Po tej całej letniej akcji w salonie gier i barze było jej głupio. Nie głupio, że wyszła od razu z baru, jak sztorm, ale że w ogóle do tego spotkania dopuściła. Zmarnowała komuś czas, tylko dlatego, że była znudzona klasycznymi interakcjami. Które siłą rzeczy utrzymywała na co dzień, żeby nie oszaleć. Mogła już w sumie wyjść kiedy została przyłapana, mogła nie zachęcać do tych głupich kart, mogła to, mogła tamto…
Tak tworzyła sobie plany wiecznych wyrzutów, planów na przyszłość i planów b,c,d,e,f, etc. Całe życie. W labiryncie myśli zaznaczała miejsca, których odwiedzenie wiązało się z wysokim ryzykiem, a wtedy dodała do niego ten bar i salon z automatami. Nie oznaczało to też, że nie polubiła tego półbożątka. Wyhodowała resztki jakiejś sympatii i to ją w sumie przeraziło. Big no-no. Kiedy wracała do San Francisco, przez chwilę sie uśmiechnęła na myśl o wygranej w kartach, ale szybko to zdusiła. Przez dłuższy czas zajmowała sobie głowę pracą czy innymi rozważaniami.
Niestety jesień nie zapowiadała przyjemnych rzeczy. Znowu wycieczka do Nowego Jorku, znowu załatwienie jakiegoś kontraktu z ramienia wydawnictwa, znowu wystawienie się na celownik jakiegoś potwora. Nie, żeby w SF było lepiej, ale naprawdę marzyła o wakacjach w których by nie myślała o klasycznych troskach półboga trademark. Możliwe, że Zeus kolejną akcją zirytował zastępy potworów, bo było ich od cholery. Labirynt był coraz bardziej kapryśny i zmienny, więc nawet nie próbowała do niego wchodzić. Jeszcze by skończyła gdzieś w jakimś spa, w którym zirytowany heros/człowiek, niesiony żądzą zemsty na bogów, dałby jej klapsa w dziąsło. Na szczęście rzadko miała problem z zalewem obowiązków, bo w tej kwestii naprawdę się wywiązywała. Nie miała nic innego do roboty w życiu i tak.
Myślała o tym, idąc jakąś uroczo wyglądajacą alejką. Tego dnia ludzie wyjątkowo przypatrywali się jej aparycji, co ją irytowało bardzo. Nigdy was nie godziny jakieś przerośnięte psy z morderczymi zamiarami? Słabo. Przez to skręciła w mniej uczęszczane ścieżki. Coś, co wliczy do kolejnej puli "a mogłam tego nie robić". Od razu wyczuła obrzydliwy zapach, który wdzierał się w jej płuca i prawie pozbawił jej przytomność. Siarka, zgniłe jaja, szambo, paskudny oddech - jakby ktoś zmieszał wszystkie najgorsze zapachy świata i wystawił na świat taką kakofonię. Szybko zasłoniła nos i przyspieszyła kroku. Chciała pobiec, ale resztkami sił psychicznych zmusiła siebie do logicznego myślenia - w końcu średnio by na tym wyszła, jakby potencjalna trucizna miała się szybciej rozprzestrzenić. Może… bar? To była dobra opcja, bo dużo niespodzianek omijało śmiertelników.
No, nawet dobra opcja, gdyby nie natrafiła na znajomą twarz, odznaczającą się wyjątkowymi worami pod oczami. Zalała ją fala wstydu, która instynktownie zmusiła ją do wycofania się i poszukiwania nowej akcji. Bogowie, ze wszystkich barów akurat w tym musiała znaleźć półboga? I to takiego, którego zna? Zaklęła cicho pod nosem, gdy usłyszała protestujący zgrzyt klamki. To naprawdę nie był dobry czas, żeby sobie przypomnieć o właściwościach dzieciaków Hermesa:
1) były irytujące, jak za bardzo się zapędzały
2) mogły otwierać i zamykać zamki, kłódki, cokolwiek.
Znajdując się w groteskowej sytuacji, zwróciła się ciałem do blondwłosej osoby, z szarmanckim uśmieszkiem i dziwnymi ruchami. Westchnęła - to też nie był czas na cokolwiek co ono wyczyniało. Nie do końca rozumiała jeno zamiarów oraz rozmowy - czy to była jakaś specyficzna forma flirtu? Chyba miało jakiegoś chłopa? Jaka była właściwie na to szansa? Czemu nie otworzy tych cholernych drzwi? Policzyła do trzech, wdech, wydech, mentalna joga, spróbuj wszystkiego zanim rozpierdolisz nu głowę na miejscu w drobny mak.
— Tak, spieszy mi się, otwórz te drzwi, zanim wyrwę je z framugi.
— Hola, hola, spokojnie — Było irytująco wyluzowane. Czy to dzień, w którym znienawidzi Domek Jedenasty? Raczej tak. — Raczej nie zaatakuje, prawda? Przecież tyle tutaj ludzi…
Dahlia nie czekała na zakończenie wypowiedzi. Złapała mocno w ręce twarz chucherka, żeby przybliżyć ją do siebie.
— Cokolwiek to jest, jest silne. Czuję to w kościach. Nie mam zamiaru walczyć. Jak nie otworzysz, to wyciągnę twoje lepsze karty i je złamię na pół. Otwórz. Te. Drzwi. — Wycedziła przy uchu. Miała nadzieję, że blizna akurat tutaj jej pomoże w przekazaniu ważnej informacji. Arnar przełknęło ślinę. Prawdopodobnie nie spodziewało się szybkiej reakcji i, tak szczerze, przesadzonej. Przecież w Nowym Jorku nie było tak źle. Nie było dzieckiem aż tak ważnego bóstwa, jak Ci od Wielkiej Trójki, toteż aż tak się nie martwiło. Tylko kto chciałby mieć rozbitą głowę przez nieco świrnięte dziecko od truskawek?
Usłyszeli oboje ciche klik. Heroska puściła twarz cymbała i otworzyła drzwi, nieco zbyt entuzjastycznie. Natychmiast pożałowała tej decyzji, bowiem do środka już wkradła się zabójcza mikstura, morderca nosa, niszczyciel dobrego samopoczucia. Półbogowie, jak na znak, zasłonili sobie twarz i pobiegli natychmiast w głąb lokalu.
— Gdzie ta łazienka? — Wykaszlała z trudem.
— Gdz-gdzieś tam… — Potomstwo Hermesa wskazało na drewniane drzwi ze znaczkami, które może by normalnie próbowali rozszyfrować, gdyby nie to wydarzenie. Śmiertelnicy zaczęli kaszleć, a niektórzy z nich padli na ziemię. Cokolwiek to było…
— Szybko. Nie uratujemy nikogo. — Od razu przejęła inicjatywę. Gdy otworzyli drzwi do toalet, ich oczom ukazał się jakiś człowiek, który prawdopodobnie utknął w oknie? Na widok jednego z nich próbował wyrwać sie energicznie, charcząc. Pobiegli w jego stronę.
— Oddaj mi banknoty, cwaniaku! — Arnar zawodziło. — Wygrałom i to nawet uczciwie!
Gdy dobiegli, Arnar chciało wciągnąć gościa za spodnie do środka, a Dahlia bezceremonialnie wypchnęła z impetem na zewnątrz. Dogadane. Współpraca Obozu Herosów, prosze państwa. Z mocnym krzykiem i prawdopodobnie bólem głowy, chłopak spadł, na szczęście z niezbyt wysokiego poziomu, ale za to widać było jego gacie. Z Calvina Kleina.
— Na cholerę ci te pieniądze?! — Zawołała, żałośnie, tak bardzo nie chciała uwierzyć. Że ktoś by spriorytezował odzyskanie wygranej ponad ucieczką o własne życie. Ucieszyła się, że tamtego letniego wieczoru wygrała, bo by miała takiego głupiego rzepa na swoim ogonie. Przedarli sie migiem przez okno, na szczęście bez problemów, i wyskoczyli na ulicę. Odwróciła się na chwilę i zobaczyła, jak Arnar próbuje biegać nonszalancko i w miarę skupione. Był to widok - człowiek, z jasną czupryną, fikuśną koszulą w dwa różne patterny, w miarę eleganckimi spodniami (które miały prawdopodobnie 16 wszytych sekretnych kieszonek na karty czy inne przyrządy do uprawiania hazardowego hedonizmu), świdruje niebieskimi oczami zawartość szarych spodni, zdjętych z tamtego mężczyzny. Nogawki łopotały wściekle, żeby potem odlecieć w siną dal Avenue 21, a Hermesiątko schowało portfel do kieszeni. Otrzymało przy okazji szybkie, ale słabe zdzielenie w tył głowy od Dahlii.
— Ała. Przestań, może mi sie przyda. Lucien mnie zabije, jak wrócę znowu bez pieniędzy!
— Teraz skupmy się na tym, żebyśmy wrócili do domu. W jednym kawałku!
— Okej, okej. — Przestało kwestionować. Chociaż tyle.
Jakbyśmy spojrzeli na sytuację z góry, wyglądałaby tak: dwójka półbogów biegnie chodnikiem, nie łamiąc jeszcze żadnych zasad prawa drogowego. Ulica była wąska i tak jak wiele innych jej podobnych, była jednym z elementów równomiernego rozłożenia amerykańskiej ulicy, amerykańskiego miasta. Niezbyt wysokie budynki, parę lokali gastronomicznych, mała ilość ludzi. Dużo ptaków, właśnie wzbijały się czarne kliny, przecinające różowe niebo. Z jakiegoś powodu był silny wiatr, kołyszący drastycznie drzewami. Byłby to ładny, poetycki widok. Pierzeję ulicy zamykała fontanna, z deptakiem dookoła i od tego momentu rozciągał się park. Dzień był raczej leniwy. Gdy już zwalniali, nie czując smrodu, Dahlia parła naprzód.
— Hej, czemu tak idziesz? — Arnar zwróciło uwagę.
— To i tak cud, że się spotykamy ponownie. Jak się rozdzielimy, to mniej zwrócimy na siebie uwagę. No i nie planuję przebywać dalej z innymi półbogami. Nawet jak są z Obozu Herosów.
— Ale też w dwójkę mamy większą szanse na pokonanie.
— Nie chcę walczyć, to nie wychodzi dobrze.
— Zresztą już się uspokoiło. Nie chcesz może kolejnej partii kart? — Chyba dzisiaj czuło się wyjątkowo figlarnie, żeby proponować jakieś partie. — Mogę się na przykład podzielić wygraną, jakby ci się ud—
Dalszą część rozmowy przerwał ryk. Albo pisk? Rykopisk? W każdym razie przeciągły i głośny, zakończony chrumkaniem. Oboje jęknęli z rozpaczą. jedno prawdopodobnie dlatego, że świnie to jednak duże, nieprzewidywalne kupy mięsa, a drugie już wyczekiwało na najgorsze. Zza rogu baru wyłoniła się… Świnia. Duża, masywna świnia. Świnka ze skrzydełkami i donośnym rykiem. Co prawda niezbyt zwinna świnia, bo nie wyrobiła się na zakręcie i grzmotnęła w budynek. Nie było może to zwierzę wielkości samochodu, ale miała swoją wagę i zaskakujące duże pokłady chęci morderstwa w oczach. Jasna cholera. Najbardziej zaskakujący był chyba kolor. Dahlia, jako córka rolnika, doskonalne znała się na aparycjach świnek i tej sekundy pomyślała, ze to najbardziej drażniąco różowa bestia, jaką widziała. gdy otwierała paszczę, była kolory podgnitego, a jeżeli były tam jakiekolwiek zeby, to prawdopodobnie trzymały się na sznurek oraz dobre słowo. Bestia to było wyjątkowe określenie, to ona zionęła paskudną zgnilizną, która powaliłaby słonia bojowego. Czy ogólnie kogoś, kto chorował na covid i nie ma węchu. Tak potężne to było.
Siłą rzeczy zdawali sobie sprawę z wielu rzeczy, jako wychowankowie OH. Po pierwsze, jak coś lata, to już jest problematyczne. Po drugie, dzik zawsze jest problemem. Nawet zwykły. Tutaj mieli jakąś różową lochę, która miała zabójcze atrybuty. Nie był to może dzik erymantejski, ale i tak wiedzieli, że to jest równie niebezpieczne ścierwo, którego bedzie ciężko zabić.
— Spier…— Krzyknęli jednocześnie i puścili się sprintem. Za kilkaset metrów fontanna. Ktoś przy niej był. Dahlia ugryzła się w język, żeby nie nazwać go "twinkiem", ale również był cienką osobą, w miarę atletycznej postury. Również blond włosy, ale poukładane już porządnie. Arnar mogłoby się nauczyć czegoś od niego. Biedny śmiertelnik, zaraz zobaczy dziko szarżujące, różowe gówno. Możliwe jednak, że Mgła sprawi, że zobaczy różową ciężarówkę, czy coś. Heroska zacisnęła momentalnie ręce na pasie, który był bliski jej sercu — prezent od OH, z zaklętym w nim dwiema szablami. Praktyczny, można było zmieniać kolory, jedyna rzecz którą doceniała za boskie pochodzenie.
— Ej, chłopie, schowaj się — Wykrzyczało któreś z nich. Osoba się odwróciła i nawet nie była tak zaskoczona, jak by się mogło wydawać. Potencjalnie.
W ułamku sekundy uniknęli wszyscy przewrotu tej lochy. Uderzyła w fontannę, siknęło wodą na wszystkie strony, ale także w powietrze wbił się pył. Pod wpływem impetu wszyscy stracili równowagę i polecieli w dal. Dahlia zasłoniła twarz rękami instynkownie, a jej organizm sie przygotował momentalnie, niczym cięciwa w łuku, która czeka na strzał. Kolejna akcja. Znowu Mojry się z niej śmieją. Mogliby wszyscy już przestać. Czas się nieco spowolnił, a przed oczami przelatywały jej kolory białego pyłu, ciemnego asfaltu, chodnika, żółtych linii, zanim nie grzmotnęła w pojemniki na śmieci. Krzyknęła z bólu i poczuła, jak rozchodzi sie promieniście po całym ciele, pulsując z barku. Niezbyt dobry początek.
— A-arnar…? — wychrypiała. W środku walczyły dwa wilki. Jeden warczał, żeby uciekała, a drugi skomlał o pomocy. Zawsze ignorowała tego drugiego. Kiedyś się go słuchała, ale parę wydarzeń sprawiło, że przestała. Dzisiaj, wyjątkowo, chciała się upewnić.
Arnar?
────
[1738 słów: Dahlia otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz