poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Od Luciena CD Arnara — „Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Dlaczego myślał, że jest w stanie coś zrobić? Uratować kogoś, kto już dawno powędrował w stronę podziemi razem z Charonem i obolem w zębach. Kogoś, kto nie był mu nawet bliski.
Ale Lucien nie mógł dalej przełknąć tego bolesnego uczucia, poczucia winy i wstydu do siebie samego, bo to przecież on zmusił Arnara, by wepchnął drupowi ambrozję do gardła.
— Halo? — głos wstrząsnął chłopkiem. Rozmówca musiał się powtórzyć, bo nikt z nich wcześniej nie odpowiedział. — Słucham?
— Dzień dobry — zaczął drżącym głosem Arnar — chcielibyśmy zgłosić, um… wypadek. Tak, wypadek. Zdarzył się wypadek.
Mówił to ze ściśniętymi w pięści dłońmi. Ze wzrokiem szaleńca, który gdzieś się spieszył, ale sam nie wiedział gdzie. Pani, która trzymała telefon, walczyła sama ze sobą, by nie zabrać urządzenia i nie uciec. Zbyt wystraszona reakcją obcych dzieciaków czuła się jak przyparta do muru ofiara, która zostanie rozszarpana tak samo, jak tamten heros.
— Jakiego rodzaju wypadek? — Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki szurnął krzesłem, chrząknął i zaczął stukać w klawiaturę. — Z kim rozmawiam? Ilość zadanych pytań na pewno onieśmieliłaby Luciena, już i tak zestresowanego i przerażonego po tym, co zobaczył, ale Arnar zachował zimną krew (czy to dzięki adrenalinie, czy to przez towarzyszującego mu chłopaka) i odpowiedział:
— Sami nie wiemy. — Odkaszlnął. Zaschło mu w gardle. — Wie pan, poszliśmy tylko, um… zapalić. Wchodzimy do jednej uliczki, a tam ktoś leży. Tak po prostu. Nie rusza się i nie reaguje.
— Rozumiem. — Stuknął w klawiaturę. — Jeszcze raz zapytam: z kim rozmawiam?
Chwila zawahania, czy powinien podać swoje prawdziwe dane, czy zmyślone.
— Nicholas Turner.
— Mhm, okej, dobrze — mruknął operator. — Poproszę adres. Wyślę do was karetkę i policje, może być?
Arnar zaczął mówić, a Lucien przestał słuchać. Nie zwracał uwagi na otoczenie, na to, że stoją z obcą kobietą i jej telefonem, mówiąc o wypadku, który tak naprawdę nie był tylko wypadkiem. Ale zwykli ludzie tego nie zrozumieją. Nigdy nie zobaczą strasznej bestii, z czerwonymi ślepami, gotowej, by zamordować wszystko, co się samodzielnie porusza; a szczególnie młodych herosów, których krew jest smaczniejsza.
Poczuł, jak zaczyna słabnąć: zakręciło mu się w głowie, a przed oczami widział rozmazujący się powoli obraz. Czuł się jak na jawie, jak w śnie, z którego ciężko się wybudzić. Arnar właśnie kończył rozmowę i bardzo dobrze, bo w ostatniej chwili złapał Luciena, zanim ten uderzył głową o wyścieloną kafelkami posadzkę.
Obudził się po niecałych trzech minutach, otoczony przez grupkę ciekawskich gapiów. Jak przez wodę słyszał stłumiony głos Arnara, który mówił coś, co tłumu, każąc im odejść i zająć się swoimi sprawami.
— Gówno — burknął tylko, starając się podnieść do siadu. Posadzka, na której leżał tę krótką chwilę nie należała do najprzyjemniejszych. Nie tylko z faktu, że była twarda, ale też przez chłód. Pewnie podobałoby mu się bardziej, gdyby wrócił z długiej wycieczki w trzydziestu stopniach. — Mam dość.
— Kto nie ma? — westchnął w odpowiedzi blondyn, przeczesując palcami jasne kosmyki włosów. — Wróćmy do domu.
— A co z…
— No, przyjadą. Powiedziałem, że nie możemy zostać na miejscu. — Wzruszył ramionami. Zachowywał się spokojniej, niż Lucien przewidywał, ale najprawdopodobniej to on był tym przewrażliwiony w tej relacji. — Możesz wstać? — Wyciągnął dłoń ku chłopakowi, na co tamten spróbował się podnieść (ledwo podnosząc się na chwiejnych nogach).
Arnar podciągnął Luciena i chwilę z nim tak stał, trzymając za rękę, chcąc upewnić się, że nie poleci na pocałunek z kafelkami.
— Wiesz, wkurwia mnie to — zaczął Lucien, idąc obok Arnara. Blondyn schował ręce w kieszeni i wodził wzrokiem po wysokich budynkach, ale wciąż sprawiał wrażenie zainteresowanego rozmową. — Wiem, że to nie jest najbezpieczniejsze miejsce na Ziemi, ale, kurwa, Arnar. — Zatrzymał się gwałtownie. Stanął na środku chodnika w taki sposób, że mógłby staranować zagapionych w telefony przechodniów. — Czy ty mnie słuchasz?
— Co?
— Jajco — bąknął. Poczuł narastający ucisk w głowie. — Nie przejmujesz się tym?
— Czym? — pytał, jakby właśnie grał w jakąś grę, na co Lucien poczuł dziwny ucisk nie tylko w czaszce, ale też w gardle. — Daj spokój. Nic nam nie będzie.
— Ale nie masz takiej pewności! — uniósł się. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a rozpłacze się tutaj, w centrum Nowego Jorku i jakaś banda głupich dzieciaków go nagra i wrzuci do głupiego internetu. — Może nam się coś włamie do domu, hm? Co wtedy zrobisz?
Złapał Arnara za przedramię, ściskając tak mocno, jak tylko mógł. Nie potrafił poradzić sobie z emocjami i tym, co wcześniej zobaczyli. Nie wiedział, czy Arnar przeżywa to tak samo, jak on, tyle że po cichu, czy pogodził się z losem, jaki ich spotkał w dniu narodzin; bo wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby tylko za ojców mieli śmiertelników.
— Okej, może, um… — Sprawnie wyślizgnął się z uwłaczającego dotyku tak szybko, jak tylko Lucien poluzował ucisk. — Może porozmawiamy o tym w domu?
Lucien najpierw nabrał dramatycznie powietrza do płuc, ale zaraz spokojnie je z siebie wypuścił. Długim strumieniem, który zapewnie przydusiłby kogoś, kto ma chore płuca.
— Dobrze — powiedział tylko, unikając spojrzenia chłopaka; bo ilekroć na niego spoglądał, bał się, że zaraz zza jego pleców wyskoczy na nich okropny potwór, z którym sobie nie poradzą. — Niech będzie.

 
— To nie jest normalne — rzucił na wejściu. Właściwie dopiero co przekroczyli próg mieszkania, a Lucien zaczął wyrzucać z siebie wszystko. — Rozumiesz? Ile tych śmierci ostatnio było? Wiem, że przeglądanie nekrologów jest śmieszne, ale co, jak zaraz na tych nekrologach znajdę twoje nazwisko? Albo ty moje? Japierdole, Arnar, jak jakieś gówno się tutaj pałęta, to sobie z tym nie poradzimy. Przecież te dzieciaki… te dzieciaki…
Przerwał, czując, jak zaczyna brakować mu tchu. Zaczął oddychać tak nienaturalnie głośno, szybko i bez ładu i składu, że dosłownie czuł uwierający nacisk na klatkę piersiową. Myślał, że się zaraz udusi i potwór nie będzie powodem jego śmierci.
— Nikt nie umrze — powiedział tylko Arnar, kładąc dłoń na ramieniu chłopaka. Nie był dobry w pocieszaniu, właściwie często nie wiedział, jak powinien rozmawiać z kimś tak emocjonalnym i przewrażliwionym, co Lucien, ale zawsze się starał. — Masz swoje… winorośla.
— Myślisz, że mi ta… pierdolona winorośl teraz pomoże? — jęknął, przyciskając dłonie do twarzy. Bał się. Po prostu zaczął się bać o swoje życie, jak nie bał się nigdy w Obozie ani kiedy wychodził na misje. Ani kiedy musiał załatwiać ważne sprawy jako grupowy, ani kiedy na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za rodzeństwo. Nigdy wcześniej się tak nie bał. — Po prostu czuję, że coś jest nie tak. I jeśli to coś nie zaatakuje nas jutro albo za tydzień, to zrobi to za miesiąc.
— To… pewnie przypadek.
— Dobrze wiesz, że to nie przypadek. W mieście ostatnio jest za dużo potworów — westchnął.
Lucien machnął niedbale ręką, zrobił dwa kroki w stronę sypialni, ale w połowie się rozmyślił i wrócił do Arnara. Zmęczony dniem, widokiem martwego chłopaka i potwora po prostu przytulił się do blondyna, który zaskoczony nagłą uległością Luciena zastygł
— Śmierdzisz czymś.
— Co?
— Śmierdzisz, jakbyś właśnie wrócił z zakupów z wysypiska śmieci.
— To moje nowe perfumy…
— Okropnie — bąknął Lucien. — Rozważ ich zmianę. 

  Arnar? 
──── 
 [1111 słów: Lucien otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz