WIOSNA
Lucien nie wiedział, czy dalej oddycha, ale doskonale zdawał sobie sprawę z własnego strachu, który nasila się z każdą sekundą, każdym kolejnym oddechem Arnara i sprawiał, że nie potrafił logicznie spojrzeć na całą sytuację. W ciemnościach może przecież kryć się pies, bezdomny, wygłodzony i szukający kogoś, kto wyciągnie go z tej niedoli; ale równie dobrze czaić może się tam potwór gotowy, by odgryźć głowy dwójce młodych herosów.
Spojrzał na towarzyszącego mu chłopaka, a potem znów wbił wzrok w ciemność i przełknął ciężko ślinę, bo ściśnięte gardło odmawiało posłuszeństwa tak, jakby stało się odrębnym bytem i nie było częścią jego ciała. Arnar z niewiadomego powodu powoli sunął do przodu (dosłownie sunął, nogi przesuwały się herosowi ciężko, jakby zapomniał, jak się chodzi), a Lucien był ciągnięty zaraz za nim. Chociaż nie chciał sprawdzać, co naprawdę kryje się w objęciach mroku, to ciekawość — oraz Arnar, którego nie mógłby tutaj zostawić — sprawiała, że półświadomie pozwalał się pożreć tej czarnej głębi.
Warknięcia stawały się coraz głośniejsze, wyraźniejsze, a dziwny chłód muskał Luciena po odkrytych ramionach. Wykrzywił się w grymasie niezadowolenia, ale podążał na oślep za Arnarem, którego dłoń w dalszym ciągu ściskała jego koszulkę.
Dziwne odgłosy w pewnym momencie ucichły, urwane, jakby ktoś przeciął niewidoczną linkę łączącą przeraźliwe dźwięki z ich uszami. Lucien zrobił krok do przodu, odwrócił głowę i próbował nasłuchiwać, ale nie słyszał nic, kompletnie, jak zamknięty w próżni.
Spojrzał wymownie na Arnara, który przyciskał teraz palec wskazujący do swoich ust. Wyglądał przy tym na tyle poważnie, że Lucien nawet nie śmiał pisnąć. Pokiwał głową i stanęli jak wryci, nasłuchując następnej wali warknięć, stukotów i rzężeń.
Kiedy to jednak nie nadeszło, Lucien zaczął wątpić, że to, co słyszeli było prawdą. Podejrzewać za to zaczął psy, koty albo inne zwierzęta często spotykane w Nowym Jorku, jak szczury. Chciał zrezygnować, wrócić do domu i przeprosić Arnara, że wyciągnął go z pracy i być może naraził na jej utratę.
— Może miałeś rację — westchnął niepocieszony, ale Arnar nawet na niego nie spojrzał. Patrzył w tę ciemność, jakby coś w niej widział i nie zwracał uwagi na Luciena, przeskakującego z niecierpliwieniem z nogi na nogę. — Arnar?
Coś poruszyło się w mroku. Duża, ciemna postura. Lucien chwycił Arnara za dłoń i pociągnął, myśląc, że to zadziała.
— Chodź stąd. — Pociągnął jeszcze raz, ale Arnar nie drgnął, patrząc na muskularną postać, przesuwającą się w cieniu, jak obrzydliwa bestia wyjęta prosto z otchłani Tartaru.
Lucien zacisnął zęby, ale pozostał na miejscu, widząc, że jego próby odciągnięcia chłopaka są bezskuteczne. Patrzył teraz w to samo miejsce, na to samo monstrum i prosił, by nie okazało się to potworem z mitologii, z którym musieliby zawalczyć.
Warknęło. Czarny potwór warknął przeciągle, niemalże wyjąc i zwrócił wielkie ślepia ku herosom. Coś w tych ciemnych, okropnych oczach było, bo Arnar dalej nie drgnął.
Lucien złapał się za tylną kieszeń spodni, gdzie trzymał broń i zadrżał. Strach zaczął przejmować nad nim kontrolę, a w tej sytuacji najlepiej byłoby zachować spokój.
— Hej, Arnar. — Pociągnął za skrawek koszulki. Ręce nieprzyjemnie zaczynały mu wibrować, a powietrze, którym oddychał, zaczęło robić się nieprzyjemnie gęste. Jakby zostało objęte mgłą. — Chodźmy stąd zanim…
— Poczekaj — odezwał się, wskazując palcem na coś, co leżało w cieniu. Ludzka postura. — Widzisz to?
Lucien zmrużył oczy.
— Kto tam leży?
— Nie wiem, ale…
Bestia zawyła wściekle i uderzyła wielką łapą o betonową powierzchnię. Kiedy wyszła z cienia Lucien mógł otwarcie powiedzieć, że wie, na co patrzy. A patrzył prosto w czerwone, wściekłe ślepia piekielnego ogara.
Przez pierwszą chwilę próbowali uspokoić zwierzę, myśląc, że można załatwić to w sposób pokojowy. Wszystko jednak się zmieniło, kiedy zdenerwowany, olbrzymi, pies rzucił się w kierunku Luciena. Już nie mógł dłużej ukrywać broni w kieszeni, to też jednym, zwinnym ruchem wyszarpnął niewielki sztylet, który chował pod postacią korka do wina. Gdy lśniące, srebrne ostrze błysnęło przed paszczą psa, ten odsunął się jak popatrzy na bok i skierował się ku Arnarowi.
Wszystko działo się bardzo szybko, gwałtownie, a śnieżnobiałe kły psa łapały powietrze, jak największego wroga. Lucien odsuwał się, kiedy nadchodził kolejny atak i szukał miejsca, w które mógłby wbić sztylet; ale za każdym razem, kiedy bestia odsłaniała jakieś czułe miejsce, to nie mógł dobrze wycelować i kończył przyparty do muru. Arnar próbował coś wymyślić, skacząc wokół zwierzęcia, krzycząc coś jak pomylony.
Lucien mógł tylko dawać mu znaki, których zazwyczaj nie zauważał, bo za bardzo skupiał się na zwierzęciu, a nie na wściekle wymachującym do niego chłopaka.
W końcu westchnął, zrezygnowany i przycisnął dłonie do zimnej ziemi. Kawałeczki piasku weszły mu pod paznokcie niemalże od razu, jak tylko dotknął betonu i pomyślał, że chciałby, by wyrosły spod niego pędy winorośli.
Zawsze jak o tym rozmyślał, o winoroślach, o pękach dojrzałych owoców, to coś się w nim budziło. Jakaś energia, której nie rozumiał, kiedy miał trzynaście lat. Aura, która stała się nieodłączną częścią jego istnienia.
Beton zaczął pękać, a pod jego twardą warstwą zaczęło się coś przesuwać. Lucien myślał o winoroślach, o tym jak wspaniała jest to roślina, że chciałby znowu napić się wina i odpocząć. Myślał tak i myślał, a roślina rosła, jak wściekły chwast, którego nie dało się pozbyć z grządek. W końcu też przebiła się przez beton i owinęła się wokół łap czarnej bestii.
Zwierzę pisnęło, warknęło i chapnęło powietrze tuż przy głowie Arnara, trochę na oślep, trochę pozbawione równowagi. Lucien pociągnął niewidzialną nić, pędy się skróciły, a piekielny ogar runął na ziemię. Ogromny pysk i czerwone ślepia patrzyły teraz na młodego herosa, który powolnym ruchem odsuwał dłonie od ziemi.
— Dlaczego nie zauważył nas od razu?
Arnar pokręcił głową.
— Chyba był zajęty czymś innym.
I kiedy spojrzał w innym kierunku, gdzie niegdyś panowała czarna mgła, dostrzegł siedzącego chłopaka. Tego samego, o którym myślał przed chwilą, ale zapomniał, rozproszony przez wściekłe zwierzę. Dopiero jak spojrzał na rude kosmyki i nieskalaną twarz, pobiegł w tamtym kierunku, prosząc w myślach, by okazał się żywy.
— Pomóż mi! — krzyknął do Arnara, próbując ułożyć chłopaka w innej pozycji. Był ciężki, a Lucien nie miał dość siły, by z łatwością przenosić wyższego od ciebie herosa.
— Lucien, posłuchaj. — Nie poszedł pomóc Lucienowi. Bardziej przyszedł coś mu wytłumaczyć. — Nie widzisz? — Zacisnął jedną dłoń na ramieniu chłopaka, a drugą wskazał na smugę krwi. — Chyba nie możemy nic więcej zrobić.
Lucien rzucił wściekłe spojrzenie Arnarowi.
— Masz ambrozję — to nie było pytanie — daj mi ją.
Wyciągał teraz otwartą dłoń ku Arnarowi i spod zmarszczonych brwi czekał, aż jasnowłosy wygrzebie z kieszeni to, o czym mówił.
— Ambrozja nie uleczy kogoś, kto…
— Nie obchodzi mnie to.
— Czemu ci tak na tym zależy?
Rozluźnił spięte ramiona. Sam nie wiedział.
— To on mnie ostrzegł — przyznał — i nie zasługuje, by umrzeć w taki sposób. — Uniósł wzrok. — Dlatego daj mi tę ambrozję, proszę.
Rozbita głowa, rozerwana ręka i zniszczone ubrania nie wróżyły nic dobrego. Chłopak, na którego patrzył Lucien był w opłakanym stanie, ale chęć pomocy, była zbyt oślepiająca. Chciał sprawdzić. Chciał mieć pewność, że na pewno nie żyje i że ambrozja będzie niepotrzebna.
Arnar :3?
────
[1132 słowa: Lucien otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz