LATO, ROK TEMU
Nienawidził tego cholernego bachora.
Przyłapywał się na tym co chwilę (co tydzień średnio): najpierw myślał, że to jest skończony kretyn i debil. Nieupierzone pisklę, które zaraz zostanie zeżarte przez stado wilków w Obozie Jupiter. Później Claude robił coś, przez co Kurt na chwilę zmieniał zdanie. (Ironicznie wcale nie były to duże i wartościowe rzeczy; mógł być to zobaczony kątem oka śmiech wymieniony z drugim członkiem Piątej Kohorty, zbyt długie utrzymanie kontaktu wzrokowego albo wieczorny spacer w nie do końca legalny sposób). Oczywiście prędko rzeczy wracały do dawnego stanu.
Być może nawet gorzej.
Kurt ostatnim razem został ukarany w Obozie Jupiter niedługo po swoim przybyciu. Wyzwanie go od „pieprzonych rudzielców” było daleko od kurtowej tolerancji na człowieka. To znaczy na ogół wolał, jeśli ludzie się do niego nie odzywali, ale jeśli już musieli to robić, nie mieli prawa nazywać go w ten sposób i paradować po obozie bez podbitego oka.
Wtedy przynajmniej na dzień dobry stworzył pozory, że lepiej się do niego nie zbliżać i z całą pewnością nie da sobie w kaszę dmuchać.
Teraz siedział za niewinność. Przynajmniej takie miał wrażenie. Może i Claude miał rację, że wcale nie musiał się pchać z nim gdziekolwiek, zwłaszcza że doskonale wiedział, że jest to nielegalne, ale Kurt nie chciał mówić tego na głos. Miał zamiar zacisnąć zęby, zrobić swoją robotę, wykląć wszystkich pod nosem i upewnić się, że Claude dosadnie zrozumie, że ma następnym razem nie wchodzić mu w drogę.
To, że pobili się na stołówce, było już inną kwestią.
Siniak na brzuchu był wystarczającym dowodem dla Kurta, że wcale nie miał do czynienia z nieupierzonym pisklęciem. Kiedyś, może; kilka miesięcy temu, kiedy w sklepowej alejce natknął się na śmierdzącego nastolatka kradnącego ostatnie bułki. Teraz Claude żył wśród wilków i stał się jednym z nich.
— Sory, ale to już była twoja wina.
Tak, w zasadzie to była jego wina: a jego wina leżała w tym, że opuścił gardę, bo nie docenił swojego przeciwnika. I to dosłownie opuścił gardę — kilka minut dziecięcego szamotania się i roztrzaskiwania talerzy, ale to Claude go pierwszy uderzył, a nie odwrotnie. Rzucił idiotycznym komentarzem, chyba tylko po to, żeby jeszcze bardziej mu dokopać, po czym zniknął, zanim Kurt zdążył rozerwać go na strzępy.
— Kurt?
Głos, który wcześniej go wołał, zdecydowanie się do niego zbliżył. Kawałek talerza roztrzaskał się pod ciężkimi butami Doriana.
— Co tu się do cholery stało? — syknął.
— Nic — odwarknął, podnosząc przewrócony kubeł z wodą. Nieporadnie, trzęsącymi się z hamowanej agresji dłońmi, zaczął zbierać leżące najbliżej niego kawałki talerzy, nieudolnie raniąc sobie przy tym palce. — Idź stąd. Przedłuży mi się. Dam sobie radę.
Ta cisza była cholernie oceniająca.
— Idź stąd, powiedziałem, kurwa mać!
I znowu został sam. Wśród bałaganu dziesięć razy większego, niż kiedy zaczynali sprzątać. Był już doszczętnie zrezygnowany, ale sprzątał machinalnie. W jego głowie i tak toczył się teraz większy chaos niż ten, który otaczał go na stołówce.
Kurt od zawsze wierzył, że w życiu powinni wygrywać najsilniejsi i nie obdarzał nikogo taryfą ulgową. Nie mogło być też inaczej w stosunku do niego samego — to on opuścił gardę. To on nie docenił Claude’a. On był tutaj przegrany, a cholerni nieudacznicy zasługiwali na karę.
JESIEŃ, ROK TEMU
Któregoś dnia, kilka tygodni po kłótni Kurta z Claude’em, kiedy Kurt znowu prychnął pod nosem na widok przechodzącego obok chłopaka i radośnie przygotowywał się do puszczenia bratu wiązanki na temat „paradujących frajerów in probatio, jakby byli u siebie”, Dorian obwieścił:
— Nie mogę już tego, dłużej, kurwa, słuchać.
Terminator obok jego nogi szczeknął cicho z aprobatą.
— Jestem ślepy. Ś l e p y — podkreślił, wskazując na swoje oczy — i widzę, że nadal gapisz się na niego jak jakaś popieprzona, zakochana nastolatka, a potem chodzisz i prychasz pod nosem. Nie mogę już tego dłużej słuchać.
I odszedł, postanawiając nie dywagować już więcej. Kurt na odchodne pokazał mu środkowy palec, przeklął pod nosem i wrócił do roboty. Dorian tego samego dnia nie wrócił już do tematu — i może właśnie to powinno Kurta zmartwić, ale wtedy o tym nie pomyślał.
Następnego dnia bowiem największym wrogiem Kurta okazał się kibel.
Może i nie do końca kibel — raczej głupie pomysły Doriana. Dorian sam w sobie. Jego głupi, obśliniony pies, który potrafił go obudzić o czwartej nad ranem swoim chrapaniem. I Claude, przez którego całej tej farsy by nie było.
A może to sam Kurt był winny. W pewnym momencie znalazł się w takim położeniu, że już nie wiedział, chciał tylko wydostać się z tego błędnego koła wydarzeń i wrócić do swojej rutyny dźgania ludzi włócznią.
Okazało się w końcu, że głupi Dorian i jego jeszcze głupszy pies byli całkiem dobrymi swatami. Wyglądało to jak sprytnie wyrachowany plan. Wystarczyło spełnić kilka czynników:
Po pierwsze, Kurt i Claude musieli znaleźć się w tym samym czasie w tym samym miejscu.
Po drugie, tym miejscem musiały być pieprzone latryny.
Po trzecie, w pobliżu musiał być głupi Dorian i głupi pies.
Pies, umiejący teleportować ludzi cieniem.
Sceneria wyglądała mniej więcej tak: Kurt, idący razem z Dorianem i Terminatorem, minęli się z Claude’em. Pech chciał, że minęli się obok jedynego Toi Toia w pobliżu.
Kurt prychnął, jak zawsze, żeby okazać dominację. Dorian zagwizdał na psa. A potem — cóż, pies przemknął pod nogami najpierw Kurta, później Claude’a, zaplątał ich buty w linę porwaną wcześniej Dorianowi, po czym teleportował ich do rzeczonego najbliższego Toi Toia.
Zanim Kurt zdążył w ogóle zarejestrować, co dokładnie się wydarzyło, zamek kibla od zewnątrz został zaryglowany.
— Dorian, masz trzy pierdolone sekundy, żeby mnie stąd wypuścić! — Kulturalnie zignorował obecność Claude’a, a wierzcie mi, naprawdę okrutnie ciężko było mu go ignorować; nie, kiedy wasze twarze dzieliło pięć centymetrów, wasze nogi były zaplątane we wspólny węzeł miłości, a wokół rozchodził się smród płynów ustrojowych poprzednich obozowiczów, którzy nie, nie potrafili spuszczać wody.
— Wypuszczę was, jak już umówcie się na tę randkę — usłyszał zza drzwi.
— Jaką, kurwa, randkę, debilu rudy?
— Widzimy się na treningu.
Pies szczeknął.
— Raz…
Claude odchrząknął. Kurt go zignorował.
— Dwa…
Tym razem odpowiedziała mu cisza.
— Trzy…
…
— Trzy i pół, kurwa mać!
Miał ochotę wrzeszczeć. Nie wiedział, co zrobić z rękoma — pomysł, żeby położyć je na biodrach Claude’a wydawał mu się tak samo dobry, jak ułożenie ich na jego szyi i staranne uduszenie go. Był wściekły, na Doriana, na jego idiotycznego psa, na Claude’a, na obozowiczów, którzy nie spuszczali wody po szczaniu i teraz musiał wdychać ten aromat razem z winogronowym zapachem chłopaka, który mu się podobał i na którego widok zbierało mu się na mdłości.
— Wyglądasz całkiem żałośnie, tak krzycząc w kiblu — skwitował Claude.
Zasadniczo miał rację.
Zamiast wrzeszczeć bezczynnie na niespuszczoną wodę, postanowił więc — jako iż jego nogi były związane i nie mógł załatwić tego szybkim kopniakiem — spróbował uderzyć z pięści w drewniane drzwi, a nuż wyłamie deski albo zamek. Nic jednak z tego, nabił sobie jedyne okropnego krwiaka na knykciach i musiał zagryźć zęby, żeby nie krzyknąć z bólu i wyjść z tego z twarzą przed Claude’em.
Włożył dłonie w rude włosy, zmierzwił je, jakby to miało mu pomóc w myśleniu i wycedził żałośnie, bo samo powiedzenie tego było największą torturą:
— Mam pomysł, ale jest on chujowy i będziemy potem udawać, że nic się nie wydarzyło.
Claude założył ramiona na piersi, dając tym samym między nimi trochę przestrzeni.
Niestety chujowy pomysł Kurta nie prowadził do ich randki, a przynajmniej nie w tym momencie.
— …spróbujemy wywrócić tego cholernego Toi Toia. Od środka.
────
[1209 słów: Kurt otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz