Edel wcale nie polega na jakiejś tam półboskiej intuicji, swojej pamięci (chciałaby, żeby mogła kiedykolwiek na niej polegać), czy centuriońskim doświadczeniu. W swoim notesie ma dokładne instrukcje (na tyle dokładne, na ile chciało jej się to wszystko spisywać i rysować, a można mi uwierzyć, że jej się bardzo chciało) na temat tego, gdzie skręcić, kiedy skręcić, gdzie absolutnie się nie zapuszczać i jak rozpoznać, że za tobą idzie potwór i właśnie dyszy ci twoim toksycznym oddechem w kark. Proste i przyjemne! A dodatkowo: w jej stylu bardzo zabałaganionej mapy myśli.
Problem w tym, że nigdzie nie napisała nic o niekoniecznie przyjemnym zapachu, który wzmaga się z każdym krokiem. Nie, żeby miała jakieś… bardzo złe przeczucia, ale coś tu definitywnie nie jest w normie. Tylko jeszcze niekoniecznie jest w stanie określić, co dokładnie. W końcu idzie dobrą trasą, a skoro idzie dobrą trasą, to nic złego jej się nie stanie! Banalnie proste, proszę o ukłon, możemy bić brawo.
— Ed- pani centurion…
— Daj spokój, po prostu Edel.
— No. Coś tu chyba… jest nie tak? — niepewnie mówi Theodore, bo nie chce sprzeczać się autorytetowi centurionki, ale z drugiej strony obydwoje wyczuwają jakieś dziwne drżenie w powietrzu i nieprzyjemny zapach drapiący ich w nozdrza.
— Spokojnie, nie powinno tu być potworów… — mamrocze Edel, na szybko kartkując swój notatnik. No, nie. Nie ma tam nic o niespodziewanych atakach bardzo śmierdzących monstrum, nic takiego. — Możemy się co najwyżej natknąć na zwykłe pająki i takie tam. Często tędy chodziłam — mówi dalej, choć jej głos brzmi niepewnie, dziwnie niepewnie, nie, jak na centurionkę przystało. Odważną centrionkę, która zaradzi każdej sprawie! — Nie, spokojnie, przecież nawet jeśli, to sobie poradzimy, prawda? — Daje Theodore'owi koleżańskiego kuksańca w bok, żeby się trochę… rozpogodził? Zdecydowanie woli pracować z młodszymi dzieciakami, one przynajmniej zaczynają się śmiać, gdy robi coś takiego. Theodore nie wygląda jednak na pocieszonego, raczej na coraz bardziej zaniepokojonego. Niespokojnie rozgląda się dookoła i zwalnia kroku, mimo że Edel wciąż raźno stąpa przed siebie.
Ona też zaczyna powoli być niespokojna. Labirynt od zawsze rozsiewa zarówno wokół siebie, jak i w środku nieprzyjemną aurę piwnicy dziadka, do której rodzice zabraniają ci zaglądać, bo na pewno zrobisz sobie krzywdę tymi wszystkimi narzędziami. Nawet jeśli nie zrobisz sobie krzywdy, to mogą ucierpieć ściany i rury kanalizacyjne, bo dzieciaki często mają niezłe pomysły. Straszy się takie szkraby, aż nie stwierdzą, że jednak nie chcą nigdy wchodzić do ciemnych, podziemnych pomieszczeń i od dzisiaj śmiertelnie się ich boją, choć jeszcze wczoraj wyzywały rodziców za to, że nie pozwalają im się tam bawić.
Wilgotne, zimne ściany, zdecydowanie zbyt wąskie, żeby można się było poczuć komfortowo, aż za dobrze odbijają echo ich kroków. Wszechobecny mech i pajęczyny, zapach starego, zamkowego podziemia, chłodne powietrze przyprawiające o ciarki. Gdy byli bliżej obozu, na niektórych kamieniach mogli dostrzec wyskrobane rysunki albo napisy typu: "Izan King tu był (i oznaczył teren)", gdy co odwaźniejsi młodzi legioniści wsuwali się na moment do labiryntu, zostawiali coś po sobie i szybko wybiegali, prawdopodobnie wcześniej wyzwani do zrobienia tego przez swoich kolegów. Im dalej w ciemne, oświetlone słabym światłem migoczących pochodni korytarze, tym ciężej się oddycha i tym bardziej człowiek zaczyna się niepokoić, jego serce przyspiesza i nawet zupełnie niegroźny kątnik nagle wydaje się żądnym krwi straszydłem.
Po kilku kolejnych zakrętach, Edel zaczyna zauważać, że chyba oddalają się od źródła nieprzyjemnego zapachu. Wydaje jej się to nieco dziwne, bo wcześniej tylko się zbliżali, ale… sprawdzi to potem, teraz nie ma czasu, tego nie było w planie. Poszuka źródła po całej tej wycieczce. W labiryncie nawet potwory nie powinny aż tak śmierdzieć, jeżeli jeszcze ich nie słyszeli i nie zostali zaskoczeni przez jednego z nich. Edel nie jest w stanie stwierdzić, czy wolałaby zostać przestraszona przez wyskakującego zza rogu potwora, czy żyć ze świadomością oślizgłego niepokoju wbitego głęboko w jej mózg. Coś jest nie tak i ona dobrze to czuje. Jednak nie może stwierdzić, co dokładnie, ale jej przeczucia rzadko się mylą i zawsze dręczą ją swoją nieprzyjemną obecnością.
Musi wrócić do labiryntu.
Tymczasem czuje, jak mięśnie Theo się rozluźniają i chłopiec wreszcie przestaje łypać oczami na wszystkie strony, próbując dojrzeć w każdym rogu cień niebezpieczeństwa. W końcu udaje mu się wbić sobie do głowy, że tutaj największe zagrożenie stanowią mrówki i pająki.
— I oto San Francisco! — oznajmia Edel, gdy w końcu wychodzą na jasną ulicę. Jasną w porównaniu z wnętrzem podziemnych tuneli, bo tak naprawdę niebo jest zbyt pochmurne, żeby słońce mogło chociaż na moment uraczyć ludzi swoim światłem.
— Wow — nieszczególnie entuzjastycznie komentuje Theodore, osłaniając oczy przed światłem. Wychodzą w jakiejś smętnej, bocznej uliczce, której ściany są pokryte jeszcze bardziej sprośnymi graffiti (i nigdzie nie ma wspaniałego napisu o najlepszym synu Marsa, a szkoda), wokół śmietników roi się o wiele za dużo niepoprawnie wyrzuconych czarnych worków i chyba śmierdzi tu jeszcze bardziej, niż w labiryncie. Jedynym plusem jest to, że teraz już znają źródło tego zapachu. — To… gdzie teraz?
— Okej, najpierw musimy skoczyć w takie jedno miejsce… to trochę babskie, kurczę, teraz sobie myślę… nie wiem, czy ci się spodoba — mamrocze Edel z nosem w swoim notatniku. — W sensie, potrzebuję paru nowych tubek henny, wiesz?
— Henny?
— Do robienia tymczasowych tatuaży — tłumaczy Edel z radosnym uśmiechem. — Zostało mi jeszcze trochę czerwonej, ale wiesz. Ona nie jest aż tak dobrze widoczna i tak dalej, wolę czarną. To będzie taki mały sklepik… można powiedzieć, że… no, taki typowy z magicznymi kamieniami, szarawarami i ponczo. I kadzidełkami — opowiada trochę pokrętnie, bo zapomina tej takiej nazwy na sklepy tego typu, ogólnie na miejsca tego typu. Coś było, ale nie, że hipisowski bazarek, tylko… chyba sobie tego nie przypomni.
Theodore nie wydaje się zachwycony tym pomysłem. Edel trochę mu się nie dziwi, nie brzmi to jak idealny plan na dzień przeciętnego chłopaka z Obozu o wojskowym rygorze (choć większość z nich nie znalazła tam się, bo chciała, to wciąż), ale i tak… musi tam wstąpić chociaż na chwilę. Potem będą mogli przejść do kolejnego punktu, na spokojnie, ma nawet przygotowane parę spraw do pominięcia, jakby jednak mu nie pasowało…
— Może znajdziesz coś dla siebie — dalej przekonuje go Edel (Theodore wciąż nie jest przekonany). — Te kamienie wcale nie są takie złe, znaczy nie mówię, że działają. Bo pewnie nie. Ale są po prostu ładne. Poza tym, są tam chyba jakieś płyty… kto nie lubi muzyki? — Znacząco puszcza do niego oczko. Theodore chyba zaczyna próbować chociaż udawać zainteresowanego.
Lepsze to niż godziny spędzone na Polu Marsowym, prawda?
Theodore?
────
[1051 słów: Edel otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz