Na biurku Vergila, oprócz kilku paczek fasolek wszystkich smaków, które starannie układał w kupki według kolorów, leżało kilka istotnych rzeczy.
Pęk kluczy wielkości jego dłoni, który potrafił otworzyć prawdopodobnie większość drzwi w Obozie Jupiter i Nowym Rzymie, a według tego, co usłyszał, został podarowany któremuś pretorowi przed nim przez samego Janusa. Otwarta butelka Coca-Coli Zero, którą radośnie sączył, popijając słodkie fasolki. Stos dokumentów i skarg do załatwienia (mimo wszystkiego, co mówił o nim Izan, wcale nie zalegał z nimi aż tak bardzo), a między nimi nieco poszarpany notes z oderwaną okładką, który w większości zapisany był tajemniczymi liniami i przekreśleniami.
Vergil poczekał, aż Izan zatrzaśnie za sobą drzwi, po czym westchnął, mruknął sam do siebie: „nie jestem żadnym blondynem” i z rezygnacją dorysował we wspomnianym notesiku kolejną kreskę. Nie fatygował się nawet na liczenie wszystkich zapisanych kresek w samym tym jednym zeszycie, ale jeśli się nie mylił, była to około trzysetna linia nakreślona w tym notesie.
Oznaczająca trzysetny raz, kiedy Izan King przyszedł do pretorium z zażaleniami.
Bo to nie tak, że Vergil miał kompletnie gdzieś sprawy Rzymu, wręcz przeciwnie: uważał, że stresuje się nimi bardziej, niż powinien. Gdyby jednak rozpatrywał każdą rzecz, z którą Izan do niego przychodzi (a należy zaznaczyć, że przychodził tylko po to, żeby udowodnić Vergilowi, że jest kiepskim pretorem — nie musiał nic mówić, on to wiedział, naprawdę), prawdopodobnie musiałby wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy. Nie umiał już nawet wyczuwać, kiedy Izan kłamał, kiedy mówił prawdę, a kiedy coś po prostu okrutnie wyolbrzymiał i problem wcale nie był taki wielki, jak przedstawiał go pierdolnięty ambasadorek. Założyłby tak i w tym przypadku, gdyby nie to, że Izan (jak w zegarku, co za przypadek!) pojawił się u niego przed biurkiem pół godziny po tym, jak zapukał do niego jakiś bogom ducha winny dzieciak, i podsunął mu przed nos niechlujnie przedstawiony plakat z zaginięciem.
Przychodzący do niego dzieciak okazał się mieszkającym w Nowym Rzymie legatariuszem Apollina. Miał jedenaście lat, był okropnie wątły, a przy pasie miał przypięty drewniany miecz ćwiczeniowy. Pokazywał mu plakat, na którym widniało jedno, obskurnie rozmazane zdjęcie (zakaz elektroniki, pomyślał Vergil), a pod nim nabazgrany dziecięcym pismem podpis:
ZAGINJONY
OSTATNI RAZ WIDZJANY W OKOLICACH KOLOSEŁUM
OSTATNI RAZ WIDZJANY W OKOLICACH KOLOSEŁUM
— Ten twój przyjaciel — zaczął Vergil, studiując wręczony mu papier i bardzo starając się dojrzeć na zdjęciu cokolwiek, a tym bardziej człowieka — on… nie szukała go rodzina? Mówiłeś, że zaginął trzy dni temu, tak?
Pokiwał głową.
— Z tą rodziną… — Dzieciak przeskoczył z nogi na nogę. — Mój kolega jest larem. Nazywa się Lucjusz Gnejusz Korbulon. Jego rodzina, tak trochę, chyba nie żyje.
— Lucjusz. Gnejusz. Korbulon…? — Dzieciak skinął głową. Vergil westchnął. — Jasne. Pomogę ci.
Takim więc sposobem Vergil dowiedział się, że miał szukać fioletowego ducha w całym Nowym Rzymie. Nic więc dziwnego, że przemknęło mu przez myśl, że może Izan zapłacił temu biednemu dzieciakowi, żeby udawał zaginięcie przyjaciela — historia brzmiała o tyle niewiarygodnie, że kto do cholery naprawdę nazywałby się Lucjusz Gnejusz Korbulon?
Kiedy więc pretorium opuścili najpierw nieznajomy dzieciak, a po nim Izan, Vergil przez chwilę jeszcze wpatrywał się tępo w pokreślone kartki notesu. Tak między nim a jego fasolkami wszystkich smaków, to chyba nie wybaczyłby sobie, gdyby tego chociaż nie sprawdził. Nie, kiedy przed jego biurkiem stał trzęsący portkami dzieciak i opowiadał mu o tysiącletnim duchu, jakby byli w podobnym wieku.
Tyle że nie miał zamiaru sprawdzać tego sam, kiedy znalazł już drugiego ochotnika; a w zasadzie to ochotnik sam znalazł jego.
Dogonił Izana już na Via Praetoria, drodze łączącej Obóz Jupiter z Nowym Rzymem. O tej godzinie panował tu całkiem spory ruch: co niektórzy legioniści przechodzili obok Vergila, błyskając zbrojami, a raz prawie staranował go pegaz z jeźdźcem na grzbiecie, ciągnący za sobą przyczepę. Jeździec odwrócił się do Vergila i na widok jego fioletowej, pretorskiej peleryny przeprosił kilka razy nerwowo, zanim koń nie wystrzelił do przodu. Wreszcie Vergilowi udało się złapać Izana za ramię, żeby zrównać z nim krok.
Izan nie wyglądał na ani trochę zadowolonego, jak na to, że dobrowolnie odwiedzał Vergila kilka razy dziennie. Szczerze mówiąc, wyglądał, jakby miał zaraz schylić się, wziąć w garść zgubione przez pegaza końskie łajno, i rzucić nim Vergilowi w twarz.
— Jeszcze ci mało?
Vergil w odpowiedzi boleśnie zacisnął palce na jego ramieniu, zmuszając go tym samym do zejścia na pobocze.
— Mam zamiar przyjrzeć się sprawie tego zaginięcia — wytłumaczył — i pomyślałem, że bardzo ochoczo rwałeś się do pomocy.
Izan wyszczerzył do niego zęby w ironicznym półuśmieszku.
— A żebyś, kurwa, wiedział! — warknął. — Wszystkim udowodnię, jakim chujowym jesteś pretorem!
W myślach pretor poprzysiągł, że jeśli nie znajdą tego ducha-dzieciaka, a Izan będzie mu tylko pierdolił za uchem, albo gorzej, wszystko okaże się zaplanowane przez Izana, to osobiście zetnie mu głowę. Cokolwiek, jeśli to spowoduje, że zamknie wreszcie jadaczkę i da Vergilowi spokój. Najlepiej na zawsze, ale Vergil zadowoli się też kilkoma czystymi, niezapisanymi kartkami w notesie.
Ugryzł się w język i policzył na palcach do pięciu, żeby Izan wyszedł z tego cało. Szli wzdłuż Via Praetoria, gdzie Izan po drodze wdepnął w pegazie gówno i przy okazji ryknął na kilka dzieciaków: „patrz, jak leziesz!” (zaznaczając, że nie istniało nawet 0,01% szansy na to, żeby ów dzieciaki na niego wpadły). Prawie staranował też mijany posąg Terminusa, kiedy Vergil zostawiał pod opieką rzeźby-boga swój miecz, zgodnie z zakazem o wnoszeniu broni na teren Nowego Rzymu.
Szli w bardzo nieprzyjemnej ciszy, dopóki Izan nie wyprzedził Vergila i nie zaczął kierować się w kierunku Forum Romanum.
— A ty gdzie? — krzyknął do niego Vergil.
Przez chwilę Izan udawał, że go nie słyszy.
— Izan — warknął na niego ostrzegawczo.
— Popytać na targu. Tam jest pełno tych sralów.
— Larów.
— Tych fioletowych. Zresztą, nie będę ci się tłumaczyć. To moje własne śledztwo.
Vergil odliczył do trzech, kiedy Izan zaczął iść znowu w stronę handlarzy, po czym machnął ręką, a spod ziemi — tuż pod butem Izana — wyskoczyła jedna, pojedyncza kość, o którą Izan się potknął i poleciał twarzą prosto w błoto.
— Może jak zostaniesz pretorem, to będziesz prowadzić własne śledztwo — burknął Vergil, szturchając go butem. Izan wyglądał jak pies z wścieklizną, podnosząc się do siadu i odpychając buta Vergila ubłoconymi dłońmi. Kości legionisty schowały się pod ziemią. — A teraz rusz dupę i idziemy do Koloseum. Tam podobno ostatnio był widziany.
Po chwili zastanowienia uznał, że z grzeczności tak wypada i wyciągnął do Izana rękę, żeby pomóc mu się podnieść, którą ten odrzucił, tylko rozsmarowując na dłoni pretora resztki błota. Zamiast przyjęcia pomocy, wstał, błyskając oczami do otaczających ich gapiów, i warczał na nich wyniośle:
— Na co się tak gapicie?!
Vergil złapał go za koszulę i pociągnął w stronę Koloseum.
────
[1078 słów: Vergil otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz