się cicho i chwyta Terry'ego za rękę, żeby pociągnąć go tam, gdzie ona chce iść.
— Chciałem pogadać — zaczyna niepewnie, z dziesięć razy przemyślał to zdanie, zanim wreszcie je wypowiedział.
— Ty? — Jenny nawet nie próbuje ukryć rozbawienia. — Jakoś przez ostatnie dwa lata w ogóle nie chciałeś gadać. — To chyba jednak nie rozbawienie. Chłopiec wbija wzrok w ziemię, zaciska dłoń na smyczy Ryjka. Chciałby, żeby wykrztuszenie, że tak właściwie już nie chce się z nią przyjaźnić, było łatwiejsze. To wina Jenny, że przez tyle czasu nie odkryła znaczenia tych… to nawet nie były subtelne znaki, bądźmy szczerzy.
— Nie, ja po prostu chciałem… — Próbuje przypomnieć sobie swoją rozmowę z Violet, odnaleźć w niej jakieś wsparcie, jakby to ona, nie Jenny, teraz ściskała jego dłoń. — Ci coś powiedzieć…? — kończy niezgrabnie. — To znaczy. Chyba. Może. To jest, tak jakby, czas, żebyś ty… znalazła sobie lepszych znajomych, niż ja…? — Jak dyplomatycznie! Niemal jak ze sceny z taniej telenoweli.
— Przecież ich mam. — Dłoń Jenny coraz mocniej zaciska się na palcach Terry'ego. — Myślałeś, że co? Że kiedy cię nie było, nie znalazłam nikogo na twoje zastępstwo?
No, tak. Jasne. Jego przecież nie tak trudno zastąpić.
Zapada niezręczna cisza, w której Terry z całych sił próbuje teleportować się w inne miejsce. Niektóre dzieci Demeter to potrafią, a on co? Mógłby zawołać tutaj jakiegoś satyra, który udzieliłby im rad, jak naprawić swój związek, źle interpretując ich złączone dłonie.
— To znaczy, że…
— Ta, jeśli dalej chcesz mnie ghostować, to proszę cię bardzo. Mam kogoś lepszego.
— …
— Nie wiem, czy ty myślałeś, że wszystko będzie tak, jak przed tym twoim Obozem — wymawia to słowo, jakby opisywała najohydniejszą plamę wymiocin na dywanie, jaką kiedykolwiek widział świat. — Ale, kurwa, no daj spokój.
Terry ostrzegawczo przykłada palec do ust. Jenny posyła mu niekoniecznie przyjemne spojrzenie, ale on na szybko miga jej, że coś słyszał. Wtedy dziewczyna mamrocze coś o niepotrzebnym panikowaniu i paranoi, ale posłusznie się zamyka.
Słyszał kopyta. Naprawdę, przysięga na Styks, słyszał kopyta w Nowym Jorku. Zaraz ucichły, to równie dobrze mogło mu się wydawać, ale… Obóz, oprócz tego, że nauczył go miliona nieprzydatnych rzeczy i dodatkowo "oduczył" go funkcjonowania w śmiertelniczym świecie, przynajmniej zaszczepił w nim ufanie swoim instynktom. Sfendonai pojawia się w jego dłoni, Jenny mimowolnie szepcze: "wow", chociaż nie ma w tym nic spektakularnego. Ot, koraliki zmieniają się w brzydki sznur z kieszonką na kamienie. Od razu, sprawnym ruchem, ładuje procę, czujnie rozgląda się dookoła. Ryjek skomle cicho, napinając mięśnie. Coś ewidentnie jest nie w porządku.
Terry wyłapuje wzrokiem szybki błysk czerwieni między garażami, jego mięśnie się spinają. Może po tych wszystkich treningach z Caroline naprawdę powinien był zabrać z Obozu miecz, nie procę? Rzeczywiście, to byłaby o wiele przydatniejsza broń, kiedy trzeba samotnie walczyć z ogromnym monstrum. Zwłaszcza broniąc swojej… powiedzmy, byłej przyjaciółki, bo Terry już nie wie, jak może traktować Jenny. Miga do niej, żeby stąd uciekała, jest gotowy nawet oddać jej smycz Ryjka, byleby nic im się nie stało. Potwór i tak skupi się na nim, więc nie ma co się oszukiwać – pies i dziewczyna są względnie bezpieczni.
Oczywiście, że Jenny go nie słucha, jakby inaczej. Odbiera mu smycz Ryjka, ale wciąż stoi obok niego, z oczami błyszczącymi z ekscytacji. Z kieszeni wygrzebuje najpierw swój gaz pieprzowy, potem scyzoryk, potem nóż do tapet. Próbuje decydować pomiędzy nimi, podczas gdy Terry w panice miga, żeby się nie bawiła i brała nogi za pas. Jenny ostatecznie wysuwa ostrze noża do tapet. Świetnie.
Kopyta znowu stukają o podziurawiony asfalt, żwir pod nimi zgrzyta. Terry zaciska zęby, próbując przypomnieć sobie wszystkie dni treningów i dla otuchy przypomina sobie o Dawidzie, który zabił Goliata właśnie taką procą, którą on dzierży w dłoni. Bardzo pocieszające, patrząc na to, ze mamą Terry'ego jest Demeter, a nie Maryja. Mamą Dawida też nie była Maryja. On w ogóle miał mamę?
Wreszcie monstrum postanawia się pokazać – kłusuje spomiędzy garaży, Terry reaguje trochę za wolno, zbyt późno wprawia procę w ruch. Wycelować do poruszającego się celu jest jeszcze ciężej, zwłaszcza gdy twoja głowa postanawia zająć cię próbami przypomnienia sobie, jak nazywa się ten gatunek potwora, a nie podpowiada ci szybką i bezbolesną ucieczkę. Czerwona sierść, kopyta, lwi tułów i głowa… obrzydlistwo nieprzypominające żadnego istniejącego zwierzęcia. Może trochę wilka? Albo bardzo owłosionego końskiego wilkołaka?
Leukrot. Tak, to na pewno to.
Kamyki z procy przelatują ze świstem obok uszu stwora, sfendonai prawie wysuwa się z zimnych, ale spoconych palców chłopca. Jeden czy dwa pociski trafiają w cielsko, ale niewiele to daje. Leukrot nie zatrzymuje się w swoim kłusie na ich zgrabną trójkę – małego półboga, śmiertelniczkę i przerażonego psa. Terry nie traci czasu na kolejne próby walki, bo jego proca zdziałałaby coś tylko w przypadku strzelania do kurczaka.
— No, uciekaj, no! — wrzeszczy do Jenny (dawno nie używał swojego głosu w ten sposób) i nawet popycha ją za siebie. Do nozdrzy Terry'ego już dociera smród potwora, wie, że to wszystko na nic, że już za późno na odwrót, ale i tak – chwyta oszołomioną Jenny za rękę i ciągnie ją za sobą, biegną zygzakiem między garażami, leukrot tuż za nimi. Uderza w blachę, jego kopyta z hukiem uderzają w asfalt i może gdyby byli dziećmi Hermesa czy Arcus, udałoby im się zwiać.
Lwioński pysk niesamowicie się ślini. Terry patrzy na niego z dołu, nie wie, czy bardziej ma ochotę krzyczeć z bólu, czy wymiotować. Gdy z impetem wylądował na ziemi, przynajmniej miał nadzieję, że potwór nie postanowi również zgnieść jego ramienia.
Całe jego pole widzenia wypełnia urodziwa twarz leukrota. Ryjek już dawno uciekł ze skowytem, jego smycz wyślizgnęła się ze zdrętwiałych rąk Jenny, dziewczyna stoi obok, niezdecydowana, co ma zrobić. Ciekawe, co widzi. Ogromnego konia, który niczym wściekły pies pochyla się nad jej przyjacielem? Jenny wykrzesuje z siebie resztki odwagi, wbija nożyk w czerwone cielsko stwora, ale on tylko parska gniewnie od tego ukłucia igłą. Jego oczy tylko na moment zezują na Jenny, zanim kłapią szczęki i dziewczyna upada na ziemię. Niepotrzebnie podchodziła tak blisko.
Terry odwraca wzrok, załzawionymi oczami wpatruje się w monstrualne kopyto. Ślina koniołaka spływa po jego policzkach, aż wreszcie jego zęby rozrywają bladą szyję.
*
Zagryziona przez wściekłe psy (?) dwójka nastolatków, chłopiec i dziewczyna, zostali znalezieni przez nowojorską policję.
Edgar odsuwa się od ekranu komputera, przeciera zmęczone i suche oczy, wsuwając palce za szkła okularów. Tym razem zwalili wszystko na psy, cholera by ich wzięła, psy! Na własne oczy widziało te dzieciaki (okej, widziało ich zdjęcia, to też się liczy) – to nie były ślady psich szczęk. Kto wie, czego to były szczęki, możliwości było…
Do jego uszu dociera dźwięk kroków na korytarzu. Zgrabnie wyłącza komputer Caleba, udaje, że przyszło tu tylko po zapomnianą kurtkę. Przechodzi obok ochroniarza na tyle pewnym krokiem, na jaki jest w stanie się zdobyć, na karku czuje jego podejrzliwy wzrok.
Co za idealny wieczór, żeby wstąpić do baru. Jego ciało samo odnajduje drogę do znajomych ciemnych loków i złoty-, nie, zwykłych, najzwyklejszych na świecie, brązowych oczu.
────
[2359 słów: Terry (i tak nie zyje) otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz