poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Od Artema CD Edgara — „High to death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Nie spodziewał się zobaczyć imię Edgara na wyświetlaczu telefonu. Nad ranem, kiedy jeszcze wszyscy spali albo właśnie wybierali się do pracy. Po tak długim milczeniu, które trwało już zdecydowanie zbyt długo, jak na to, co się stało; bo nie wyjaśnili sobie niczego, a Artem nawet nie wiedział, na jakim etapie stoi sprawa z morderstwem. Może chciał się zapytać? Może tak naprawdę chciał być w to trochę bardziej wmieszany, niż już był.
— Co tam? — odchrząknął i przeczesał palcami skołtunione włosy. Obudził się tylko przez ten jeden telefon. Gdyby nie to, zapewne spałby dalej, żyjąc szczęśliwie w świecie, w którym problemy nie istniały i w którym kontrolował całe swoje otoczenie co do jednej osoby. Włącznie ze sobą. — Halo? — powtórzył, kiedy rozmówca się nie odezwał. Kiedyś był przyzwyczajony, że Edgar miał w nawyku wydzwanianie do mężczyzny o każdej porze.
— Możesz przyjechać? Teraz?
— Ale gdzie? — Usiadł na łóżku. — O czym ty mówisz? Wiesz, która jest godzina? — rzucił z wyrzutem, ale usłyszał tylko cichy szloch.
— Kiedyś ci mówiłem o takiej restauracji… — Edgar przerwał, by zaczerpnąć powietrza. Głos mu drżał tak bardzo, że Artem rozumiał średnio co drugie słowo. — Pracuje tutaj moja przyjaciółka. Kojarzysz?
— Nie wiem, nie pamiętam — przyznał. — Możesz mi chociaż podać nazwę restauracji?
— Kenkitchen.
— Daj mi dwadzieścia minut. — Rozłączył się i wstał tak szybko, jak tylko mógł to zrobić.
Podszedł do szafy, z której wyciągnął pierwszą lepszą czarną koszulkę i spodnie w tym samym kolorze. Pierwszy raz od… może roku? Spieszył się do Edgara. Do tego samego Edgara, którego przecież tak bardzo nienawidził i którego tak bardzo nie chciał widzieć na oczy. Już nigdy. A jednak teraz wciskał na dupę spodnie, poprawił kilka razy włosy przed lustrem, zabrał kluczyki do motocykla i wyszedł z domu. Dla Edgara.
Ryk silnika zgasł przed samym wejściem do restauracji, która o dziwo stała o tej godzinie pusta. Na mapach Artem przeczytał, że powinna się niedługo otwierać, a w środku nie zobaczył nawet jednego pracownika.
Ściągnął kask, który odwiesił na kierownicy i poszedł do szklanych drzwi. Przycisnął ręce do zimnej powierzchni i spróbował zajrzeć do środka, ale przerwała mu czyjaś ręka, która boleśnie zacisnęła się na jego barku.
— Chodź ze mną. — Edgar nawet nie patrzył Artemowi w oczy, kiedy wybąkał ten śmieszny rozkaz. Pociągnął mężczyznę za sobą, czemu Rosjanin uległ. — Proszę.
Nawet nie protestował. Szedł krok w krok za Edgarem, który z całych sił próbował zdławić cisnące się do oczu łzy.
— Znalazłem go — zaczął, kiedy stanęli obok śmietników, należących do restauracji z koreańskim żarciem. Cuchnęło przeokropnie, ale Artemowi nawet nie przeszło przez myśl, by poinformować o tym fakcie roztrzęsionego policjanta.
— Kogo? — zapytał ostrożnie. — Edgar, wyglądasz… jakbyś zobaczył ducha.
— Tego potwora. Zabił przy mnie jakąś kobietę — wyrzucił to z siebie, czując, jak jeno ciałem zaczynają szarpać dreszcze. Oparło się plecami o ścianę i ciężko westchnęło. — Kurwa, przy mnie. Artem, ja mam krew na rękach.
— Nie masz. — Zmarszczył brwi. — Chyba że to ty jesteś tym potworem. — Zrobił krok ku Edgarowi, stojącenu przy ścianie. Całe drgało, jakby właśnie nałykało się tabletek w takiej ilości, co można by zabić konia, a może nawet i słonia. — Jesteś w stanie… iść?
Edgar pokręciło głową. Patrzyło w jakiś punkt przed sobą.
— Chciałem z tobą wrócić do domu.
— Mam to tak zostawić? — zapytało szeptem. — Boże, to było okropne. Zaraz rzygnę. — Przycisnęło dłoń do ust i zaczęło się kulić. Zjechało plecami po ścianie, aż nie stworzyło posągu przerażonego człowieka przy śmietnikach restauracji, w której chwilę temu rozegrał się prawdziwy horror.
Artem skrzywił się, ale podszedł trochę bliżej. Nie był najlepszym pocieszycielem, kurwa, właściwie, to nie był żadnym pocieszycielem. Umiał tylko patrzeć i umiał tylko decydować się na rozwiązania popędzone impulsywnością.
— Daj mi ręce. — Kucnął przed nim. Wygrzebał z kieszeni jedną samotną chusteczkę, już trochę pogniecioną i zmęczoną życiem.
Edgar zrobił to, o co poprosił, pokazując zakrwawione dłonie. Paznokcie miał czerwone, wręcz czarne, pokryte już zaschniętą krwią. Wyglądał, jakby właśnie przeprowadzał na czymś operację, która zakończyła się niepowodzeniem.
Artem zaczął wycierać jeno dłonie, starając się pozbyć każdego, nawet najmniejszego śladu krwi, na którego widok Edgar drżało.
— No. — Odsunął się, kiedy skończył. — Nie masz krwi na rękach.
Chusteczkę wrzucił do pierwszego lepszego śmietnika, bo nie miał czasu na to, by przeczytać napisy na plastikowych pudłach i zastanawiać się, czy wyrzuca odpad do kosza na zmieszane, czy na odpady sztuczne.
— Możesz już iść?
Edgar przytaknęło głową, wstając powoli na chwiejnych nogach.
 
— Zabiłeś tego potwora? — zapytał, kiedy Edgar już skulił się na kanapie u Artema w domu. — Albo chociaż… wiesz, co się stało dalej?
— Nie. — Skrzywił się na twarzy, łapiąc się kurczowo za ramię. Zjeżył się na karku i skulił jeszcze bardziej, przypominając zranione zwierzę, które Artem właśnie znalazł na ulicy. — Daj spokój.
— Poczekaj. — Pokręcił głową i poszedł po coś do łazienki. Nie trzymał żadnej apteczki w domu (a powinien), ale dalej posiadał taki wynalazek jak płatki kosmetyczne, woda i bandaż z gazą, na wypadek, gdyby… komuś wpierdolił.
Wziął potrzebne rzeczy, namoczywszy wcześniej płatek w wodzie i wrócił do Edgara, który siedział skulony na kanapie i walczył z drgawkami. Czy to z drgawkami z przerażenia, bólu czy strachu.
Usiadł obok i wyciągnął ku policjantowi rękę. Nie patrzył mu w oczy, nie powiedział nic, co by wskazywało na to, co chciał zrobić. Po prostu czekał, bo wiedział, że Edgar załapie szybciej, niż przeciętna osoba. Przecież Edgar nalegał na dotyk i go uwielbiał. A kiedyś wręcz błagam Artema o to, by zwrócił na niego uwagę.
Rozluźnił się i pozwolił, by mężczyzna obejrzał ranę na jego ramieniu. Była głęboka, ale zawsze mogło być gorzej. Poszarpane brzegi wyglądały brzydko, ale Artem widział już gorsze skaleczenia takie, które na pierwszy rzut oka krzyczały: „zszyj mnie, debilu!".
Przetarł delikatnie ranę, uważając, by zbyt mocno nie naciskać na poszarpane brzegi. Skóra wokół skaleczenia napuchła i paliła gorącem.
— Ile razy dostałeś wpierdol od czegoś takiego? — zapytał, przemywając ranę dalej, chcąc usunąć wszystkie zanieczyszczenia, nawet jeśli używał do tego tylko zwykłej wody z kranu. Następnym razem chyba kupi specjalny spray do odkażania, bo przez myśl mu przeszło, że wodą niewiele może zdziałać. — Od takich potworów.
— Pewnie z milion. Nie liczyłem.
— To zacznij. — Uśmiechnął się delikatnie, sięgając teraz po gazę, którą wcześniej rozpakował i położył sobie na udzie. — Możesz się potem tym chwalić.
— Że co? Że jakiś okropny potwór prawie mnie zabił? — prychnął. — Kurwa, uważaj! — syknął, kiedy Artem zaczął powoli zawiązywać bandaż wokół jego ramienia.
— Zamknij się — burknął, starając się zrobić wszystko równo i tak, żeby nie wyglądało źle. I żeby się zaraz nie zsunęło, bo dobrze wie, jakie bandaże potrafią być nieznośne, kiedy się je źle zawiąże. — Muszę się skupić.
— Ała!
— Nie szarp się! — Rozerwał bandaż na dwa pasma i zawiązał w taki sposób, by supeł nie naciskał na ranę. — Bardzo proszę. Gdzieś jeszcze dostałeś wpierdol?
— Może.
— Pokaż.
— Jezu, nie. Daj mi spokój. — Odepchnął delikatnie Artema od siebie, ale mężczyzna nie był taki łatwy do pozbycia się. — Tamto nie jest takie… głębokie, okej? Nie musisz mi tego opatrywać. W ogóle, co ja robię w twoim domu, co?
— To ty zadzwoniłeś.
— Tak, ale… — zawahał się. — Nieważne.
Artem przewrócił oczami. Wziął zużyte waciki i opakowanie po gazie i wyrzucił do śmietnika.
— A możemy porozmawiać o tamtej sytuacji? — Pierwszy poruszył ten temat. W momencie, kiedy Edgar i tak nie mógł od niego uciec, bo siedział właśnie przed nim. W jego mieszkaniu. Na jego kanapie.
Wyciągnął z szafki kubek i włączył wodę w czajniku z zamiarem zrobienia sobie herbaty. Nigdy nie przepadał za kawą, ale czarny napar zawsze chętnie wypije. Był totalnym przeciwieństwem Edgara, który potrafił wypijać kilka filiżanek kawy jednego dnia.
— Nie ma o czym — burknął szorstkim tonem. — Skończ.
— Nie, Edgar, nie będę odwracać kota ogonem, że się nic nie stało. — Wrzucił wściekle torebkę herbaty do kubka. — A ty nie masz pięciu lat, żeby nie móc mi wyjaśnić, o co chodzi.
— Może od dzisiaj mam pięć lat, hm? — prychnął. Artem kątem oka widział, jak próbuje poprawić się na kanapie, trzymając cały czas rękę przy brzuchu. — Po co ci to wiedzieć? Powiedziała wszystko, co mogła powiedzieć.
— Wszystko?
Czajnik zabulgotał, a Artem podniósł urządzenie, by zalać wrzątkiem torebkę z herbatą. Czarny atrament zaczął smugami zabarwiać wodę.
— Tak, kurwa, wszystko — sapnął, zirytowany. — Co chcesz usłyszeć? Że jestem dziwny? Że nie jestem normalny? Tak, jestem dziwny i tak mam jakieś swoje… tak lubię czasem wyglądać, jak kobieta i lubię czasem kiedy ktoś tak do mnie mówi. To chcesz usłyszeć? — Podniósł wściekły wzrok na Artema. — I co teraz zrobisz? Znienawidzisz mnie, jak ci wszyscy?
— A wyglądam na takiego? — westchnął. — Mogłeś mi powiedzieć wcześniej, wiesz? Nie mam z tym problemu.
— Nie leć w chuja.
— Nie lecę. — Zmarszczył brwi. — To, że cię jakaś kurwa nie akceptuje, nie znaczy, że jestem taki sam. W którym roku ty żyjesz? Podniósł kubek z herbatą i upił łyk gorącego napoju, trochę za szybko jak na to, że przed chwilą zalał torebkę wrzątkiem.
— Nie mam z tym problemu, rozumiesz? Jak mam do ciebie mówić? Jak wolisz? Ja pierdolę, Edgar, jesteś taki dziecinny — rzucił z siebie to wszystko na jednym wdechu, a poparzony język dodatkowo podburzał mężczyznę. — Myślisz, że tylko ciebie ta szmata outuje?
— Co?
— Wyjmij głowę z dupy, to zrozumiesz. — Zacisnął dłoń w pięść. Gorąc na języku nie pomagała się wcale uspokoić. — Powiedz mi po prostu jak wolisz… okej?

Labubu?
────
[1503 słowa: Artem otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz