poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Od Havu CD Judasa — „Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

LATO

W pierwszej kolejności podskoczył, potem się zarumienił, a na końcu zaśmiał. Spocony Vincent stał w drzwiach od kabiny jednej jedynej dostępnej toalety w lokalu i głośno dyszał. Wyglądał jak pies, który właśnie wrócił z długiego spaceru w trzydziestu stopniach.
Rozbiegany wzrok chłopca przeskakiwał z jednej osoby na drugą, oczekując wsparcia czy to słownego czy to fizycznego.
— Chce cię zabić — powtórzył po nim Havu. — Aha, kurwa, aha.
Zawiesił się na chwilę, spojrzał Vincentowi w oczy i się uśmiechnął:
— Przypomnij mi: ile ty masz lat?
— Piętnaście. A czy to ważne?
Zacisnął zęby, ale nie chcąc tracić czasu, zagarnął Vincenta do siebie i pociągnął, żeby wyprowadzić z restauracji. Wszyscy obecni w lokalu klienci odwrócili się za nimi, bo kto nie zwróciłby uwagi na dwóch chłopów, którzy wyprowadzają ze sobą piętnastoletniego (na dodatek spoconego i zmęczonego) gówniarza?
Na obchodne Havu uśmiechnął się do sprzedawczyni za ladą, nie chcąc być potem owiany złą sławą. Porywacz dzieci to ostatnie, co chciałby o sobie usłyszeć.
— Hej, Vincent. — Zatrzymał się przed wejściem do restauracji. Na zewnątrz było tak duszno, że można by było ugotować homara na parze. — Ujeżdżałeś kiedyś byka?
Chłopiec pokręcił przecząco głową.
— A chciałbyś?
Zanim Vincent zdążył odpowiedzieć, Judas złapał Havu za koszulkę (już i tak wymęczoną i wytarganą do granic możliwości) i syknął:
— Hej!
Rozmowę przerwał im jednak potwór, który wyłonił się z pierwszej lepszej uliczki. I kiedy dostrzegł trójkę (cholera, byli w trójkę!) półbogów, rzucił się biegiem w ich kierunku. Havu sięgnął do kieszeni spodni, by wyciągnąć tę samą monetę, co wcześniej i wystrzelił ją w powietrze. Pieniądz rozbłysnął w powietrzu ostrym światłem, a następnie wylądował w dłoni mężczyzny już nie jako środek płatniczy, a jako naostrzone Iaculum.
— Ej, nie, naprawdę. — Judas złapał Vincenta za rękę i pociągnął w swoją stronę, ale Havu miał inne plany; niezbyt rozsądne ani niezbyt pasujące do jego wieku, bo w ten sposób zazwyczaj bawią się nastolatki, którym nie jest szkoda, że jeden zły ruch kosztować będzie ich coś więcej niż parę podartych spodni.
Poczuł, jak serce zaczyna podchodzić mu do gardła, ale nie zaczął uciekać przed szarżującym trzymetrowym dzikiem. Zamiast tego wycelował broń, ale w ostatnim momencie nie rzucił nią tak, by trafiła w pędzącego potwora, ale żeby przebiła stojące przy restauracji butle z gazem, które musiały niedawno dostać dostarczone dostawą poranną. Gaz zaczął syczeć, a butla potoczyła się po betonowym chodniku. Zwierzę spowolniło na moment i to był moment, kiedy Havu z zadowoleniem mógł odbiec, ciesząc się małym zamieszaniem, które wywołał.
— To na niego nie zadziała — jęknął Vincent, starając się dotrzymać dwójce mężczyzn kroku. Miał tak krótkie nóżki, że ledwo ich doganiał, nawet jeśli starali się biec w równym tempie. — Jak mnie zobaczył, bo… widział tylko mnie. I nic więcej.
— Przynajmniej było to zabawne. — Wzruszył ramionami. — Może chcesz wskoczyć mu na baranka?
— Havu, przestań — syknął poirytowany Judas. — Zacznij myśleć, jak od tego spier… uciec.
— No pewnie, to tylko ja jestem od myślenia? — prychnął. — Sam sobie wymyśl. Ja się dobrze bawię.
— Będziesz się doskonale bawić, jak cię ten byk wpierdoli, wiesz?
— Przeklinasz przy dziecku.
— Kto to mówi!
Skręcili w jedną z głównych uliczek, gdzie mieściło się kilka klubów, barów i drogich restauracji. Chodziła tutaj prawdziwa elita tego miasta albo też elita Los Angeles, która przyjechała sobie na wakacje (szkoda, że nie mogą ujrzeć prawdziwego zabytku w postaci wkurwionego Minotaura).
Potwór dalej ich gonił, bo smród trójki półbogów najwyraźniej był zbyt intensywny, zważając na fakt, że jednym z herosów był też dzieciak, który śmierdział najbardziej.
— Rozdzielmy się — rzucił w pewnym momencie Havu. Niezbyt był przekonany do biegania w kółko.
— Co?!
— Rozdzielamy się! — powtórzył głośniej. — Vincent pamiętaj: łap byka za rogi! — krzyknął i odbiegł w inną stronę, zostawiając Judasa z chłopcem.
Mógł liczyć tylko na to, że Judas nie okaże się skończonym debilem i pozwoli dzieciakowi się oddalić; bo być może tylko w taki sposób pozbędą się potwora.
Havu wpadł w tłum ludzi, zbyt zajętych rozmową o… wolał nie podsłuchiwać tak naprawdę i zaczął obserwować stamtąd sytuację. Czy potwór odpuścił, czy dalej pląta się między budynkami.
Przysłuchiwał cię ciężkim krokom potwora, jak jego oddech wprawiam w drganie budynku oraz chodnik, na którym stał. I w pewnym momencie, po pięciu a może dziesięciu minutach kroki zaczynały cichnąć, jak znikająca burza po zdewastowaniu miasta.
Havu wyłonił się z tłumu, dając jednemu chłopakowi papierosa (bo nie mógł w spokoju stać tuż przy jakimś klubie) i poszedł poszukać Judasa oraz Vincenta; chociaż dzieciakiem mniej się martwił przez to, że w bardzo dziwny i niezrozumiały sposób pojawił się nagle w mieście, kiedy powinien przebywać w obozie.
Zaglądał do mijanych barów i sprawdzał, czy przy jakimś stoliku nie siedzi Judas; ale każde ciemne włosy należały tylko do innych mężczyzn, na dodatek mniej atrakcyjnych.
— Hej. — Poczuł nagły dotyk na nagiej skórze przedramienia. — Chyba sobie poszedł, co nie?
Vincent z szerokim uśmiechem patrzył na starszego półboga. W oczach wciąż można było zauważyć iskrę strachu.
— A widzisz gdzieś wściekłego byka? — zażartował, ale Vincentowi wcale nie było do śmiechu; spiął mięśnie i ścisnął mocniej miecz, którego wciąż nie mógł opuścić. Inni ludzie pewnie widzieli dzieciaka z zabawkowym pistoletem na wodę.
— Co jak gdzieś tutaj czeka, żeby nas zabić?
Havu przewrócił oczami.
— To zbyt głupie stworzenia, serio. Jakby się miał tutaj czaić, to już zdążyłby cię pożreć.
— Naprawdę?
— Może stoi właśnie za tobą? Skąd wiesz?
Vincent z przerażeniem się odwrócił i zamachnął niebezpiecznie mieczem, który zapewne zraniłby przechodząca osobę, gdyby tylko okazała się jakimś cudem herosem.
Havu zaśmiał się jak durny nastolatek, bo straszenie w ten sposób dzieci przychodziło mu z łatwością.
— Nie strasz go.
— Bo co? — prychnął, nawet nie spoglądając na Judasa, który spokojnym krokiem do nich podszedł. — Skąd wiesz, że go tam nie ma?
— Nie bawi mnie to — westchnął. — Wszystko w porządku? — zwrócił się do Vincenta, zupełnie ignorując mężczyznę.
Chłopiec pokiwał głową i z dumą podniósł swój miecz, który musiał otrzymać całkiem niedawno, patrząc na to w jak głupi oraz nieporadny sposób się nim posługuje.
— Mam tylko jedno pytanie. — Podniósł rękę, jak w trzeciej podstawówce. — Co robiliście w tej łazience?
— Hm? — odmruknął, zdziwiony. — Co?
— No… znalazłem was w kiblu — powiedział wprost, myśląc, że Havu go nie rozumie. — Czemu akurat tam?
— A co? Nie miałeś nigdy problemów żołądkowych? — warknął, zirytowany. — Czasem warto się… wspomóc kiblami w restauracjach. Rozumiesz?
Pokiwał głową.
— Zapamiętam na przyszłość.
Judas się zaśmiał, co tylko pogorszyło sytuację, w której się znalazł, bo wcale to nie pomogło, a tylko zirytowało rudowłosego jeszcze bardziej. Gdyby nie ten cholery kibel…
— Co ty tutaj w ogóle robisz, co? — zmienił temat, nie chcąc stać w ciszy i myśleć o cholernym restauracyjnym kiblu. — Nie powinno cię być w obozie?
Broń Vincenta znikła, zmieniając się w pudełko pudrowych cukierków, które schował do kieszeni krótkich spodenek. Podrapał się po głowie, wyraźnie zakłopotany, a potem uśmiechnął, unikając wzroku zarówno jednego mężczyzny, jak i drugiego. Nie wiedział, którego tak właściwie bardziej się bał.
— Sam nie wiem.
Odpowiedziało mu krótkie prychnięcie śmiechem ze strony Havu.
— Okej. — Położył dłoń na głowie chłopca i poczochrał dzieciaka po ciemnych włosach. — I myślisz, że co teraz z tobą zrobimy, hm? Chcesz wrócić do byczka?
— Nie wiem jak wrócić do obozu, to… dzieje się nagle — przyznał i wcale nie skłamał, bo nie nauczył się kontrolować swoich mocy odziedziczonych po boskiej matce. Przez pewien czas trenował w Obozie i nauczył się wymachiwać mieczem, ale nie nauczyło go to, w jaki sposób powinien obchodzić się z umiejętnościami, z którymi przyszedł na świat.
Patrzył wyczekującym wzrokiem na mężczyzn, jakby oczekiwał na pozwolenie, by się u któregoś zatrzymać na noc. Havu już w myślach kręcił głową, bo nie wyobrażał sobie nocowania Vincenta akurat w swoim małym mieszkaniu, w którym i tak ledwo mieścił swoje szczury oraz ich klatkę.
— Wezmę go do siebie.
Na twarzy Vincenta zagościł szeroki uśmiech. Tak promienny, że prawie poraził ciemną aurę Havu.
— Chyba sobie żartujesz.
— Co? Ma spać na ulicy? — Skinął głowę w stronę głównego chodnika, na którym siedziało pełno żebraków lub alkoholików, zbyt spitych, by móc się podnieść. — Może też chcesz przyjść?
— Spierdalaj, ja… — zawiesił się. — Okej.

 
Judas miał zadziwiający duży dom jak na to, że mieszkał sam z… pięcioma psami. Vincent od razu po tym, jak przekroczył próg drzwi wejściowych pobiegł przywitać się ze zwierzętami, które widział chyba drugi raz w życiu na oczy. Każdy z osobna przyszedł do chłopca, żeby otrzymać głaski i drapanko po dupce, co musiały wyjątkowo lubić, bo ustawiły się w psiej kolejce do młodego herosa.
Havu spojrzał na Judasa, który tylko wzruszył ramionami.
— Co ja tutaj właściwie robię?
— Sam chciałeś.
Fakt. Sam chciał. Sam się zgodził, ale niwelowało to nieprzyjemnego uczucia, które zaczął odczuwać w klatce piersiowej, ilekroć spojrzał na mężczyznę. Na dodatek Vincent bawił się w najlepsze z psami i nie dostrzegał nieprzyjemnej atmosfery, która zaczynała napełniać ten dom.
— Nie chcesz się napić? — Judas zniknął w kuchni i włączył czajnik. — Mam herbatę.
— A czego ty nie masz? — westchnął.
Poszedł za nim, zostawiając Vincenta samego z psami. Chłopiec był wyjątkowo zajęty i skupiony na zabawie z gromadą czworonogów, którym spodobało się szarpanie z słabszym od nich dzieciakiem.
Havu stanął na boku i uważnie przyglądał się ruchom Judasa; jakby obawiał się o wszystko, a jednocześnie nie chciał tego pokazać.
Judas wyciągnął z szafki dwa kubki: jeden w kształcie czarnego kota, a drugi w kształcie lisa.
— Od kiedy lubisz dzieci? — odezwał się pierwszy, chcąc przerwać nieprzyjemną ciszę. — Chciałeś być kiedyś ojcem?
— Może. — Wrzucił torebkę liptona do kubka z rudym lisem. — A co? Vincent ci w czymś przeszkadza? — Uśmiechnął się prowokująco.
— Nie wkurwiaj mnie. — Odpowiedział tym samym uśmiechem, którym wcześniej prowokował mężczyznę w tym cholernym kiblu restauracyjnym. — Vincent w niczym mi nie przeszkadza, okej?
Zacisnął zęby, spinając mięśnie twarzy. Mógł przysiąc, że Judas zrobił to samo, szczególnie, że się niebezpiecznie do niego zbliżył.
— Ach, rozumiem, czyli będzie to okej, jeśli… — podszedł w taki sposób, że zagrodził Havu drogę. Rudowłosy odsunął się, ale na plecach poczuł ucisk blatu kuchennego. Rzucił Judasowi rozdrażnione spojrzenie.
— Odejdź ode mnie. — Machnął ręką, ale to zadziałało na Judasa jak czerwona płachta na byka (tego okropnego Minotaura, którego przyszło im spotkać.)
Havu poczuł jak, na jego nadgarstku zaciska się czyjaś dłoń, na tyle mocno, że nie mógłby łatwo wyrwać ręki z tego ucisku. Zmarszczył brwi, patrząc na Judasa, jakby oczekiwał, że to zadziała jakkolwiek na półboga.
— Podobno Vincent ci w niczym nie przeszkadza.
— Bo nie przeszkadza. — Wolną ręką złapał mężczyznę za kołnierz. — Ty za to mnie wkurwiasz — mówił to, zaciskając palce na koszulce Judasa i przyciągając do siebie na tyle blisko, że ich twarze dzieliła naprawdę niewielka odległość.
Patrzyli sobie w oczy, jak dzikie zwierzęta, czekające, aż druga strona rzuci się do ataku; Judas zaglądał w szmaragdowe oczy, przypominające mu leśny mech, a Havu tonął w otchłaniach błękitnego oceanu.
— Chcesz mi coś powiedzieć? — Kącik ust rudowłosego zadrżał. — Czy będziesz po prostu prowokującą pizdą? Które przykazanie tym razem łamiesz?
— Wiesz ile w ogóle jest tych przykazań?
— Nie wiem, może mi pokażesz? — Uśmiechnął się. Uwielbiał w taki sposób prowokować Judasa i obserwować, jak mięśnie na twarzy mężczyzny na zmianę spinają się i rozluźniają. Była ulubiona gra rudowłosego, jak na chytrego lisa przystało.
Woda, która się gotowała zaczęła bulgotać, a czajnik wydał z ciebie nieprzyjemny pstryk, inforując mężczyzn, a szczególnie gospodarza, który tę wodę zaparzał, że jest już gotowa i może zalewać przygotowane torebki herbaty.
— Jesteś okropny.
— Wiem. Powiesz coś, czego jeszcze nie wiem? — zaśmiał się.
Judas jeszcze chwilę tkwił w tej pozycji, o te parę sekund za długo, bo do kuchni w końcu wszedł Vincent z pięcioma psami, które z wywalonymi jęzorami merdały ogonami.
— Hej… och. — Stanął w kuchni, trzymając jednego z białych psów za kark. — Przeszkadzam?
Havu odepchnął od siebie mężczyznę i schylił się, żeby podnieść najmniejszego pieska.
— Co? Ty? W życiuuuu — zaśmiał się, tarmosząc kudla za uszami. — Rozmawialiśmy.
— Chciałem tylko zapytać, czy mogę nakarmić psy. Są głodne.
— Powiedziały ci, że są głodne? — Odstawił mieszańca na krótkie nóżki. Przypominał z wyglądu jamnika, ale jednak nim nie był.
— Mogę być głodne — chrząknął Judas, zalewając herbaty. — Możesz im… nasypać do misek. Stoją w przedpokoju. Karma jest tam. — Wskazał ręką na kąt za lodówką. — Miłej zabawy, Vincent.
Chłopiec zniknął z psami w przedpokoju tak szybko, jak pojawił się z nimi w kuchni. Można było usłyszeć tylko pazurki drapiące podłogę i śmiech Vincenta, bo zwierzęta nie dawały dzieciakowi spokoju, co chwilę liżąc go po rękach lub twarzy.
— Czyli jednak Vincent ci przeszkadza.
— Spierdalaj — warknął. — Zalałeś tę herbatę, czy nie?

Wycałuje ci różaniec okej?
────
[2018 słów: Havu otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz