Stali w ciszy, patrząc się na siebie niezręcznie jak podczas integracji pierwszego dnia w szkole. Lucien uśmiechnął się nieśmiało, ale zaraz pozbył się niewinnego wyrazu twarzy, widząc czerwone plamy na ubraniach półbogów. Najpierw zmarszczył brwi, a potem zaczął nerwowo drapać się po rękach, chcąc zachować powagę szczególnie, że właśnie zapoznawał się z nową osobą.
— Okej, więc… — odezwał się pierwszy — ktoś mi wytłumaczy, co się naprawdę stało?
Arnar pozwoliło sobie na krótki śmiech.
— No… pobiliśmy się z kimś. Nic takiego. — Wzruszyło ramionami, uśmiechając się w taki sposób, w jaki to zazwyczaj robiło, gdy chciało ukryć swoje niecne plany. Albo ukryć to, że było świadkiem śmierci Colina, którego Lucien chciał zaprosić na imprezę imieninową.
Dahlia pokiwała głową, chcąc dodać Arnarowi otuchy, bo co innego mogła zrobić w tej sytuacji? Wyglądała jak kominiarz, który właśnie zszedł z najbardziej uwalonego komina na świecie: przetarcia na ubraniach, czarne smugi na rękach oraz niezidentyfikowane czerwone plany, które wyglądały jakby oprócz bójki ubijali kurczaki.
— Od kiedy… nie, Arnar, to nie ma sensu. — Zmarszczył brwi jeszcze bardziej. — Ty nigdy się z nikim nie bijesz, to po pierwsze, a po drugie…
— No widzisz, czasem warto zmienić… upodobania.
Lucien zamrugał. Patrzył na Arnara jak na skończonego debila, ignorując zupełnie istnienie obcej kobiety.
— Przestań lecieć sobie ze mną w chuja, dobrze? — Uśmiechnął się nerwowo. Kąciki ust chłopaka drgały. — Wróć do domu — rozkazał. — Ty też wejdź.
Dahlia potuptała za Arnarem, który mógł tylko potulnie spuścić głowę i pójść za zdenerwowanym Lucienem w piżamie w dobermany. Ubranie wcale nie dodawało mu powagi, ale byłe grupowe Hermesiaków już się przekonało na własnej skórze, że lepiej nie lekceważyć kogoś, kto może cię upić zwykłą wodą.
Lucien zaprowadził dwójkę herosów do salonu, kazał im usiąść na kanapie (prosząc w myślach, by nie zostawili na obiciu czarnych śladów) i zniknął w kuchni, gdzie szukał apteczki, o której wcześniej wspominał Arnar. I leków na sraczkę, bo uwierzył swojemu partnerowi, że koleżanka, którą poznał w barze ma problemy z wypróżnianiem.
— I co — Lucien wrócił z saszetkami na problemy jelitowe i z kilkoma opakowaniami gaz — to była bójka o dwa centy czy dwadzieścia dolców?
— O… nowe katy. Tak, to była wina kart! — Zaśmiał się Arnar, ale ani Lucienowi, ani Dahlii nie było do śmiechu. — Mówię serio. Jakiś ziomek ze mną przegrał i próbował mnie oszukać, no ale nie wiedział, czyim jestem dzieckiem — zaczął mówić, unikając oceniającego wzroku chłopaka. — No to… po prostu odebrałem swoje karty i… tak wyszło, że chyba mu się to nie spodobało. To się trochę poszarpaliśmy. I poznałem w ten sposób nową koleżankę. — Wskazał an Dahlię. — Nazywa się… jakoś tam.
— Jakoś tam?
— Ale! Nieważne. — Arnar klasnął w dłonie. — Ważne, że… wszyscy żyją.
— Wszyscy żyją — powtórzył Lucien. — Wszyscy, kurwa, żyją, tak? — Zadrżała mu powieka.
Arnar zbladł, ale wciąż utrzymywał na twarzy uśmiech typowego dzieciaka Hermesa, który teraz Lucien najchętniej starłby swoimi winoroślami. Tymi samymi, o których ostatnio Arnar tak często opowiada. Że mu pomogą, bo przecież od tego są winorośla.
— Nie o to mi chodziło, wiesz, okej? — Spróbował zmienić ton na łagodniejszy. — Może przyniesiesz swoje wino, hm? Pijesz wino? — Odwrócił się do kobiety. — Jeśli nie, to teraz się napijesz. Lucien, proszę… jedno wino.
Lucien przewrócił oczami, położył na kanapie, tuż obok uda Arnara pudełko z saszetkami i wyszedł do piwnicy. Jeśli w grę wchodziło dobre wino to… może atmosfera przestanie być taka spięta. A Lucien oprócz wina miał jeszcze kilka sztuczek, które pomogą tę atmosferę rozluźnić.
Wrócił do dwójki herosów z jedną butelką, bo to wystarczy, żeby sobie ich rozpić na tyle, by zaczęli mówić prawdę. Przynajmniej taki miał plan, kiedy schodził do piwnicy: upić i kobietę, i Arnara, by opowiedzieli, co naprawdę wydarzyło się w tym „barze" (bo podejrzewał, że nawet w tym barze ich nie było).
Uśmiechnął się i otworzył butelkę przy pomocy otwieracza, których w domu trzymał kilka w różnych miejscach, a ten konkretny wziął z kuchni.
Nalał szkarłatny napój do trzech kieliszków.
— To moje ulubione! — krzyknął do herosów z kuchni. — Najlepsze, jakie miałem — mówił, uśmiechając się do siebie, bo właśnie w głowie zwiększał procent zawartości alkoholu w dwóch kieliszkach. Tak, żeby już po dwóch kolejkach Arnar i Dahlia byli nie tyle co wstawieni, a najebani.
— Skąd jesteś? — zapytał, podając Dahlii kieliszek. — Długo się znacie?
— Z… daleka — odpowiedziała i upiła pierwszy łyk. — Smaczne. Sam robisz? Rozumiem, że jesteś dzieckiem tego… hm.
— Dionizosa. Tak, sam robię. — Skinął głową. — Dlatego na etykiecie znajdziesz oryginalną nazwę.
Dahlia spojrzała na butelkę.
— Lucevine?
— Dokładnie.
— Jesteś narcyzem?
— Co? — Odstawił kieliszek na stolik. — Nie! Co w tym złego, że nazwałem w ten sposób moje wino?
Arnar zaczął się głupio śmiać, a Dahlia w odpowiedzi głupio się uśmiechnęła.
— Nie martw się, ja doceniam twoje wino — powiedział do Luciena, kiedy skończył pić. — Mogę jeszcze?
Lucien złagodniał na twarzy, widząc, jak Arnarowi szybko przychodzi picie alkoholowego trunku. Dziwił się, że jeszcze nie połączył kropek i nie poczuł różnicy w winie, które pił. A pił te wina już wiele razy.
— Pewnie. — Sięgnął po butelkę i nalał Arnarowi trochę więcej, niż wcześniej. Chciał mieć pewność, że po tej kolejce przestanie być trzeźwy. Naprawdę na to liczył.
Kątem oka spojrzał na Dahlię, która kończyła dopijać wino.
— A ty? — zapytał. — Wypijmy całe, co?
— Dawaj.
Nalał jej tak samo dużo, co Arnarowi. Siedział teraz i czekał, aż procenty zaczną działać i będzie mógł przeprowadzić swoje prawdziwe przesłuchanie.
— Hej… trochę…. um. — Arnar spróbował się podnieść, ale na chwiejnych nogach ciężko było mu utrzymać równowagę. Zaśmiał się do siebie jak nieporadne dziecko. — Śmieszne, co nie? Jak ty masz na imię? Daniela?
— Dahlia.
— Aaaaa, Dahlia, no tak — zaczął śmiać się głośniej.
Lucien oglądał tę wymianę zdań z fotela.
— Smakowało ci wino? Pamiętaj… to domowej roboty. Do-mo-wej.
— Tak, tak — roześmiała się, rozluźniając wcześniej spięte mięśnie twarzy. — Domowe. Dobre. Takie babcine.
— Jakie babcine! — oburzył się. — To robił ten oto — wskazał na Luciena — mistrz wina! Sam mistrz! Dahlia, rozumiesz to?!
— Mistrz wina! — krzyknęła niespodziewanie. — Cudowne!
— Tak!
— Ej — przerwał im Lucien — a może się trochę uspokoicie, co? — Odłożył swój kieliszek na bok. — Gdzie w końcu byliście?
— Gdzie… gdzie my byliśmy, Dahlia? — Arnar dramatycznie odwrócił się do kobiety. — Gdzie my byliśmy?!
— Nie wiem.
— Jak to!
Lucien przetarł twarz dłonią. Może nie był to dobry pomysł?
Dahlia?
────
[1007 słów: Lucien otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz