LATO
— Były drogie — śmieje się Arnar (z początku miał zamiar udawać wielce urażonego, tylko że niepowstrzymany chichot sam wyrwał się z jego ust) i mówi to na tyle pretensjonalnym tonem, że prawie może mu uwierzyć, że nie zamierza zmieniać perfum. Lucien już dobrze wie, że Arnar już planuje ciche wyrzucenie flakonika wypełnionego bursztynowym płynem, nie może postąpić inaczej po usłyszeniu tej jakże miłej uwagi.
— Czemu ty to w ogóle kupiłeś? — Nawet na twarzy Luciena pojawia sę lekki uśmiech (który, o dziwo, pokonał grymas obrzydzenia), co Arnar notuje jako swój sukces. Lepiej tak, niż żeby znowu zaczął panikować. — To brzmi tak, jakbyś ich nigdy nie powąchał.
— Bo nie wąchałem…? Znaczy, nie przed zakupem. Potem, no, jak się nimi dzisiaj psikałem, to wtedy, yy, chcąc nie chcąc, poczułem. — Arnar niezręcznie cofa się parę kroków (Lucien chyba nie doczeka się dzisiaj czułości) i z jakiegoś powodu chowa dłonie w kieszenie. — A powinno się wąchać? — pyta na tyle niewinnym tonem, że Lucien już nie wie, czy to część jego dziwnej gierki, czy prawdziwe pytanie, bo on naprawdę nie wie. Poza tym wygląda, jakby miał zaraz zacząć gwizdać i kiwać się na piętach, jak strofowany przez mamę osiedlowy łobuziak.
— Jesteś głupi, wiesz?
— Teraz już tak. Wiem.
Atmosfera powoli się rozluźnia, choć oboje wciąż stoją naprzeciwko siebie tak, jakby nie potrafili znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca. Dzisiejsze doświadczenia odbijają się na ich nastrojach, tylko pozornie rozbawionych i lekkich, bo za tą kruchą fasadą kryje się strach, którego nie chcą konfrontować. Tak naprawdę chyba żadne z nich nie ma ochoty na rozmowę, nawet na te ich głupie żarty, a Lucien już chyba przestał mieć chęć na choćby przebywanie z Arnarem. Aktualnie rozsiewany przez niego zapach za bardzo przypomina kosz na śmieci otoczony nieświeżą chmurą ciepłego powietrza i obrzydliwie słodkiego zapachu.
— Idź się umyć — nakazuje mu Lucien, gdy Arnar próbuje usiąść obok niego na kanapie. — I błagam cię, następnym razem wybierz jakieś normalne perfumy.
Skutecznie wygoniony do łazienki, Arnar chwyta kolekcję lucienowych gazet. Szybko przebiega wzrokiem po spisach treści, żeby odnaleźć odpowiednie strony i mocno marszcząc brwi, czyta nekrologi najszybciej, jak potrafi. (półboża dysleksja zdecydowanie mu w tym nie pomaga) Nawet nie same nekrologi, tylko wybijające się tytuły napisane wytłuszczonym drukiem – nazwiska zmarłych. Próbuje znaleźć coś znajomego, coś, co odezwie się echem jakiegoś mdłego wspomnienia w jego głowie, zanim Lucien odnajdzie to przed nim i na tydzień zabarykaduje się w sypialni. Przetrząsa wszystkie numery (ma nadzieję, że Lucien nie zwraca uwagi na głośno szeleszczący papier), aż wreszcie nie dociera do tych najnowszych, w których napotyka się na kogoś, kto wreszcie brzmi znajomo.
Jesus Santos. Lucien czasem coś o nim mówi, gdy temat rozmowy schodzi na Obóz. Arnar nie do końca jest w stanie sobie przypomnieć, o co dokładnie chodziło i czy bardziej się nienawidzili, ledwo się znali, czy byli przyjaciółmi złączonymi przysięgą krwi aż do śmierci, ale lepiej dmuchać na zimne: gazetę zwija w rulon i chowa do kieszeni (co jest naprawdę subtelnym sposobem na schowanie czegoś). Po czym przypomina sobie, że przecież przyszedł tutaj, żeby się umyć, więc znowu wyciąga papier z kieszeni i zawija w swoje ubrania.
Potem wyrzuca ten przeklęty nekrolog. Ot, żeby Lucien dowiedział się o wszystkim trochę później, a nie od razu tego wieczoru (jeszcze postanowiłby rzucić się w paszczę pierwszemu napotkanemu potworowi). Parę dni, może tydzień, ogólnie: chwilę można poczekać z uświadomieniem go, że znowu ktoś…
To chyba nie do końca w porządku.
— Słuchaj, miałem ostatnio taki pomysł…
Arnar unosi głowę znad pasjansa rozłożonego na stoliczku kawowym przed kanapą. Półbóg musi sobie jakoś radzić, gdy nie może odpalić gierki na laptopie, bo nie ma ani gierki, ani laptopa. Jedynymi, którym zdaje się przeszkadzać "przestarzały" styl życia Arnara, są jego współpracownicy, którzy czasem próbują się z nim umówić na jakieś wspólne wyjście, ale gdy list w końcu do niego dochodzi, jest już co najmniej tydzień po spotkaniu.
— No, co tam?
— Chciałem zorganizować takie… Taką imprezę. Kameralne przyjęcie, bo w końcu… wiesz, że zbliżają się twoje imieniny? — tłumaczy Lucien. — No, więc wypadałoby to jakoś uczcić, nie?
— Yyy, nie wiem… Ja mam imieniny? — Arnar marszczy brwi w konsternacji. — Poza tym, teraz? W tym tygodniu mam dużo zmian… i wykładów zresztą też… — mamrocze w poszukiwaniu jak najlepszej wymówki.
— Daj spokój, przecież i tak nie chodzisz na te wykłady, coś się ustali. I mamy na tyle dużo miejsca, że kilka osób się zmieści! — upiera się Lucien. — Mógłbym pozapraszać parę dawnych znajomych z Obozu — Arnar czuje spływający po karku zimny pot — może ty też byś kogoś miał, w końcu to byłyby twoje pierwsze świętowane imieniny… Tak, no. Bez zobowiązań. Ogarnąłbym jakieś driny i tak dalej, rozluźnilibyśmy się w końcu…
— Ja tam jestem rozluźniony, chillera utopia — mówi Arnar, choć to trochę do niego niepodobne, żeby sprzeciwiał się pomysłowi zorganizowania kameralnej imprezy. Chociaż był raczej fanem wspólnych (i bardzo chaotycznych) wieczorów spędzonych na wspólnej grze w bingo, a nie na tańcach, wrzaskach i głośnej muzyce, to czemu by nie połączyć obu? Jeśli muzyka byłaby wystarczająco głośna, żeby wszyscy słyszeli, ale równocześnie właśnie nie słyszeli losowanych numerów…
— Widzę, że sam się do tego przekonujesz — zauważa Lucien, który przez ostatnie parę sekund po prostu gapił się na Arnara. Naprawdę tak dobrze po nim widać, że zaczyna mu ulegać? Albo przynajmniej myśleć, jak się zgodzić, ale wciąż uchronić Luciena od zapraszania do nich trupów?
— Nie, weź — mruczy Arnar. — Nie, żebym miał coś… bardzo przeciwko, ale tak… sobie pomyślałem, że przecież im więcej by tu nas było, to tym lepiej bylibyśmy wyczuwalni i te sprawy. No, rozumiesz. Smród półbogów i takie tam. Perfumy nie zawsze pomagają, nie?
— A to ty byłeś tym, który mówił, że nie ma żadnego zagrożenia — droczy się z nim Lucien.
Arnar zaczyna doświadczać konfliktu interesów.
— Będzie fajnie! — nie ustępuje Lucien. — Wystarczą dwie osoby. Po prostu, wiesz. Potrzebuję jakiejś odmiany, jakiejś aktywności, żebym nie musiał myśleć za dużo.
Arnar próbuje nie patrzeć na chłopaka, żeby jeszcze raz wszystko na szybko przemyśleć. Jakie są szanse, że zaprosi akurat Jesusa? Chyba że nie został nikt inny żywy (co swoją drogą byłoby jeszcze bardziej tragiczne niż próba zaproszenia Jesusa). Dlaczego nie zorganizowałbym czegoś dla jakichś swoich ludzkich znajomych? Byłoby bezpieczniej. Albo… może lepiej po prostu ustąpić? Lucien i tak pyta go tylko dlatego, żeby zdecydować, czy imprezę robić z Arnarem, czy wtedy, gdy będzie się włóczyć po barach prawie do rana (nie zdarza mu się to aż tak często, dobrze?). Tak czy siak postawi na swoim, a potem szybko uprzątnie mieszkanie, jakby nic nigdy się tam nie wydarzyło.
— Okej, ale będziemy grać w bingo. Tym razem na coś poważniejszego niż wilcze gacie. Dobra, wilcze gacie też były poważne — ustępuje Arnar. Lucien uśmiecha się szerzej, niż Arnar sądził, że może. Albo po prostu już dawno nie widział u niego tak radosnego uśmiechu. — Kogo zapraszasz? — pyta lekkim tonem (może tylko trochę spiętym), gdy Lucien sadowi się obok niego na kanapie. Automatycznie obejmuje go ramieniem, trochę spodziewając się zobaczyć w dłoniach Luciena notatnik z imionami jego znajomych, z połową wykreśloną albo z dorysowaną obok świeczką i napisem R.I.P. To powoli zaczyna być paranoja.
— No, nie wiem w sumie… — przyznaje się Lucien, wzrusza ramionami. — Może kogoś z rodzeństwa? Twojego, mojego, wszystko jedno. Przynajmniej ktoś umiałby grać w to bingo, a nie tylko szybko pić.
— O, dobra. — Arnar w głowie zaczyna skakać z radości. Ale tylko w głowie, żeby nie dajcie bogowie niczego Lucienowi nie pokazać, żeby nie wzbudzić u niego żadnych podejrzeń (choć już z jakiegoś powodu boi się, że wzbudził – okłamywanie tak bliskiej mu osoby przychodzi mu znacznie trudniej, niż myślał, że będzie). — To taka, wiesz, rodzinna imprezka. Super. Idealne na imieniny. Którego one w ogóle są?
— Znaczy, myślałem jeszcze o kimś, tak spoza tej gromady. — Lucien zręcznie ignoruje jego pytanie. — Ile można się bawić tylko ze swoim rodzeństwem…
— Miały być dwie osoby.
— Tak, na tę imprezę miały być dwie, ale teraz mi to przyszło do głowy, że przecież kiedyś miałem takiego znajomego w Obozie, warto byłoby odświeżyć kontakty — tłumaczy Lucien, który z pewnością wcale tego nie planował. Arnar wbija w niego sceptyczny wzrok, ale chłopakowi nawet powieka nie drgnie, tylko kręci dalej: — Nie wiem czy kojarzysz, znaczy raczej właśnie kojarzysz, bo to syn Posejdona, kto by go nie kojarzył…
Arnarowi zamarza krew w żyłach. Pięknie. Cudownie. Wspaniale.
— Ale co, tak go po prostu na wieczór zaprosisz? Listownie? — pyta z krzywym, kpiącym uśmiechem. — No, to sobie trochę poczekamy na odpowiedź.
— Pamiętam, gdzie mieszka.
Chytra mina Arnara bardzo szybko rzednie. Albo raczej natychmiastowo znika. To akurat go zaskakuje.
— Może jedna rzecz na raz, co? — desperacko próbuje uratować sytuację. — Najpierw bingo, potem ten twój wieczorek przy lampce wina, nie ma co się spieszyć…
— Bogowie, a co ty taki spięty jesteś? — wzdycha Lucien. — Przecież nic nie zaszkodzi umówić się już teraz, wpaść do siebie… upewnić się, że u nich wszystko w porządku, może… może musieli zawołać jakiegoś dzieciaka Hefajstosa, żeby im naprawił ekspres do kawy, może, nie wiem, ktoś z nich ma, dajmy na to, dziecko i my o tym nic nie wiemy! Wyobrażasz to sobie?
— Dzieci? — Arnar marszczy brwi w konsternacji. — To Colin nie ma jakichś piętnastu… no, może szesnastu lat?
— Co — duka zszokowany Lucien, na tyle zszokowany, że na końcu zabrakło mu pytajnika. — On jest takim dzieciakiem? I ja go chciałem na piwo zapraszać? — Na chwilę przerywa, zastanawiając się nad czymś. — I dopiero wzmianka o dzieciach cię zastanowiła, a nie próba alkoholizacji nieletnich?
— Mnie też alkoholizowałeś, gdy byłem nieletni.
— W sumie racja.
KONIEC WĄTKU ARNARA I LUCIENA RIP
────
[1546 słów: Arnar otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz