W takich sprawach półbogowi nie pomaga nawet ultra szybki refleks po tatusiu. Arnar intuicyjnie osłania się ramionami, choć w tym zamęcie nie ma najmniejszego pojęcia, z której strony może nadejść cios. Polega wyłącznie na swoim instynkcie, mocno uśpionym przez te wszystkie lata spokojnego obozowego życia i potem tylko trochę mniej spokojnego w Nowym Jorku. Szybki i niedostatecznie wysoki wzlot w powietrze nie daje wiele, gdy roztrzaskane kawałki fontanny wybuchają we wszystkie strony. Nie orientuje się, kiedy upadek na popękany chodnik wyszarpuje stęknięcie bólu z jego piersi, choć to prędzej krótki drift po betonie, niż prosty upadek. Szoruje po chodniku, jak uradowany strzelonym golem piłkarz. Tylko że na plecach, nie kolanach. Po finałowym zatrzymaniu się wśród mokrego gruzu odkrywa, że jeno koszula postanowiła się poddać i teraz na jeno plecach zieje wielka, stylowa dziura. Obdarta do krwi skóra piecze nieprzyjemnym bólem, a w głowie czaszce dudni od tego całego hałasu… i może nu się wydawać, ale chyba przy okazji coś uderzyło no w głowę. Trudno utrzymać rachubę, gdy wszystko dzieje się na raz.
— Spoko-luzik! — woła Arnar, przybierając możliwie najradośniejszy ton głosu, jaki jest w stanie. Odchrząkuje, żeby złagodzić uciążliwe drapanie w gardle i próbuje się jakoś zgrabnie podnieść, ale w obecnej sytuacji nie może liczyć na zgrabne ruchy. Przystaje obok Dahlii (w duchu dziękuje, że przynajmniej odrzuciło ich w tę samą stronę) i pochyla się nad nią, opierając się o śmietnik. — Co tam, bark ci wypadł?
— Bark mi… — Dahlia nawet nie ma siły na tłumaczenie, a tym bardziej sprawdzanie, czy przypadkiem nie dorobiła się kolejnej wspaniałej blizny. — Nie pora na głupie żarty.
— No, w każdym razie, mnie to tam tylko drasnęło — oznajmia Arnar z dumą (mistrzowsko ignoruje nieprzyjemne uczucie krwi spływającej po plecach). — Jestem dobre w uniki. Tylko nie wiem gdzie jest Colin, ale jakoś się pewnie znajdzie, może kanałami spłynął… Wskoczył do fontanny… Potrzebujesz pomocy?
Dahlia odtrąca wyciągniętą dłoń i jakoś udaje jej się podnieść. Rzuca Arnar nieprzyjemne, zirytowane spojrzenie, a ono tylko uśmiecha się przepraszająco (lub raczej w swojej głowie tak się uśmiecha). Dziewczyna niespokojnie rozgląda się dookoła, bo ostrzegawcze świńskie ryki znowu docierają do ich uszu.
— Już pal licho tamtego koleżkę, musimy się stąd wynieść. W miarę szybko — zarządza Dahlia, uważając siebie za jedyną osobę w towarzystwie, która myśli logicznie. Nie wie tylko, czy postawiłaby wściekle różową świnię nad, czy pod Arnar. — Inaczej nie będzie czego po nas zbierać. Korzystamy, dopóki tego tu nie ma.
— Okej, to pa tera!
— Nosz, co zno… Idioto, ty…!
Dahlia, chcąc nie chcąc (bardziej nie chcąc, ale równie bardzo nie chce mieć Arnar na sumieniu), patrzy, jak ono wbiega jakby po niewidzialnych schodach, wyżej i wyżej. Nie zatrzymuje się, tylko przez pół minuty krąży w powietrzu jak natrętny komar, żeby na szybko omieść wzrokiem cały plac. Trochę trudno dostrzec niektóre rzeczy w bladym świetle lamp ulicznych, ale hej! Dobrze będzie wiedzieć, w którą stronę absolutnie nie uciekać, bo będzie tam na nich czekać skrzydlate, krwiożercze bydlę! Wreszcie dostrzega monstrum, które właśnie radośnie… Arnar szybko stwierdza, że jednak wolałoby tego nie widzieć. Żołądek buntuje się, kwas drapie no w gardło. Na krótką chwilę gubi krok, prawie spada na ziemię, pewnie po to, żeby dołączyć do kolekcji mokrych plam na chodniku. Szybko ląduje obok Dahlii i gdyby się lepiej przyjrzeć, możnaby dostrzec w jeno postawie znacznie mniej poprzedniej energii.
— Co ty wyczyniasz, pajacu? — syczy Dahlia. — Mamy uciekać, a nie…
— Colin kupił nam trochę czasu — przerywa jej Arnar, nagle robi nu się sucho w ustach. — Świnia ma zajęcie i mam nadzieję, że mnie nie widziała. Ani nie wyczuła. Tędy. — Wskazuje wąską, boczną uliczkę. — Oni… ona jest po drugiej stronie placu. Poza tym, w takiej uliczce nawet się nie zmieści.
Odkłada uczucia na bok (oraz ucisza piskliwy głosik, który podpowiada nu, że Colin mógł mieć przy sobie portfel) i zanim znowu poczuje w płucach duszący gaz (czy potwory mogłyby być choć troszeczkę, minimalnie słabsze, tak, żeby się je może dało pokonać?) biegnie przed siebie. Zna okolicę, jedyne co, to trochę zwalnia kroku, żeby w miarę dostosować swoje tempo do Dahlii. Pasowałoby, żeby jakoś nadążyła i ma nadzieję, że jednak pobiegnie za niem, a nie postanowi znowu sobie zniknąć. Biegają zygzakiem i naokoło najwęższymi uliczkami, prześladowani przez odległe ryki i złudne chrumkanie, niepewni, czy na następnym skrzyżowaniu nie wbiegną prosto w tłuste cielsko fai. Dostrzegliby wtedy świeżą krew na jej racicach i ryju, a gdyby otwarła paszczę, żeby zaryczeć…
Arnar zatrzymuje się pod swoją klatką, nareszcie. Codzienne spacery podejrzanymi i nieuczęszczanymi ulicami w końcu nu się przydały. Podczas gdy ono drżącymi palcami (prawie czuje wściekły świński oddech na karku) wstukuje kod do drzwi, Dahlia dopiero do nieno dobiega, bo szaleńcze tempo Hermesiątka dla każdego jest co najmniej męczące.
— Skoczę po klucze do piwnicy i apteczkę, a ty tu na razie zostań, oki? — rzuca swoje instrukcje do Dahlii, gdy grube drzwi zatrzaskują się za nimi. Wciąż jeszcze uspokajają oddechy i bicie serc, ale tu trzeba myśleć szybko, bo Lucien już pewnie wie, że Arnar wraca do mieszkania.
— Skoro już tu jesteśmy — Dahlia wydaje się być bardzo niezadowolona z tego faktu — To może chociaż załatwimy to w twoim mieszkaniu, co, geniuszu?
— Mój chłopak nie może się o tym dowiedzieć — syczy Arnar, które już rozpoczyna wędrówkę po schodach (Dahlia wlecze się za niem, bo po takiej akcji samotne stanie tuż pod drzwiami bloku każdego napawałoby co najmniej niepokojem, może strachem).
— A. Śmiertelnik? — Niemal nu współczuje.
— Nie, paranoik.
Dziewczyna prycha słabym śmiechem. Arnar też cicho chichocze, ale jeno klatka piersiowa natychmiast odpowiada nu ostrym ukłuciem bólu. Jeno dłoń zaciska się na poręczy schodów, aż znowu jest w stanie spokojnie iść.
— Poza tym. Tylko się lekko potłukłom, wielkie rzeczy. To nic, czemu byśmy nie zaradzili w przyjemnej piwnicy — elaboruje dalej, nie pozwalając Dahlii nawet słowem pisnąć o jeno nie aż tak idealnym stanie… o ile w ogóle miała zamiar rzucić jakąś kąśliwą uwagą.
— Jak sobie chcesz. Ale weź chociaż przetrzyj twarz, chyba że zawsze wracasz takie brudne do domu.
— Co prawda Lucien czasem każe mi się umyć — mówi Arnar ze swoim krzywym uśmiechem — ale pierwszy raz byłoby aż tak źle. — Pociera policzki o i tak zakurzony i wilgotny rękaw zniszczonej koszuli, pewnie tylko rozmazując na niej brud i pył. Nie zapali światła, nie będzie widać. — To poczekaj tutaj, ja to załatwię. — Puszcza Dahlii oczko.
Dźwięk niesie się echem po klatce, gdy pobrzękują jeno klucze z milionem breloków zrobionych z kapsli po piwie. Nie domyka drzwi, bo i tak zaraz wyjdzie i przynajmniej ułatwi Dahlii podsłuchiwanie, jeśli by chciała. W przedpokoju chwyta pierwszą bluzę, jaka wpada nu w ręce i jeszcze szybciej ją zakłada. Zwinne palce nie przydają się tylko do kradzieży.
— Hej — mruczy Lucien, wyczłapuje z sypialni. — Domofon mnie obudził.
— Sorki. — Uśmiecha się Arnar. Na jeno szczęście w mieszkaniu nie pali się żadne światło. — Ja tylko jeszcze muszę skoczyć do piwnicy i…
— Że co? — Lucien wydaje się nie wiedzieć, czy przypadkiem wciąż nie śpi. — Jest jakaś druga w nocy, po co ty chcesz iść do piwnicy?
— W barze spotkałom… koleżankę. Coś tam pogadaliśmy i powiedziałom jej o ten naszej kolekcji wina w piwnicy, to chciała jedną butelkę. No, to ja jej mówię, że chodźmy teraz, bo potem zapomnimy, ale jakoś nam tak zeszło w tym barze… bo nie wzięłom zegarka — tłumaczy Arnar, grzebiąc po szafkach.
— A po co ci apteczka? — Arnar gryzie się w język, żeby nie rzucić: "Nie zadawaj tylu pytań, słonko, wiem, co robię".
— Bo ta koleżanka ma problemy. — Wyciąga z palca kolejną historyjkę. — Z… to trochę wstydliwe, ale ma ostrą biegunkę i jak mówię ostrą, to mam na myśli taką cholernie uciążliwą. A my chyba mamy jakieś proszki na to…
— Proszki to sobie możesz wziąć z pudełka z lekami w łazience, a nie z apteczki — prycha Lucien. — W co ty grasz?
— W nic — mówi Arnar swoim najbardziej przekonującym tonem i nawet całuje Luciena w czółko, żeby się nie martwił. Efekt chyba jest odwrotny.
— I znowu śmierdzisz — narzeka chłopak. — Kazałem ci zmienić te perfumy…
— Zaraz wracam!
— Czy ty mnie w ogóle…! O, hej.
Arnar nie spodziewało się, że Lucien wyjdzie za niem na klatkę schodową. A powinno się tego spodziewać. Uśmiecha się więc szeroko, stojąc ramię w ramię z przygarbioną Dahlią, oboje pięknie oświetleni przez zapalającą się na czujkę ruchu lampkę. Trudno powiedzieć, które z nich jest bardziej poturbowane i ubrudzone.
— Wdałoś się w jakieś walki gangów w tych swoich barach…? — pyta załamany Lucien, na szybko przeczesuje palcami roztrzepane włosy. Jego piżama w dobermany tylko dopełnia obrazu zaspanego pięciolatka (wzrost się nawet w miarę zgadza).
— Tak, ona jest z przeciwnego — wypala Arnar, wskazując Dahlię palcem.
— Chyba odwrotnie, bo byś mnie nie zapraszało na chatę.
— Tak, ona jest z mojego.
Dahlia??
────
[1417 słów: Arnar otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz