— Umawialiśmy? — uniósł brew, wciąż wykrzywiając usta w tym swoim fałszywie przyjaznym, delikatnym uśmiechu. Nie kojarzył kompletnie strudzonej twarzy, zdobiącej mu teraz próg mieszkania, tym bardziej nie zapamiętał chrapliwego głosu, splątanego nieśmiałą nutą zaskoczenia. Jakiś pieprzony, pierdolony orzech? Coś mu dzwoniło, ale nie miał pojęcia, w której karetce. Kobieta uśmiechnęła się niezręcznie, stukając paznokciem o zgaszony ekran wtulanej do piersi komórki.
— Tak, dzwoniłam do ekl- do pana, panie LeClaire — ugryzła język. Prawdę mówiąc, od incydentu pieniężnego, to jest, gdy zabrakło mu jakiegokolwiek siana na przyjemne wieczory z bieluśką kreseczką i sprzedał swoje dane jakimś łachudrom z banku chwilówek, jego telefon okupowały niezliczone ilości automatycznych wiadomości, panów prowadzących kebabowe budki, którzy udawali zaginionego wnuczka, terrorystów, oraz przygnębionych życiem pracownic call-center, każdego rodzaju. Chociaż był niezmiernie zawiedziony swoją decyzją, głupotą i łakomstwem, w duszy dziękował sobie, że nie postanowił założyć konta na majtkomacie, albo jeszcze gorzej, koneserów tego, co strawione. Mimo, iż wypłata z tego byłaby na pewno szybsza niż to, co aktualnie przechodzi, nie śmiałby później spojrzeć w lustro. Tak, trzeba zarobić tak, by się nie narobić, aczkolwiek w jego kodeksie są pewne granice, których przekraczać nie zamierza. Przynajmniej, w najbliższym czasie. Wtedy go olśniło. Jak za mgłą, pamięta wolno dopite, wygazowane piwo, gdy podpierał ścianę we własnym mieszkaniu. Było to już piąte w kolejce, z lekka kręciło mu się w głowie, a morelowo-miętowa nuta alkoholu niebezpiecznie mąciła mu w żołądku. Nie miał pojęcia, ile ta butelka stała pod jego łóżkiem, tym bardziej nie pamiętał kiedy zdjął z niej kapsla i dlaczego zostawił je niedopite. Sądził, że to był ukłon ze strony jego "ja" z przeszłości, żeby w razie braku szczęścia w lodówce i ciągłej chcicy, znalazł ten prezent później. W każdym razie, z pewnością się przydało. Zamroczony, o jednym suchym krakersie i paczce rodzynek, francuską kontemplację nad żywotem przerwało mu dudnienie wieśniackiego dzwonka w telefonie. Miał go zmienić. Gdy odebrał, sądził, że jest to kolejny podstęp, lub nagrana wiadomość. Teraz się zastanawiał, na ile przekrętów faktycznie się zgodził, i czy kiedyś dostanie bombę w paczce, ze specjalną dedykacją.
— Oczywiście, zapraszam — mruknął, ustępując jej miejsca. Ciemnowłosa ślizgnęła się do środka, uważnie obserwując otoczenie. Wzrok jej zawieszał się na przepełnionym śmietniku, rozłożonych na stole świecach, i nieuprzejmie mówiąc, porozpierdalanych wszędzie kartach tarota i fikuśnych kościach. Całe wnętrze ścieliło się głębią burgundy, fioletu podbitego oka, złotem czy milionem poduszek oraz dywanów. Może nie była to prawdziwa komnata czarodzieja, bardziej wyglądało to jak namiot cygana, acz według wielu ludzi odwiedzających jego skromne leże, było tu całkiem przytulnie. Smród śmieci i potu ściekającego mu przy gorszych lotach, maskował ładniejszym smrodem palących się kadzideł. Dahlia odkaszlnęła, najwyraźniej przytłoczona maksymalizmem, jak i ciężkością palonego drzewa sandałowego, róży oraz cynamonu.
— Ładnie tu pan ma.
— Proszę cię, orzeszku mój najsłodszy, nie musisz się trudzić o grę wstępną. Sztuczne uprzejmości są zbędne. Atmosfera sama się rozluźni — wyszczerzył się, wierząc w każe swoje słowo. Na czole winien mu wypalić się wielki, czerwony napis "HIPOKRYTA", a za każdą taką akcję, raczej zabrakłoby mu miejsca na ciele.
— Mhm, przepraszam. Taka natura — skonfundowana, wzruszyła ramionami. Orzeszek nie za bardzo przypadł jej do gustu.
— Nie martw się, tylko usiądź. Mówiłaś o jakimś... Wywiadzie, tak? — odsunął jej krzesło. Usiadła, wyciągając na blat swoje manatki. Na niebieskim notatniku napisane było "kłusak alfa". Długopis zaś dekorowały malutkie wizerunki komiksowych koni. Ciekawe czy skarpety też są w różowe kucyki. Starając sobie tego nie wyobrażać, posadził zad na dębowym krześle, krzyżując elegancko nogi jak prawdziwa modelka. Złapał za paczkę fajek, wyciągnął jednego peta, wsadził do ryja i odpalił swoją niezawodną zapalniczką. Do sprostowania, benzynową zapalniczkę z grawerunkiem, o ironio, pegaza.
— Zgadza się.
— I co cię skłoniło do tego, że wybrałaś akurat moją skromną osobę? Nie dziwię się, jestem całkiem dobry w tym co robię, i całkiem znany. Ale, tarot? — zaśmiał się, zaciągając tytoniem. Dmuchnął na bok, chcąc zachować dobre wychowanie. Nie będzie swojemu nowemu gościowi dymił prosto w twarz.
— Widzi pan, szukamy do nas ludzi... od intrygujących biznesów, upraszczając. A tarot jest o wiele ciekawszy, niż wycieczka do fabryki koniny — i znowu ten przewijający się temat koni. Miał wrażenie, że przechodzi syndrom raka. Wszystko zaczęło się od zapalarki, i nagle na każdym kroku, albo to jakiś słodki plecaczek w jednorożce, wystawa wałachów na skraju miasta. O, albo jego ulubione z ostatniego miesiąca. Podczas parady ludzi smutnych i tęczowych, ktoś w stroju konicy rozdawał kabanosy swoim kolegom. Głęboko w sercu, rozumiał ich odcięcie od świata. Te, tak zwane, futrzaki, mógł położyć na tej samej linii, co każdego, co drugiego zbuntowanego licealistę. Idą na przekór typowym normom, nie chcąc być częścią konstrukcji jaką jest społeczeństwo, to szukają sobie tożsamości innej, niż fabryczna. A to, że wybierają sobie do tego fikuśne zwierzątka, kolorują na neonowo i ubierają kostiumy bez wentylacji, to tylko ich sprawa, do której nie będzie się dopierdalać. I to chyba koniec zalet Evana.
— Że tak pozwolę sobie spytać, moja droga. Bez owijania w bawełnę. Uważasz mnie za oszusta?
— Ja? Nie, raczej. Nie wiem, zależy, skąd ładujesz tę swoją całą magiczną czakrę...
— Zależy?
— Różne rzeczy dzieją się na świecie. Ale te czary mary jak astrologia czy trzeci wymiar to nie moja bajka. Więc albo pan ma niesamowite szczęście co do zgadywania, albo...
— Albo? — zawahała się. Evan rozsiadł się wygodniej, wyrzucając niedopałka do popielniczki — Jestem tylko posiadaczem trzeciego oka i duszy tak czystej, że jestem w stanie nawiązywać kontakty astralne. Moją misją jest ukojenie starganych nerwów utrapionych połówek i rodzinny, nic więcej. Mam tak od dziecka.
— Zechcesz rozwinąć?
— Jasne. Ale tylko przy dobrej szklance. Chciałabyś coś konkretnego?
— Wody, albo soku. Na służbie się nie pije.
— Rzadko spotykana cecha w tych czasach, gratuluję — skierował się do otwartej kuchni. Nie patrząc za bardzo, po co sięga, wziął butelkę bez etykietki. Jeśli pamięć go nie myliła, miał w niej znajdować się jakiś swojski kompot. Jedna z klientek przyniosła mu go w zamian za sesję. Pachniał pięknie, jak świeże jeżyny, a kolor był krwistoczerwony. W smaku był iście słodki, dlatego nie za bardzo mu to podchodziło. Jest koneserem kwaśnego trunku, lub takiego, co wypala przełyk od razu. Dorzucił lodu i słomeczkę z kaktusikiem, podpierdolone prosto z chińczyka. Ani mu się śniło płacić za nie pięćdziesiąt centów, jeśli tyle kosztują jego kochane filtry do skręcanych fajek. Drinka położył na korkowej podkładce, bo zbyt szanował życie tak drogiego mebla, jakim był stół ściągnięty z dworu. Sobie natomiast w międzyczasie przygotował jedną lampkę białego wina. Dziewczyna wydusiła z siebie jakieś drobne dziękuję, a gdy wzięła siarczystego chyba dość z odruchu łyka, zaświeciły się jej oczy.
— Gorzkie...
— Słucham? Niemożliwe. Domowej roboty wyciąg z działeczki. Niedawno dopiero go dostałem — obelga. Nie gardzi się sprezentowanymi przez niego rzeczami. Uniósł kącik ust. Niewdzięcznica. Podarowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Aż sam się za to mentalnie poklepał po ramieniu. Gdyby tylko wiedziała, że jego życie teraz kręci się wokół koni. Gdyby miał wypić kieliszek za każdym razem, kiedy o tym myśli, już dawno leżałby sześć metrów pod ziemią. Wciąż, zdziwiony, napił się. I nie kłamała, miał bardzo... Specyficzny posmak. Jakby skruszył sobie... Oh. Ostatnio miał przy sobie samarę pełną szczęśliwych pigułek. I te szczęśliwe pigułki trzymał w ręce. I wtedy ktoś zapukał do drzwi. I wtedy wsypał je do środka, sam będąc po jednej. I wtedy uważał, że to zajebiście dobry pomysł, i że intensywność serotoniny, jaka się tam teraz kumulowała, będzie idealnym starterem, kiedy będzie chciało się mu pić. I sam sobie teraz przejebał, przez syndrom alkoholika, wlewając sobie więcej niż standardowy człowiek do gardła.
— Chyba podziękuję więcej, Eklerku — odsunęła szkło na bok.
— Też tak sądzę, chyba było zepsute. Przejdźmy do rzeczy — chciał się uwinąć z tym jak najszybciej. Jeśli zaprawa emkowa by zadziałała na Dahlię, miałby półprzytomną kobietę w domu. Co nie byłoby jakoś zajebiście rzadkie, brzydko się wyrażając, aczkolwiek chciałby uniknąć kolejnych przypadków. Zaciekle walczył z opadającymi powiekami i obustronnym słowotokiem którego i tak po minutach dwóch nie pamiętał, a reporterka delikatnie panikowała, nie mogąc do końca procesować otoczenia.
— Więc, eh, Dahlio- — zamknęła oczy, odchylając głowę do tyłu. Świetny obrót wydarzeń. Dostała zbyt dużo dopaminy, mdlejąc. Co następne? Sen. A czego najbardziej nienawidził Evan? Spać. I nie umiał walczyć dalej, sam odpływając poza mleczne chmurki.
I już miał nadzieję, że obudził się w miarę żywy, ale zaczęło się jego przekleństwo. Odrodził się na ławce, z głośnym chrapnięciem. Tuż obok niego, uroczo opierając skroń o francuskie ramię, siedziała Dahlia, najwyraźniej jeszcze nie ocucając się całkowicie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden drobny szczegół. Miał na sobie idiotyczne, fioletowo białe wdzianko ze spódnicą.
— Co jest, kurwa — szepnął, sam do siebie. Obejrzał się dookoła. A Dahlia miała zajebiście długie, ośle uszy. A może końskie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz