Terry ma wrażenie, że wszyscy się na nich gapią. Głowy się odwracają, specjalnie tylko na tyle, żeby złapać ich dwójkę kątem oka i „nie zdradzić się". Albo mu się tylko wydaje, to jakaś dziwaczna paranoja, przez którą ledwo może się skupić na własnym jedzeniu. Pomijając już oczywisty fakt, że swoimi niezbyt subtelnymi komentarzami, Caroline czyni więcej złego niż dobrego.
— Powinieneś jeść więcej mięsa — kontynuuje dziewczyna. — Białko! To jest ważne w diecie sportowca. Żebyś w końcu miał jakieś ramiona, twardsze łydki, takie buty. I lepszą, ten, temperaturę ciała.
— Krążenie — podpowiada Terry.
— Co do tego ma krążenie? — pyta Caroline, trochę niewyraźnie, bo właśnie wepchała sobie pół kotleta do ust.
— Słabe krążenie, zimne palce — tłumaczy.
— Aha. W każdym razie, białko, żelazo, takie sprawy. Minerały, witaminy!
Terry patrzy na nią sceptycznie. Nie wymieniła ani jednej witaminy. Posyła jej płaską podróbę uśmiechu i wraca do grzebania w ziemniakach, bo apetyt stracił już dawno temu.
— Co z wieczornym blokiem zajęć? — Chłopiec doskonale wie, co Caroline próbuje mu zasugerować. Kolejne kilka godzin ćwiczeń fizycznych.
— Truskawki.
— Ta? Jest jesień, głuptasie. — Caroline śmieje się z lekką chrypką, Terry nie wie, czy to wskazuje na szyderstwo, czy szczere rozbawienie. Wzrusza więc ramionami.
— Mam… inne rośliny. Muszę je podlać — stwierdza, żeby powiedzieć cokolwiek, co trzymałoby go z dala od pola treningowego. Co innego robi się w tym obozie? Są truskawki, jest ścianka wspinaczkowa i jezioro. Jak nie ma się znajomych, możliwości się zawężają.
— To zajmie ci najwyżej pięć minut. Cztery, żeby napełnić koneweczkę.
Znowu wzrusza ramionami, bo co innego ma powiedzieć? Z nikim nie może być umówiony, dopóki nie zairyfonuje do taty, żeby go stąd zabrał i zmienił jakieś wnioski u Pana D., bo siedzenie tutaj przez cały rok jednak okazało się nie być zbyt dobrym pomysłem. Nic, tylko ciągle ten sam krajobraz, ta sama (teraz trochę pożółkła) trawa, niezmienne pola powiędłych krzaków truskawek, stała granica lasu, uporządkowane osiedle domków. Ci sami ludzie, tylko czasem nagle kogoś brakuje i dołącza ktoś nowy. W pomarańczowych koszulkach idealnie mieszają się w jedną masę, w której bardziej od twojego imienia i koloru włosów liczy się to, kto z tych na górze postanowił mieć cię za dziecko. Oraz czy się do tego w ogóle przyznał.
Jeszcze rok temu to miejsce zdawało się dla niego miłą ucieczką. Jakaś dziwna forma eskapizmu z okrutnego świata do takiego podobnego do sekty. Tylko trochę. Dziwnie jest być zamkniętym w jednym miejscu przez cały rok.
— No, to co? Po jedzeniu chwila odpoczynku, szybka drzemka i ciach, ciach, bum, bum? — Caroline posyła mu bardzo entuzjastyczny uśmiech. Terry niezręcznie splata dłonie.
— Muszę napisać list do taty — wypala wreszcie. List z prośbą, żeby go stąd jak najszybciej zabrał i ani myślał się sprzeciwiać, bo to samodzielna decyzja Terry'ego (w końcu ma już trzynaście lat). Poza tym pewnie babcia się ucieszy, że wnuk zawitał w domu.
— Wystarczy, że zadzwonisz — sarka Caroline. — Po co się męczyć jeszcze bardziej…
— Słabo się miga — natychmiast odpowiada Terry, aż podejrzanie szybko. Tylko że to prawda, próbowali parę razy, ale iryfonowy kadr zawsze uparcie trzyma się twarzy rozmawiających osób. Znaki stają się niewyraźne, gdy pokazuje się je na krawędziach swojej tęczowej kamerki.
Caroline tylko przewraca oczami, ale nie mówi nic więcej. Terry wie, że przez następny tydzień i tak nie da mu spokoju – coś jest nie tak w tym zamiłowaniu dzieci Aresa do walki, to zaczyna wyglądać dla niego jak jakaś obsesja. Umiar, to jest to, co powinna odnaleźć Caroline! Chociaż… może ona też nie ma tutaj co robić. Terry nie ma pojęcia, czy ma jakichś lepszych znajomych niż on, a nie uznawałby siebie za dobrego znajomego. Najpierw zastanowiłby się, dlaczego w ogóle wybrała go na swojego wychowanka, wyłowi z tłumu jak jakiś łowca talentów. Nietrudno zauważyć, że talentu za bardzo nie ma. Ani do życia, ani do bycia herosem.
List do taty pisze szybko. Gorzej idzie mu ze zmuszeniem się do podejścia do Wielkiego Domu, zmierzenia się z Chejronem i Panem D., bo sam nie może iść na pocztę i w tajemnicy wysłać listu. Robił to już kilkadziesiąt razy, ale czy to pomaga zabić stres i strach? Raczej nie bardzo.
Miga do Chejrona, jedynej osoby w tym całym Obozie, która rzeczywiście w pełni go rozumie. No, może oprócz tego jednego chłopca z aparatem słuchowym. Jedyny, z którym Terry mógłby naprawdę porozmawiać, ale jakoś… nie złapali kontaktu.
Cichaczem wraca do domku, zakopuje się wśród tych wszystkich roślin, kocy i szydełkowych ozdób. Stare encyklopedie czekają, aż ktoś znowu je otworzy, żeby kontynuować wkuwanie łacińskich nazw polnych kwiatków.
Każdemu przydałaby się przerwa od takiego miejsca. Albo on po prostu przesadza.
────
[749 słów: Terry otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz