czwartek, 28 sierpnia 2025

Od Raine — „Jaką cenę możesz zapłacić…?"

6 lat temu, lato

Kiwa się na obrotowym taborecie, żółte crocsy cudem nie spadają z jeno stóp. Jest samo w infirmerii, wszystkie ważniejsze od nieno osoby gdzieś sobie poszły – i tak nikt nie spodziewa się, że w środku pięknego obozowego dnia stanie się coś gorszego niż dziecko, które przyjdzie z żalem skarżyć się na ból brzucha. Raine wie, gdzie są leki. Wie też, gdzie są plastry i bandaże. To wszystko, czego zazwyczaj potrzeba obozowym ratownikom, którzy odmawiają pełnego przeszkolenia. Albo nie odmawiają, ale po prostu nikt nie ma czasu, żeby poinstruować ich na temat tajników pierwszej pomocy, dopóki nie nadchodzą czasy wojny. Dopiero wtedy praca w infirmerii przestaje skupiać się na tamowaniu krwotoków z nosa i czyszczenia obtartych kolan.
Raine wzdycha głęboko, zaczyna kręcić się wokół własnej osi. Zawsze no tu zostawiają i nigdy nic się nie dzieje, dopiero jak wracają lepsi lekarze, ci w profesjonalnych fartuchach, a nie w zwykłych obozowych koszulkach (Raine nie zasłużyło sobie nigdy na własny fartuch), to wtedy nagle pojawia się ktoś, kto potrzebuje pomocy.
To pierwszy raz, gdy Raine jest samo, a drzwi infirmerii otwierają się z rozmachem. Uderzają o ścianę z impetem i nie trudno się domyślić, że ktoś musiał je kopnąć. Gumowe podeszwy butów Raine skrzypią przy starciu z kafelkową podłogą, gdy zatrzymuje swój stołek. Próbuje skupić wzrok na postaci zalanej słonecznym światłem, ale krawędzie się rozmywają, a świat wciąż się kręci.
— Jesteś dzieckiem Asklepiosa, nie? — Słyszy i automatycznie kiwa głową.
Na leżance przed Raine ląduje ciało. Wróć, nie "ciało". Żywy chłopiec. Skręcający się z bólu. Wystarcza jedno spojrzenie, żeby Raine zrobiło się ciemno przed oczami. Nie z powodu krwi i otwartych ran, ale dlatego, że to po prostu nie może się dziać. Kolejny ze scenariuszy, które wbiły się w jeno głowę tak bardzo, że zdają się być rzeczywistością.
— Ja…
— No, wykaż się! Czego stoisz i nic nie robisz?!
Raine wpatruje się w obcą sobie twarz dziewczyny, której oczy mienią się niewyjaśnioną złością. Co ono niby ma zrobić? Opuszcza ręce wzdłuż boków, w ciszy, jaka pomiędzy nimi zapada słychać tylko ciężki oddech chłopca.
— Ja nie leczę, bo wiesz, sprawa jest taka, że ja tak trochę nie lubię tego wszystkiego i jakoś tak wyszło, że raczej jestem tylko pomocnikiem, i sprzątaczką w jednym — wyznaje Raine z beztroskim uśmiechem i chichocze lekko, choć nie ma tutaj powodu do śmiechu (wydaje się, jakby znajdowało się właśnie w swoim własnym świecie, w którym przed niem wcale nie leży obficie krwawiące dziecko). Sterylne pomieszczenie wypełnia metaliczny zapach krwi, a ono patrzy wszędzie, byle nie na leżankę, byleby nie pozwolić rzeczywistości uświadomić nu, w jak okropnej sytuacji się znajduje. Wpatruje się za to w płonące oczy dziewczyny, które wydają się pochłaniać światło wokół nich albo raczej – przyćmiewa je swoim ostrym blaskiem.
— To co ty tutaj robisz? — prycha zirytowana. Chwyta w dłonie losowe skrawki materiału, pochyla się nad chłopcem, ale ona widocznie też nie wie, co zrobić. W co włożyć ręce, od czego zacząć. Chyba chce zatamować krwawienie, ale w morzu czerwieni trudno jest odnaleźć źródło.
— Podaję leki. I bandaże. Znam wszystkie nazwy i w ogóle, czasem bawię się w znajdowanie ich na czas! — tłumaczy Raine, wskazuje na szafki wypełnione nudnymi, białymi pudełkami. Posortowanymi w sposób znany tylko nu. Śmieje się nerwowo, bo nawet ono zaczyna wyczuwać napiętą atmosferę.
— Chłoptasiu — warczy dziewczyna — bandaże w łapy i weź się, kurwa, do roboty!
Gapią się na siebie, żadne z nich niezdolne do wykonania jakiegokolwiek ruchu, chłopiec pod nimi drży. Kłócą się nad ciężko ranną osobą, Raine nie potrafi przejść nad absurdem sytuacji i ot tak wziąć do rąk środki dezynfekujące, i… co właściwie zrobić? Doskonale wie, co się stało. Gdzie znajdują się wszystkie rany, co jest w najgorszym stanie, od czego powinno zacząć – naturalna wiedza, która przychodzi każdemu dziecku Asklepiosa już przy urodzeniu, zainfekowała jeno umysł. Dłonie niewyposażone w lateksowe rękawiczki sięgają po gazy i bandaże, w połowie drogi Raine uświadamia sobie, że nie ma komu ich podać, rozprasza się i staje w miejscu, zdezorientowane. Świat wymyka nu się ze zwykłego, dobrze utrwalonego schematu, w którym jest tylko dziwacznym popychadłem dla półboskich medyków. Z powrotem staje nad leżanką, wszystko zajmuje nu dłużej, niż powinno, ruchy są dziwnie wolne i nieprzystosowane do powagi sytuacji, nie tylko to: mimo że wie, co ma zrobić, z automatu próbuje przekazać pałeczkę innej osobie. Jakby miało nieograniczoną ilość czasu i tylko bawiło się w szpital, a nie próbowało uratować komuś życie.
— Ty w ogóle chcesz mu pomóc? — Dziewczyna wręcz drży od zbierającego się w niej gniewu. — Już ja bym to lepiej, kurwa, zrobiła. Albo przynajmniej szybciej, ja pierdolę. — Mimo tego, wciąż nic nie robi.
— Ja nie leczę — powtarza Raine z nieruchomym uśmiechem jakby przyklejonym do twarzy, drżące palce wbijają się w bandaże. — Nie od tego tu jestem.
— To zacznij, do jasnej cholery! Dlaczego nie ma tutaj nikogo? Tylko jakaś ofiara losu, która nawet nie potrafi udzielić pierdolonej pierwszej pomocy, żeby on miał chociaż szansę przeżycia!
Raine kurczy się w sobie, nie wie, co dalej. Dopiero teraz strach ściska jeno żołądek, bo wszystko wokół wreszcie zaczyna być realne. Ktoś na nieno krzyczy, ono nie ma najmniejszego prawa choćby dotykać tego chłopca, a on chyba…
— Co mu się w ogóle stało?
— A co cię to? Teraz? Teraz o to pytasz? — prycha dziewczyna, zaplata ramiona na piersi. — Twoim zadaniem jest go wyleczyć, rozumiesz? Opatrzyć rany, kazać połknąć jakieś przeciwbólowe…
Nawet nie zorientowało się, że zapytało o to na głos. Wzrusza więc ramionami, uśmiecha się, tym razem już nerwowo, nie automatycznie. Jeno wzrok opada na wijącego się pod niem chłopca, od przytłaczającego widoku krwi kręci nu się w głowie. Już ma w końcu zmusić się do tego, żeby go dotknąć, żeby chociaż spróbować, nieważne czy chce, czy nie, czy potrafi, czy nie, to trzeba coś zrobić, bo inaczej…
Do infirmerii wbiegają inni. Raine nagle nie widzi niczego oprócz bieli fartuchów, słyszy szum zamieszania, rzucane w przestrzeń nerwowe przekleństwa. Jeno rówieśnicy i niewiele od nieno starsze osoby wyrywają nu z rąk bandaże, każą się odsunąć, odpychają no. W oczywistych sprawach Raine jest znacznie gorsze od nich, posłusznie odsuwa się na bok. Wbija wzrok w okno, nie może powstrzymać dziwnej fali ulgi, która ogarnęła no od razu, gdy pojawili się prawdziwi medycy.
Przeciera oczy, które z jakiegoś powodu zaczęły łzawić, otwieranie ich tylko sprawia, że pieką jeszcze mocniej. Wszystko działo się zbyt szybko, albo to ono było zbyt wolne. Bezsensownie się kłócili, gdy trzeba było… Zerka na dziewczynę, która krzyczy również na ludzi rzeczywiście pomagających chłopcu. Najwyraźniej nie jest jedyne. Uśmiecha się do siebie głupkowato, powaga sytuacji momentalnie przestaje na no wpływać.
— Słuchaj, chłoptasiu — syczy dziewczyna, Raine uważa, że jej twarz znajduje się zdecydowanie zbyt blisko jeno twarzy. Chłodna ściana nieprzyjemnie ociera tył jeno głowy, ale ona ściska no tak, że nie może się uwolnić. — To wszystko twoja wina, rozumiesz?!
— Jakby, wiesz, mówiłom ci, że nie leczę. Bardzo chciałobym pomóc, ale…
— Jesteś dzieckiem Asklepiosa! — Słowa brzmią jak oskarżenie, bo zresztą tym oskarżeniem właśnie są. Raine przewraca oczami, uśmiecha się lekko – pomimo znajdowania się w pozycji, w której raczej powinno trząść się z przerażenia.
— No, tak — potwierdza — ale mówią, że nie jesteśmy swoimi rodzicami. Co nie?
Pierwszy cios nadchodzi znienacka. Raine marszczy brwi w konsternacji. Ma ochotę spytać, za co to było, ale dziewczyna nie pozwala nu na wyartykułowanie choćby jednego słowa, obdarzając no kopniakiem w brzuch. Raine zachłystuje się własną śliną, prawie opluwa dłoń zaciśniętą przy jeno gardle.
— Przez ciebie mój brat nie żyje. — Zdanie wije się jak wąż, powoli wsuwa się do uszu Raine, ale ono wciąż nie rozumie jego sensu. Jak mogłoby to być przez no, a nie przez prawowitych medyków, których nie było na miejscu?
Nie wydusza z siebie ani słowa wytłumaczenia, nie ma też na to okazji. Ciosy następują zbyt szybko, wbijane w nieno nieprzerwaną serią – przynajmniej dla nieno. Ona musi na chwilę przestawać, żeby wziąć kolejny zamach.
Gdy wreszcie po dziewczynie nie zostaje nic więcej niż odległy stukot jej ciężkich butów, Raine osuwa się po ścianie. Wpatruje się przed siebie, uspokajając oddech. To nie jest jeno wina. Czułoby, gdyby była. Nie otrzymało żadnej mocy przydatnej do leczenia, o wiele lepiej wychodzi nu stanie obok i instruowanie innych, co dokładnie dzieje się w czyimś organizmie. Prześwietla go, dostrzega wszystkie uszczerbki, małe elementy mechanizmów, które trzeba naprawić. Ono nigdy nie mogłoby tego robić. Odpowiedzialność składana w dłonie lekarzy nie jest przeznaczana na podarowanie jej Raine, drżące dłonie nie są stworzone do trzymania gaz czy skalpeli. Ojciec dał nu wszystko, co mógł, ale matka zaszczepiła głęboką nienawiść do szpitali. Opanowują no nieufność i obrzydzenie, gdy tylko widzi te białe ściany, a w nozdrza wbija się chemiczny zapach płynów do dezynfekcji. Od niechcianej odpowiedzialności kręci się w głowie, od obrzydliwego otoczenia chce się wymiotować. Nie da się pracować w takim stanie.
Gdyby tak było dzieckiem Demeter? Tam odnalazłoby się lepiej niż dobrze. Razem z nimi ekscytowałoby się samodzielnie wyhodowaną grzybnią, pomagałoby rosnąć swoim podgrzybkom i kurkom. Czy wtedy jeno moce działałyby na grzyby? Nie należą do królestwa roślin, ale może, jeżeli bardzo by chciało…
Uśmiecha się do siebie na to wyobrażenie. Już wie, jakie historie będzie układać w głowie przez następne parę dni. Dopóki się nu nie znudzi i nie postanowi samodzielnie przypisać się do innego boskiego rodzica.
Wchodzi do jedenastki, Dave unosi się znad swoich papierów i zerka na Raine przez ramię. Przez jego twarz szybko przelatuje wachlarz emocji – od skonfundowanego zmarszczenia brwi, przez zaskoczone, półotwarte usta, aż do zmartwionego ściągnięcia brwi. Ostatecznie wyrzuca z siebie sucho brzmiące pytanie:
— Co ci się stało?
— O, nic wielkiego, tak po prawdzie — odpowiada Raine z głupawym uśmiechem. — Zaczęło się od tego, że trochę dzisiaj nawaliłom w infirmerii, znaczy, robiłom to, co zazwyczaj robię, a zresztą – wiesz, co robię. No i…
— Wyglądasz jak trup — komentuje Arnar, wychyliwszy się zza swojej ekskluzywnej zasłonki przy łóżku (zasłonka zdecydowanie zbyt mocno przypomina tę prysznicową z damskiej łazienki, ale jeszcze nikt tego nie kwestionował). Chichocze przy tym, bo formujące się na twarzy Raine siniaki dziwnie wykrzywiają jeno rysy.
— Przynieść ci lód? — pyta Dave, trochę z czystego obowiązku, trochę ze zmartwienia. — Bakke, weź jakoś… zetrzyj tę krew.
— Mam tylko chusteczki do dupy niemowlaka — odpowiada wciąż rozbawiony Arnar, wygrzebując skądś opakowanie mokrych chusteczek.
— Lepsze to niż bieganie z nim do łazienek — rzuca Dave i pospiesznym krokiem wychodzi z domku.
Ciekawskie oczy innych obozowiczów obserwują Arnara i Raine ze wszystkich kątów. Zużyte, różowe chusteczki tworzą całkiem niezłą kupkę, zanim chłopiec stwierdza, że już wystarczy.
— Masz. — Raine nie zauważyło, kiedy Dave znowu wszedł do domku. Podaje nu zawinięty w kuchenną ścierkę lód, który ono po prostu przykłada w najbardziej bolące miejsce na twarzy. Bolących miejsc jest zbyt dużo, żeby jedna ścierka z lodem przykryła je wszystkie.
— Wdałoś się w jakąś bitkę, czy jak? — pyta Arnar, który, jak na nowicjusza w Obozie, okazuje się szczególnie pewny siebie i ciekawski.
— Nie ja o tym decydowałom. Jakaś córka Aresa po prostu stwierdziła, że mnie pobije, no i to zrobiła.
— Ciebie też! — Arnar cieszy się jak małe dziecko (Raine docenia jego talent do szybkiego pakowania się w kłopoty). — Wow. To znaczy, wiesz. To tak, jak mnie. Mega, prawda?
— Ale co ty zrobiłe… zrobiłoś? — wtrąca się Dave.
— No, ona myśli, że przeze mnie jej brat umarł. Tyle że ja nie leczę, więc nie mogłom go wyleczyć.
— Gościu… — Uśmiech Arnara z radosnego szybko zmienia się w zażenowany.
— Jak my to niby wytłumaczymy Chejronowi? — rzuca Dave, bardziej w przestrzeń, niż do kogoś konkretnego. Jego oczy przez chwilę pusto błądzą po ścianach. — …Nie, jasne, że coś wymyślę, to nie takie trudne — mamrocze.
— Ale nawet nie próbowałoś? — Arnar wydaje się zbyt przerażony, jak na taką sprawę – przynajmniej takie wrażenie ma Raine.
— Próbowałom — odpowiada i wzrusza ramionami. — Jak w końcu do mnie dotarło, co się dzieje, od razu miałom gazy w dłoniach. Wiedziałom, gdzie jest źródło krwawienia. Wiedziałom, co jest nie tak i co trzeba naprawić. Tylko wiecie, nagle ręce mi się zablokowały, wszystko wokół działo się tak szybko i zanim udało mi się ruszyć, to już mnie odepchnęli. Inni medycy — opowiada monotonnym tonem, uważając to wszystko za mało interesujące.
— Weź się bardziej w to zaangażuj — mamrocze Dave. — Nie mówię, że to twoja wina, brońcie bogowie, ale po prostu… mogłobyś temu zapobiec, jakbyś… umiało…? — mówi niepewnie.
— Nie. — Raine mocno kręci głową. — Nie było już nadziei. Umarłby tak czy siak.
— Skąd niby to wiesz?
— Gdy widzisz wszystkie rany i zniszczenia w czyimś ciele, widzisz też uciekające z niego życie. — Zachowuje się, jakby to było oczywiste. — Czasem wiadomo, że nie ma czego zbierać.
— I tak poproszę innych medyków, żeby ci w końcu ogarnęli to całe szkolenie — obiecuje Dave, klepie Raine w ramię. — Poza tym. Skoro oni, całą tą wielką grupą, go nie naprawili, to ty nie miałoś szans — rzuca i Arnar mu gorąco potakuje.
Raine uśmiecha się do nich i ma nadzieję, że nie mówią tego tylko po to, by nie miało wyrzutów sumienia.

────
[2106 słów: Raine otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz