LATO
Edel jest całkiem bliska stwierdzeniu, że w obozie panuje ponadprzeciętny spokój – w ciągu ostatniej godziny (godziny!!!) nikt w jej polu widzenia nie zrobił niczego sobie ani też nie zrobił czegoś komuś: do jej uszu nie dotarła żadna historia o pokaleczonych palcach, zdartych kolanach, czy podpalonych ubraniach. Z ulgą wita tę najprawdopodobniej krótką chwilę wytchnienia, o ile specyficznie w jej przypadku można mówić o jakimkolwiek wytchnieniu i, co ważniejsze, o jakiejkolwiek uldze (w takim razie nie ma też mowy o żadnym witaniu, bo nie da się widać czegoś, czego nie ma). To prawie cud, gdy nagle wokół niej przestają się kręcić legioniści zgłaszający kolejne i kolejne problemy, którymi powinna się zająć, gdy nagle robi się zbyt pusto i zbyt… bezczynnie, a ona odnajduje siebie bezsensownie przeglądającą swój notatnik, żeby upewnić się, że na pewno jest w dobrym miejscu i nie pominęła niczego, co sobie dzisiaj zaplanowała, stresując się, że powinna robić coś ważniejszego, a nie po prostu stać i co jakiś czas przelatywać wzrokiem przez brukowane ulice obozu, jakby nagle, tuż przed nią, miała pojawić się idealna sprawa, która by ją zajęła. Za każdym razem spotyka się z kolejnym rozczarowaniem i tylko upewnia się, że oprócz czynności administracyjnych, nad którymi spędziła ostatnią noc, ślęcząc nad zapisanymi drobnym drukiem kartkami, zostało jej wyłącznie przypilnowanie swojej kohorty, żeby wykonali to, co im zlecono… Może te wszystkie dokumenty jednak wymagają jakiejś korekty…
Na całe szczęście ta chwila bardzo nerwowego wytchnienia, wypełnionego irytującym uczuciem niezdecydowania, w co można włożyć ręce i co ze sobą zrobić, mija całkiem szybko, gdy nagle powietrze przeszywa spanikowany krzyk:
— Ej, hej! Pani centurionko!
Edel unosi głowę znad swojego notesiku, którego treść przeżuła w głowie już tyle razy, że tekst zaczął zlewać się w plamę rozlanego tuszu (w sensie dosłownym, bo przejechała po nim palcami tyle razy, że litery postanowiły się poddać). Z uniesionymi w zdziwieniu brwiami obserwuje dziewczynkę, która zatrzymuje się tuż przy niej, ledwo łapiąc oddech. Kojarzy ją z piątej kohorty, ale dopiero wtedy, gdy nagle w jej klatce piersiowej pojawia się przytłaczający niepokój graniczący ze strachem, przyporządkowuje imię (wciąż nie potrafi zapamiętać, jak się je zapisuje lub wymawia) do dzieciaka.
— Mam sprawę — wydusza z siebie Kuźma. — Bo tak jakby… do granicy obozu przyczołgała się jakaś parka. Nie wiem, kto kogo bardziej podtrzymywał, ale było z nimi słabo, mówili coś o ataku potworów i nawet nie wiem jakim cudem tu się znaleźli, ale…
Edel nawet nie słucha jej dalej – mamrocze coś o wezwaniu posiłków z ambulatorium, żeby wzięli jakieś apteczki i ambrozję, i niech o nic się nie martwią, ona zaraz wesprze drugą osobę na wachcie i wszystko skończy się dobrze. Jej własny głos dobiega do niej z daleka, jeszcze bardziej głuche wydaje jej się “Czekaj, nie skończyłam!” wykrzyknięte przez Kuźmę, która zirytowana odwraca się za odbiegającą Edel.
Potem gdy jeszcze kiedyś mózg podłoży jej to wspomnienie pod nos, Edel zawsze będzie myśleć, że to jej wina, że to ona przybiegła za późno. I tak będzie z milionem innych sytuacji, które po latach zostaną magicznie rozwiązane w jej głowie, gdy już nic nie będzie w stanie pomóc.
Przeskakuje przez płotek malutkich włóczni z patyków, które znudzeni legioniści strugają na wachtach, a potem wbijają w ziemię, otaczając nimi swój posterunek. Oprócz gapienia się w przestrzeń oraz prób prowadzenia nieklejących się rozmów, to struganie patykowatych włóczni jest jedynym sposobem na jakiekolwiek zajęcie sobie czasu, gdy przez pół dnia siedzi się na zbyt długiej trawie w pełnym słońcu. Edel nie zwraca uwagi na prażący gorąc, zapomina o pocie spływającym jej po skroniach. Na posterunku wciąż swoi legionista, też z piątej kohorty, ale Edel nawet nie skupia się na tym, żeby przypomnieć sobie, jak ma na imię. Jej wzrok zsuwa się z jego sylwetki na dwie osoby poległe na trawie, którym ledwo unoszą się klatki piersiowe. Legionista chyba poddał się, bo nie miał przy sobie zbyt wiele potrzebnych do opatrzenia ran rzeczy; na ramieniu kobiety i głowie mężczyzny wiszą niechlujnie związane bandaże, obok buteleczki z płynami dezynfekującymi i nożyczki, którym chłopak musiał przeciąć jeden bandaż, żeby opatrzeć najgłębsze widoczne rany. Gdy Edel skupia się trochę bardziej, widzi, że nawet poświęcił swoją koszulę, której materiał już nie przypomina swojego oryginalnego koloru.
Nieznajoma dziewczyna unosi słaby wzrok na Edel, jej oczy wyglądają, jakby widziały przez nią, jakby była tylko duchem stojącym na drodze czemuś większemu i ważniejszemu. Wciąż żyje, wciąż będzie się dało…
Edel prawie widzi, jak uchodzi z niej życie, wylewa się zbyt wartkim strumieniem, gdy jej głowa osuwa się na ramię jej partnera. Nie ma czasu na zastanawianie się, czy osoby z ambulatorium zdążą z ambrozją, Edel przetrzepuje swoje kieszenie, wciąż powinna coś mieć, zawsze powinna coś mieć! Na trawę wylatują zapasowe ołówki i długopisy, antystresowy cycek, paprochy i kulki zgniecionego papieru, ale ambrozji… nie ma. Jak ona mogła być taka głupia? Zawsze wsuwa odrobinę do kieszeni, czuje się wtedy bezpieczniej, bo przekonuje się, że gdy ktoś naprawdę będzie tego potrzebował, uda jej się mu pomóc, że nigdy nie zawiedzie tak bardzo, nikt nie umrze na jej oczach…
— No, to tyle — mruczy chłopiec, którego blade dłonie splatają się jak do modlitwy. — Jak przyszli, jeszcze coś bełkotali, ale gdy adrenalina im opadła, to…
— Co mówili? — pyta Edel, przyklękając przy parce. Jakimś cudem zmusza się do przybrania opanowanego tonu, mimo panicznego zachowania sprzed chwili. Trzeba zachować twarz, powiadomić innych o konieczności zorganizowania… może jakiegoś pogrzebu? Przydałoby się chyba, zwłaszcza że na przedramieniu dziewczyny widnieje pokryty skrzepłą krwią tatuaż. Tylko skąd ona wytrzasnęła tego Greka…? Tego Edel już się raczej nie dowie.
— Nic takiego. — Chłopiec tylko wzrusza ramionami, a Edel ledwo powstrzymuje się od nawrzeszczenia na niego, bo on przecież musi jej powiedzieć o wszystkich szczegółach, wytłumaczyć każdą drobnostkę, żeby ona mogła to zapisać i poczuć się choć trochę lepiej z tym, że ktoś właśnie… Chociaż nie ma co się oszukiwać, że ona rzeczywiście potrafiłaby na kogoś wrzeszczeć, po prostu jakoś tak… przeszło jej to przez myśl. — Imiona, coś o potworach — dodaje dzieciak pod naciskiem wzroku Edel.
— A — mruczy dziewczyna, w oddali widzi zbliżające się posiłki z ambulatorium. Przynajmniej pomogą im przenieść ciała. — To jak się nazywali? — Edel podnosi bluzę chłopca z brzucha dziewczyny, otrzepuje ją z trawy i… niewiele z niej będzie. Po co on w ogóle brał ją ze sobą w taką pogodę? Jest za gorąco nawet na koszulkę, a on przywlókł się tutaj z bluzą… Chyba że zaczęli wachtę o trzeciej w nocy. Zdarzało się czasem. Zwłaszcza gdy w grę wchodziły osoby z piątej kohorty.
— Michelle i… Daniel. Chyba — mruczy chłopiec, odbierając Edel swoją własność. Krzywi się, gdy zaciska palce na wilgotnym materiale i Edel już chyba wie, gdzie skończy ta bluza. Oby nie wpadł mu do głowy pomysł spalenia jej, bo mieli już takich delikwentów. Karanie ich było najgorsze, bo czasem nie wystarczyło im kazać szorować spalone płytki w łazienkach. Bardzo szybko okazywało się, że umycie ich jest już niemożliwe, a nakaz wykafelkowania łazienek od nowa… to raczej nie jest szczególnie dobry pomysł, jeśli mieliby się tym zająć poszkodowani przez system piromani.
— Dzięki. — Edel notuje imiona w notesie, składa swoje rzeczy do kieszeni. To chyba… koniec? Trzeba posprzątać, nie wnikać, jak dokładnie umarli, bo kogo to zresztą obchodzi? Jeden potwór czy drugi, tak naprawdę niewiele różnią się między sobą. Możliwe, że ich rany były zatrute, możliwe, że po prostu padli z wycieńczenia.
Wiedza o przyczynie śmierci nie zmieniłaby wiele.
────
[1207 słów: Edel otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz