niedziela, 3 sierpnia 2025

Od Dantego CD Ishy — „The less I know the better"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Nie wiem, czy śniłem, czy umarłem. Widziałem ciemność, ale ten mrok powoli ustępował kolorowym obrazom. Widziałem drogę, kolorową, usłaną watą cukrową i pokrytą posypką do babeczek. Za każdym razem, jak stawiałem krok, to cukrowy puch skrzypiał wesoło, jakby cieszył się z tego, że ktoś po nim depczę.
Po bokach drogi stały domki zbudowane z piernika, a w tym domkach mieszkały czekoladowe króliki. Rodzinka tych smacznych zajęcy pomachała mi, kiedy zbliżyłem się do ich posiadłości. W ich słodkim ogródku stały czekoladowe, tak jak oni swoją drogą, jajka. Czy mamy wielkanoc?
Poszedłem dalej, ale droga wydawała się nie mieć końca; mijałem cały czas te same domki, tę samą króliczą rodzinę. I za każdym razem mi machali, a ja jak głupi podnosiłem rękę, by odwzajemnić gest. Tak pięćdziesiąt razy.
Chciałem się z tego wybudzić albo uciec. Jednak jak miałem to zrobić, kiedy ta głupia słodka droga się nie kończyła, a cały cukierkowy świat był wielkości ziarenka ryżu?
— Hej, jak stąd wyjść? — zapytałem królika. Mój głos rozmył się w powietrzu, a czekoladowy zwierzak zamrugał równie czekoladowymi oczkami. — Chcę stąd wyjść — powtórzyłem, ale on znowu nie usłyszał.
Zamiast tego odłamał sobie czekoladowe uszy i zjadł je na moich oczach. Skrzywiłem się. Dlaczego króliki muszą być takie dramatyczne? Mój głos chyba nie zranił jego pięknych… uszu.
Odszedłem, by załamany usiąść na słodkiej, zbudowanej z landrynek, ławce. Co miałem zrobić, kiedy utknąłem w jakimś cukierkowym świecie, a króliki na dźwięk mojego głosu łamały sobie czekoladowe uszy?
— Miau?
Odwróciłem się. Obok mnie usiadł kot pachnący lukrecją. Jak ja nienawidziłem lukrecji.
— Co tam? — zagadałem. — Też się zgubiłeś?
— Meow — powtórzył. — Mrrr.
Pokiwałem głową. Jakimś cudem rozumiałem, co do mnie mówił.
— Czyli mówisz, że powinienem iść cały czas prosto, a potem cały czas w lewo aż znajdę domek czarownicy? I ty tam mieszkasz? Zgadza się?
— Mrau.
Kot zeskoczył z ławki. Odwrócił się w moją stronę i poczekał, aż też wstanę, by zacząć prowadzić mnie po cukierkowej drodze. Jego długi, czarny ogon wyglądał apetycznie. Nawet dla mnie, a lukrecją mógłbym się chyba udusić.
Przeszliśmy raz jeszcze obok króliczej rodziny, a potem skręciliśmy w lewo. Cukierkowa droga zaczynała nagle przypominać coś w rodzaju niedopieczonego placka: krawędzie przestały być puchate i lekkie, a landrynkowe ławki zostały podmienione na spieczone skorupy ciasta.
I w tym momencie mój lukrecjowy kot zniknął. Rozprysnął się w powietrzu z głuchym „meow”, a ja zostałem pośrodku spieczonej drogi.
Dom czarownicy. Mam odnaleźć dom czarownicy.
Przeszedłem kilka kroków, czując, jak pod butami skarmelizowany cukier trzeszczy i rozpada się w pył. Dom, którego szukałem był tuż przede mną, otoczony martwymi drzewami, stworzonymi przez czekoladowe pocky.
Stanąłem przed niewielkim ogrodzeniem. Też jadalnym, jak wszystko tutaj, ale biały kolor jakoś mnie zaczynał odrzucać. Czy czekolada może spleśnieć?
— Czego szukasz? — usłyszałem zachrypnięty głos starszej kobiety. — Gadaj!
— Dzień dobry — zacząłem grzecznie. — Chciałbym stąd wyjść.
Staruszka pojawiła się przed moją twarzą. Była malutka, bo była… myszą. Myszą żelką dokładniej z kapeluszem czarownicy na głowie.
— Wyjść powiadasz…
— Tak się złożyło, że nie wiem, co tutaj robię i…
— Milcz! — krzyknęła. — Wyjdziesz, ale pod jednym warunkiem.
— Słucham?
— Musisz zjeść spalony cukier.
— Jezus, fuj. — Skrzywiłem się. — Przecież to obrzydliwe.
Mysz się zaśmiała piskliwym głosem. Przez moment miałem wrażenie, że rozmawiam z prawdziwą myszą, a nie myszą-żelką.
— No, dalej — zaczęła mnie popędzać. — Nabierz w garść trochę piasku.
Zrobiłem to, o co mnie poprosiła. Zebrałem w dłoń piach i przyłożyłem go do ust. Był mokry, ale jednocześnie suchy. Nie miało to sensu, ale w tym śnie nic już nie miało logicznego wytłumaczenia.
Polizałem ostre okruszki i spojrzałem na mysz.
— No i? Miałem wróci…
Świat zaczął rozmazywać się przed moimi oczami. Domek czarownicy ginął w moich oczach, a mysz-żelka przestała istnieć. Wracałem tam, skąd przyszedłem, do pięknego świata, do pięknego… chwila. Gdzie ja właściwie jestem?
Otworzyłem z trudem oczy i zauważyłem, że moje ciało zostało przykryte kartonem.
— Moje ubrania. — Odrzuciłem karton i z ciężkością podniosłem się do siadu. Bolało mnie wszystko, począwszy od małego palca u stopy, a kończąc na głowie. Czoło płonęło takim bólem, jakiego jeszcze nigdy nie czułem, a ciało zaczynało mi rozpalać niewiadomego pochodzenia gorąc. Dostałem gorączki? Czy to przez tę mysz-żelkę?
Zgiąłem kolano i próbowałem wstać, ale jedyne co zrobiłem, to poślizgnąłem się o karton i prawie skończyłem w pełnym rozwarciu, tak zwanym szpagacie, czego chyba moje nogi by nie przeżyły. Czemu wszędzie były kartony? Czy z cukierkowego świata trafiłem do świata kartonów? Możliwe, że też…
Drzwi wyjściowe skrzypnęły. Ktoś wcisnął najpierw jedną, a potem drugą nogę do środka. Za tymi pięknymi stopami pojawiła się zaraz sylwetka kobiety, którą doskonale rozpoznawałem. Tego morderczego spojrzenia chyba nie zapomniałbym nawet w najgłębszym śnie.
— A co pani tutaj robi? — zażartowałem, co najwyraźniej jej nie rozbawiło, bo spiorunowała mnie spojrzeniem tak jak matka swojeg dziecko, które zaczyna rozrabiać w restauracji albo sklepie. — No już, nie złość się. Złość piękności szkodzi.
Westchnęła.
— Wiesz, co by było, gdyby ktoś cię tutaj znalazł?
— Zrobiłby mi zdjęcie?
— Gorzej. Zostałbyś powieszony za jaja.
— Auć.
Isha podeszła i zaczęła zbierać rozrzucone po podłodze kartony. Przez chwilę nawet było mi jej szkoda, bo, cóż, najwięcej z tych kartonów leżało na ziemi z mojej winy.
— Może ci pomogę? — zasugerowałem, ale Isha nie wyglądała na zbyt chętną do pomocy.
— Już dość pomogłeś.
— Oj, przecież to był przypadek! Nigdy nie wpadłaś w kartony?
Zignorowała mnie. Bolesne. Już mysz-żelka była bardziej rozmowna od niej.
Podniosłem się z ziemi, otrzepałem spodnie, chociaż wcale się nie ubrudziły i zacząłem podnosić kartony. Mniejsze, większe. Postarałem się nawet posegregować pluszaki, które z nich powypadały, ale najwidoczniej nawet w tym Isha mi nie ufała, bo wszystko po mnie sprawdzała i poprawiała.
— Długo tu już pracujesz? — zagadałem, odkładając ostatni karton na swoje miejsce. — Wyglądasz jak perfekcjonistka.
— Perfekcjonistka w czym? W układaniu kartonów, które mi rozjebał jakiś idiota? — fuknęła. — Jak już pomogłeś i zrobiłeś, co miałeś zrobić, to spadaj stąd.
— Hej, czemu tak ostro? — roześmiałem się. — Może jakoś odkupię swoje winy, hm, drinkiem?
— Nie piję z obcymi.
— Nie jestem obcy.
Przewróciła oczami.
— Jesteś uzależniony, że proponujesz akurat to?
Racja. Może trochę przesadzałem z ofertami drinków. Nie każdy przecież lubił smak alkoholu. A nawet jeśli lubił, to nie zawsze miał ochotę na słodki posmak słodkiego drinka.
— To może kawa?
Znowu westchnęła. Dziwiło mnie, że jeszcze nie wyszła z tego schowka na kartony. Albo magazynu. Sam nie byłem pewien, czy wiem, gdzie się teraz znajdowałem.
— Nie, dzięki.
— Heeej, może coś innego?
— Nie.
— Czemu?
— Bo nie ma dżemu, spierdalaj.
Podeszła szybkim krokiem do drzwi, ale okazałem się szybszy i pierwszy złapałem za klamkę.
— Los chyba chce powiedzieć, żebyśmy poznali się bliżej. — Uśmiechnąłem się.
— Ale to ty trzymasz klamkę.
— To prawda, ale los mi kazał tę klamkę trzymać. — Puściłem do niej oczko. — To co? Kawa? Herbata? Może jakieś jedzenie? Sam spoko knajpy w okolicy, a widzę, że chyba zmarnowałem ci czas i musiałaś siedzieć przeze mnie po godzinach.
Miałem szczerą nadzieję, że się zgodzi, bo znowu czułem obecność tego czegoś. I wolałem być pierwszy, który ją obroni przed tym czymś.

Isha? 
 ──── 
 [1135 słów: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz