Kal ściska w dłoniach kubek z gorącą czekoladą. Rozgrzana porcelana w miarę upływającego czasu coraz bardziej parzy jego palce. Nie zwraca na to uwagi, dopóki Ezra mu go nie odbiera i stawia na szafce, z politowaniem kręcąc głową, gdy chłopiec chowa zaczerwienione wnętrza dłoni. To nawet nie jest śmieszne, Kal czasem zapomina, że ludzie mogą się o kogoś martwić.
— Czyli zerwaliście? — pyta Mischa, obracając w palcach pierścionek z gwiazdką. Kal ledwo powstrzymuje się przed wyrwaniem go i wsunięciu z powrotem na swój palec.
— Mischa.
— My nawet nie byliśmy razem — mówi Kal. — Nie jestem gejem.
— To czemu tak za nim płaczesz? I mówisz to, jakby to było coś złego…? No, ej! — Ezra uderza Mischę w ramię, bo u niej nie będzie działało posyłanie jej ostrzegawczych spojrzeń, więc przejście do rękoczynów wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Żałuje tego, gdy dziewczyna oddaje jej kopniakiem w brzuch, zadziwiająco dobrze wycelowanym. — Jakby nie chciał mówić, to by nie odpowiadał! — fuka, ale jej głos i tak barwią skoczne nuty śmiechu.
Kal wzdycha zrezygnowany – z nimi po prostu się nie da. Obserwuje nieustającą wymianę ciosów, krzyków i pisków z kąta łóżka, pozwala na przesiąknięcie rozbawienia i radości do jego umysłu. Przyćmiewają jego własne emocje, zasłaniają je ochronnym płaszczem wyparcia. Ciosy zmieniają się w łaskotki, krzyki w śmiech i żadna z nich już nie wie, czy śmieją się tak po prostu, czy rzeczywiście ich palce trafiają w czułe miejsca. Nawet Kal lekko się uśmiecha albo zwyczajnie wygląda na mniej ponurego, niż zazwyczaj.
— To ja może anuluję to spotkanie — wydusza zdyszana Mischa, gdy Ezra wreszcie jej odpuszcza i postanawia tym razem przyczepić się do Kala. Znów bawi się stawami jego palców, tak, jak chłopiec tego nienawidzi, ale nigdy jej nie mówi. Głos miłej pani odzywa się z telefonu Mischy, gdy próbuje wejść w jedną z aplikacji.
— Co? — Zdezorientowany Kal marszczy brwi. — Z kim ty się niby spotykasz?
— Z kim ty się spotykasz! — odpowiada uradowana Mischa. — Kazałeś mi poznać cię z tymi moimi znajomymi, to cię będę poznawać. Sam chciałeś, zwrotów nie przyjmuję. — Zanosi się śmiechem, choć tylko ona wydaje się zadowolona z tego pomysłu. Ezra i Kal wymieniają sceptyczne spojrzenia.
— Ale… — Ezra próbuje coś powiedzieć, ale chyba nie jest do końca przekonana, co miała na myśli. “Ale Kal dzisiaj przeżywa (nie)zerwanie ze swoim (nie)byłym, nikt nie wie, o co mu tak właściwie chodzi i może nie ma ochoty na kontynuację tej całej zabawy w poznawanie ludzi”. — Wiesz, może…
— No, przecież jeszcze na nas nie czeka — prycha Mischa. — Chociaż ona woli być wszędzie wcześniej, wiecie. Takie skrzywienie. — Znowu chichocze, Kal wzdycha cierpiętniczo.
— Nie pisz jej — decyduje chłopiec. — Dobrze zrobi mi wyjście z domu — dodaje, ale nie brzmi to szczególnie przekonująco. Zwłaszcza, gdy popija Specjalną Pocieszalną Czekoladę™ autorstwa niepokonanej baristki Ezry, nie ma na sobie makijażu, jego włosy pozostawiają wiele do życzenia i… Mógłby wymieniać w nieskończoność wszystkie niedoskonałości, których zdecydowanie nie chciałby obnażać przed kolejną osobą. Teraz już może powiedzieć, że Ezra i Mischa widziały go w najgorszym stanie, w jakim mogły, a i tak od dawna zapominał, że powinien się pomalować, gdy słyszy znajomy, przeciągnięty sygnał domofonu.
— Ale jesteś pewny? — pyta Ezra, próbując spojrzeć Kalowi w oczy, ale on zasłania się swoim kubkiem. Nie, nie jest, ale to chyba okropnie niemiłe, jak się odwołuje spotkanie na ostatnią chwilę, prawda? Tyle wyłapał z niepisanych zasad obchodzenia się z innymi ludźmi, którzy zdają się inaczej zbudowani, niż on.
— Tak — kłamie więc, wmawiając sobie, że jego decyzje są słuszne.
Spóźniają się. Grubo się spóźniają. Zanim Kal w spokoju (bardzo spięty i niemożliwie zestresowany) dopił swoją czekoladę i zaczął przygotowywać się do wyjścia (na ten czas wygonił Ezrę i Mischę ze swojego pokoju, każąc im sprawdzić, czy przypadkiem nie ma ich na balkonie), minęło wystarczająco dużo czasu, żeby tajemnicza przyjaciółka wysłała Mischy pytajnik. Potem doszło do tego "gdzie wy jesteście", ale Mischa była zbyt zajęta próbą niewypadnięcia przez barierkę balkonu Kala, żeby w ogóle spojrzeć na telefon. W tym czasie Ezra przeżywała stan przedzawałowy, pilnując Mischy jak trzyletniego dzieciaka, a Kal próbował nie dostać kolejnego załamania nerwowego, wyrzuciwszy większość swoich ubrań z szafy na podłogę.
Dopiero gdy Merr postanawia zadzwonić do Mischy, sprawa wydaje się wszystkim bardzo poważna.
— Idziemy! — wrzeszczy Mischa do telefonu, niebezpiecznie wychylając się przez barierkę. Ezra trzyma ją za ramię, bo już za dużo razy zdążyła sobie wyobrazić jej lot na sam dół. Kal mógłby nie mieszkać na szóstym piętrze, taki parter, o, to byłoby w miarę bezpieczne. — Tak, już jesteśmy na zewnątrz! Znaczy, na balkonie. — Śmieje się i próbuje wrócić do mieszkania, ale potyka się o taboret. — Żyję! — Nikt nie wie, czy krzyczy bardziej do Ezry, czy do Merr i nikt też nie pyta, tylko w milczeniu to akceptuje. — Nie, nie musisz tu przychodzić, no weź. Chyba że bardzo chcesz! — Mischa żywo gestykuluje, w podskokach przemierza mieszkanie, żeby zapukać w drzwi Kala, jakby zaraz miała zacząć śpiewać coś o lepieniu bałwanów. — No, możesz, możesz, nikomu to nie będzie przeszkadzać. Prawda, Kal?!
— Co mi ma nie przeszkadzać? — przygłuszony głos chłopca przedziera się przez drzwi.
— Nie będzie mu przeszkadzać!
— Już jesteś ślepa, więc nie udawaj głuchej — sugeruje Ezra. — To byłoby już trochę za dużo.
Mischa wystawia jej język, znowu uderza w drzwi pokoju Kala.
— Wyłaź wreszcie!
Udaje im się wyzbierać, gdy Merr już dzwoni domofonem. Zupełnie inaczej niż Mischa – szybkie przyciśnięcie guzika i oczekiwanie, że ktoś akurat to usłyszał. Ezra unosi słuchawkę, patrzy na Kala siłującego się z rozwiązywaniem conversów, bo jednak postanowił założyć inną parę i informuje Merr, że wyjdą… może wyjdą. Mischa prawie siłą wyciąga Kala z mieszkania, gdy ten tylko wspomina o kolejnej zmianie obuwia. Żadne argumenty jej nie przekonują – pamięta, gdzie odwieszają klucze, wprawnie zamyka za nimi drzwi, jak perfekcyjna pani domu. Albo inaczej, jak natrętna żona Kala, która zmusza swojego męża do socjalizacji, bo wciąż brakuje im pełnego składu do gry w Chińczyka. Jej jedynym argumentem wciąż jest "sam tego chciałeś" i już nie tylko Ezra kwestionuje jej słowa, ale Kal też powoli stwierdza, że on chyba naprawdę nie chce się już z nikim poznawać. Ani tym bardziej, żeby ktoś poznawał jego.
— Nareszcie — wita ich Merr, której mina w żadnym razie nie wygląda na zadowoloną. Poprawia prostokątne okulary na nosie, nie podaje nikomu z nich dłoni ani nie raczy powiedzieć, jak się nazywa. Mischa, jako zawodowy wodzirej, przejmuje pałeczkę.
— Merr, to jest Kal i Ezra. Kal i Ezra, to jest Merr — oznajmia z dumnym uśmiechem i wskazuje ich sobie, jak wyhodowane przez siebie najpiękniejsze dynie. Niezręcznie stoją naprzeciwko siebie, zanim Ezra nie proponuje przejść się do jakiejś kawiarni, a Kal nie stwierdza, że jednak Mischa mogła napisać Merr, że się nie spotkają. Nigdy.
Gdy w milczeniu wlecze się trochę z tyłu (Ezra próbuje jakoś zagadać Merr, więc chłopiec postanawia się trochę odsunąć), Kal próbuje przejrzeć swoje opcje. Ucieczka nie wchodzi w grę, bo nie ma wymówki. Wszyscy jego znajomi się tu znajdują, a on nie ma telefonu, żeby wybłagać ojca, by do niego zadzwonił z wiadomością, że młody kawalerze, masz natychmiast wracać do domu. Tragicznie uwięziony na spotkaniu ze znajomymi, to mu się jeszcze nigdy nie przytrafiło.
Nic nie pomaga w naprawie jego nastroju, nawet ładny wystrój kawiarni. Merr wydaje się nieszczególnie przyjazną osobą, chyba podobną do Kala – nie mówi dużo, zawsze podobnym tonem, jakby to wszystko cholernie ją nudziło. Nie pozwala Ezrze złapać się za rękę ani poczochrać po włosach (Kal podziwia determinację, z którą się od niej odsuwa), jak za karę czyta menu dla Mischy, frustrując się, gdy ta każe jej coś powtórzyć. Jako niemy obserwator, Kal wreszcie dostrzega, że w sumie nie różnią się tak bardzo od siebie.
— A ty coś chcesz? — To chyba pierwsze zdanie, które Merr skierowała prosto do niego.
— Yyy — zająkuje się i nagle zapomina, co już sobie wybrał. — Kawę waniliową — mówi, szybko zerknąwszy na menu.
Merr unosi jedną brew, Kal chciałby nie czuć się aż tak oceniany.
— Naprawię twój gust — obiecuje mu, ale gdy składa ich zamówienie, nie zmienia jego wyboru. Co prawda, wypluwszy "kawa waniliowa" jak bluźnierstwo, rzuca mu spojrzenie, które na pewno ma coś znaczyć. Kal zaczyna kwestionować swoje przekonanie o niezawodności tego sposobu komunikacji.
Gdy przez całe spotkanie zamiast cokolwiek do siebie mówić, wymieniają spojrzenia, które tylko w ich głowach przepełnione są większym znaczeniem, Kal powoli przekonuje się, że Merr wcale go nie nienawidzi od pierwszego wejrzenia.
Teraz szkołę najchętniej omijałby szerokim łukiem. Nie może znieść widoku Floyda, który jak gdyby nigdy nic, znowu zaczął dosiadać się do niego na lekcjach, najwyraźniej tylko po to, żeby go rozpraszać i przeszkadzać w nauce (zawsze posyła mu te swoje wredne uśmiechy, bazgrze po jego podręcznikach i kradnie mu długopisy, a tym samym zsunął się na niziny sztuki szkolnego dręczenia). Kal znacznie bardziej wolał siedzieć sam, jak odrzutek i przegryw, ale przynajmniej nieprześladowany przez wyrzuty sumienia w ludzkiej postaci, które dodatkowo postanowiły być niesamowicie zawistne. Czasem próbuje się do niego odezwać, choć zazwyczaj brzmi to mniej więcej: “przepraszam za to że żyję naprawdę przepraszam”, a Floyd i tak nie odpowiada. Ewentualnie mówi, że to żałosne. Kal nie byłby sobą, gdyby przestał próbować naprawić tę… relację (albo raczej zadręczać się nocami i rozmyślać, co niby może teraz zrobić), więc, trochę wbrew sobie i wbrew Ezrze, która ciągle radziła mu “jebać typa”, ani nie unikał Floyda, ani go nie spoliczkował (też sugestia Ezry).
— Zgłoś to do dyrekcji — mówi Mischa, zamiatając włosami podłogę Kala. — Ja tak zrobiłam, gdy mnie dręczyli.
— I niby mają się tym przejąć?
— To przenieś się do innej szkoły. Nie ma czegoś takiego w tym twoim Obozie?
Kal wzrusza ramionami, bo chyba wystarczy mu, że w każde wolne musi wykonywać prace socjalne na rzecz rzymskiej społeczności i uczyć się strzelania do celu tymi żałosnymi rzutkami. Ledwo mu się udało przekonać Rodiona, że naprawdę musi nocować w domu przez szkołę, bo inaczej w ogóle nie znajdowałby czasu na cokolwiek innego niż mycie okien.
— Zastanowię się — odpowiada wymijająco, bo Mischa nie zdaje sobie sprawy, że gdyby to zrobił, to pewnie przestaliby się widywać.
— Obrzydliwe — stwierdza Kal, chociaż nawet nie wziął pierwszego łyka. — W ogóle bez mleka?
— Nie narzekaj — odpowiada Merr, odstawiając młynek do kawy na półkę. — Nawet ci wzorki zrobiłam.
— Wzorki nie smakują.
Dziewczyna siada naprzeciwko niego na rozkładanym krześle przy rozkładanym kuchennym stole. Kal czuje się jak wybraniec, zaproszony do tego niewielkiego mieszkania, w której każdy domownik jest trochę pozbawiony przestrzeni prywatnej. Nawet Merr dzieli pokój z bratem, więc gdy Kal przychodzi do niej "na kawę" (na powolny proces prania mózgu i zmiany upodobań smakowych oraz poglądów na wszelkie tematy), gnieżdżą się razem w malutkiej kuchni.
— Cukier to też okropny nawyk — stwierdza Merr, gdy Kal podnosi się i sięga po cukierniczkę. Pustą cukierniczkę. — Tutaj nikt nie słodzi.
— To po co to macie?
— Dla gości. Ale nikt nie pamięta, żeby ją napełnić.
Kal krzywi się, gdy czuje gorzki napój parzący mu język. Merr śmieje się szyderczo, albo to po prostu jej okulary nadają jej twarzy ostrości i surowości, przez którą nieważne, co robi, wydaje się nadąsana i sarkastyczna.
— Codziennie do niej chodzisz? — pyta Ezra, obejmując ramię Kala.
— Nie — odpowiada ostro, od razu próbując się bronić. — Codziennie daje mi kawę.
— To nie to samo?
— Nie. Ona przynosi kawę w termosach na przystanek autobusowy i…
— Masz dziwne relacje z ludźmi — informuje go i całuje w policzek.
Kal wzrusza ramionami, niepewny, co może na to odpowiedzieć.
────
[1853 słowa: Kal otrzymuje 18 Punkty Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz