Bywały takie dni, kiedy chciała rzucić pracę.
Obarczona wysokim ryzykiem spotkania ludzi iście specyficznych — zarówno pod kątem intelektualnym, jak i emocjonalnym — potrafiła dać Dahlii w kość. Oczywiście, jak tylko mogła, nie dawała po sobie poznać obruszenia. Wiedziała, jakie są obowiązki dziennikarza. Pomagało też to, że zwykle górowała sylwetką nad nabuzowanymi od testosteronu byczkami, którym wydawało się, że jak zaciągnęli kredyt i jakoś ruszyli biznes, to mogą wszystko. Wyrozumiale wysłuchiwała dygresji babć, które zamiast relacjonować zdarzenie, opisywały jej, co się działo na tej ulicy w ciągu ostatnich 20 lat. Uśmiechała się szeroko do panów, którzy krzyczeli o deportacji imigrantów.
Ale dzisiaj chętniej pisałaby kolumnę ogródkową, odpowiadając na najnudniejsze pytania typu: w jakiej temperaturze najlepiej trzymać krzaki róży, jak podcinać łodygi i jak przesadzić storczyka. Już mogłaby nawet pofatygować się do biura i posprzątać je na błysk. A sprawa ma się tak — jest czerwiec. Dużo atrakcji, wydarzeń kulturalnych, społecznych, czasem wypadki się zdarzają. W tego typu akcjach czuła się jak ryba w wodzie. Jeszcze dodajmy wyjątkowo bolesny okres i niewyspanie z powodu koszmarów związanych ze śmiercią półbogów. Może jedno było związane z drugim — nie miała pojęcia. Zamiast tego przydzielono ją do wywiadów z różnymi osobami zarządzającymi wpływowymi biznesami w San Francisco. Rano była w fabryce masła, gdzie ze znudzeniem oglądała, jak wały tłuszczu przeciskają się przez maszynerię, żeby na końcu uformować zgrabnego klocka. Zachwalanie procesów, jakości, stanu technicznego… Przy okazji zignorowała, jak sprzątaczka szorowała szmatą pamiętającą czasy Zimnej Wojny niektóre składowe tego cudeńka technologii. Później trafiła do firmy produkującej zszywacze. Kusiło, żeby powiedzieć: „Dzień dobry, czy państwo mają coś przeciwko temu, że będę ziewać i przecierać oczy z niedowierzania, że tu muszę być?”
W ten sposób doszła do ostatniej linijki w rubryczce.
„Nosz ja pierdolę, tarot?”
Co jest warte podkreślenia — heroska twardo stąpała po ziemi. Nie wierzyła w czakry, magiczne punkty, fluktuacje, wpływanie na przyszłość i co tam jeszcze było. Bycie półbogiem nie sprawiało, że patrzyła przychylnym okiem na magiczne rzeczy, a tym bardziej odkąd się odcięła od Obozu Herosów i pobratymców. Jeżeli już jakąś naukę wyciągnęła, to taką, że bogowie często się nudzą. Większość rzeczy da się wyjaśnić tym, że Ares pokłócił się z [wstaw nazwę czegokolwiek], Zeus jest niezadowolony z [wpisz cokolwiek], harpie i inne zjawiska pogodowe pojawiły się w [wpisz jakikolwiek stan]. Myślała, że w San Francisco odpocznie. Drugi koniec USA — odpocznie od dziwaków wymachujących mieczami i potykających się o potwory, gdzie tylko można. Zinternalizowana półbogofobia.
Poprawiła kołnierz schludnej, białej koszuli. Styl smart casual wyjątkowo uwierał, mimo niezbyt wysokiej temperatury, przez co czuła się jak sardynka w puszce. Wróżby kojarzyła ze starymi babami, cygańskimi namiotami, kadzidełkami, duchotą, ciemnymi pomieszczeniami i migotaniem kryształów. Namiotu nie ma — są odrapane drzwi z paradoksalnie elegancką plakietką, na której widniały słowa: „Evan Eclaire, usługi spirytystyczne, seanse, tarociarstwo”, yada yada. Przez myśl jej przeszło, że zjadłaby eklerkę. W jakiejś kawiarni na uboczu, z czterema stoliczkami na krzyż. Zamiast stać na długim korytarzu wyłożonym białymi, aż szpitalnymi kafelkami, z dużą ilością obtłuczeń. Jarzeniówki były w szczycie swojego oświecenia zapewne dekadę temu, a dziś tylko wzdychają jakimś mignięciem. Korytarz za bardzo się ciągnął, w dodatku kończył się niczym gardziel wieloryba. O ile ciemna gardziel wieloryba jest wymazana graffiti i średnio anatomicznymi rysunkami męskich narządów rozrodczych, a na jej podłodze walają się woreczki oraz inne śmieci. Podobno natchnieni spiritualizmem i innymi bzdurami nie zwracają uwagi na drobnostki świata doczesnego, co by się pokrywało ze stanem tego apartamentowca. Dahlia westchnęła i zapukała.
„Eklerki były francuskie czy włoskie?” — myślami powróciła do toku rozważań. Ostatkiem sił ubrała klasyczny, delikatny uśmiech reporterski, zazwyczaj przywoływany, kiedy nie wiedziała, z czym ma do czynienia. Nie zrobiła żadnego researchu na temat osoby tarociarskiej, nawet nie wiedziała, jakiej płci osoby się spodziewać, nie szukała żadnych zdjęć. Skok na głęboką wodę.
Gdy jegomość otworzył drzwi, walczyła z całych sił, żeby ukryć zaskoczenie. Chwilowe, ale bądź co bądź — zaskoczenie. Nie była przyzwyczajona do zadzierania głowy, a tym bardziej do patrzenia w oblicze, które tonacją zawstydziłoby kredę do tablicy. Dwumetrowe wannabe narzeczonej Frankensteina, w eleganckim ubraniu, wyciągnięte jakby z kina niemego, szarmancko ustawiło się w drzwiach. Dziewczyna tylko się zastanowiła, czy ten uśmiech jest szczery i chłop będzie z życiową pasją opowiadał o rzeczach zakrawających o foliarstwo i zamknięcie w pokoju bez klamek, czy jednak oboje będą rozgrywać partię szachów, w których pionkami są sztuczne gesty, nienaturalne grzeczności, a to wszystko podszyte ogólnie rozumianą niechęcią do świata. To są dwa typy oszustów, których spotykała — nic pomiędzy. Nie tylko to było problemem, bo z jakiegoś powodu na widok faceta nastawiła się bojowo. Tak, jakby mieli rozpocząć sparing i jej ADHD od razu wyliczało szanse. Może przewyższał wzrostem, ale wyglądał jak patyk, którego da się łatwo złamać.
„Jak okaże się jakimś greckim wampirem, to się zajebię dzisiaj.”
Cóż, tak czy siak — białe zaczynają.
— Dzień dobry, nazywam się Dahlia Chestnut, przychodzę w imieniu gazety The San Francisco Standard na wywiad. Tak, jak się umawialiśmy z panem tydzień temu — typowy, neutralny początek wypłynął z jej ust.
„Yeah, eklerki są francuskie.”
Evan?
───
[817 słów: Dahlia otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz