Neonowe światła, śmiechy, obce usta i palce na ciele.
Szampan i wino lejące się strumieniami, narkotyki na stole.
Jak ja kurwa nienawidzę tego.
Carmeline miała rację. Mogłam się chociaż raz kogoś posłuchać.
Nadal robiłam z siebie szmatę. Zwykłą sucz do przelecenia.
***
– Udało ci się? Puścili cię do domu? – Spark zapytał swojej przyjaciółki, rozmawiając z nią przez telefon.
– Jak się porzygałam od nadmiaru alkoholu to tak. Na szczęście dość szybko się ogarnęłam.
– Ile wypiłaś?
– Kurwa, nie wiem. Wiesz, że mam problemy z trawieniem przez… ten pakt – wydusiłam z siebie, biorąc miętówkę do buzi. – Chociaż czuję się lepiej ze świadomością, że oni nie żyją.
– Szkoda tylko, że jesteś tym, kim cię nazywali.
Zaniemówiłam. Oparłam się o znak drogowy, jeszcze rozgrzanym ciałem.
– Da się zarobić innymi sposobami – potomek Apollina kontynuował.
– Jak? Nie mam talentu artystycznego, influancerką nagle nie zostanę. Może i robię z siebie, najgorsze co tylko istnieje, ale chociaż mam pieniądze. Ostatnio już dołożyłam do leczenia Fatimy. W najlepszym wypadku już za rok będę na studiach. W najgorszym, za cztery lata.
Szłam dalej, rozmawiając przez telefon z moim kumplem. Miał racje co do wszystkiego.
– Nie no dobra, cztery lata nie. Maksymalnie półtora roku, a w najlepszym pół. To nie tak źle!
– Słuchaj, lepiej już dłużej chodzić do pracy, ale nie być traktowanym jak gówno niż… ej, słyszysz mnie?
– Ta, ale… papa! Odezwę się jak przeżyje!
– Co, czekaj!
Rozłączyłam się.
Na drodze stanęły mi krowy, nie niezwykłe krowy, to nie byłoby takie straszne, gdyby nie to, że były to pierdolone katoblepony. Coś pamiętałam z lekcji o potworach. Z natury nie groźne, jeśli ich nie zaatakuje. Gorzej, jednak jeśli podejdą bliżej, ponieważ mają toksyczne oddechy. A mówił tata, nie chodź nocami po parkach, nawet jeśli masz zdolności ukrywania się w ciemności. Łeb mnie napierdalał. Nie mogłam się skupić na tym, co jest wokół.
Rozejrzałam się po okolicy. Było tych stworów więcej, niż się spodziewałam. Zacisnęłam usta, patrząc gdzie, jest ich najmniej lub najciemniej, bym mogła, starając się najciszej, jak tylko mogę przejść obok. Bicie serca mi przyspieszało. Teraz albo za późno, nawet mimo bolącego brzucha.
W pośpiechu pobiegłam w prawym kierunku. Biegłam wśród drzew, mając minimalną nadzieję, że nie potknę się o korzeń. Zerknęłam do tyłu, by zobaczyć czy mnie gonią. Nie. Ustałam, by chwilę odetchnąć, ale to nie był koniec katobleponów. Tu było ich o wiele więcej. Śmierć poprzez włochate krowy to ostatnia, jaką bym chciała. Wiedziałam, że to cud jak heros dożywa 18-nastki więc czyżby teraz był mój czas? W środku pola zatruć się oddechem kudłaczy?
Moją uwagę przykuł budynek, dosłownie prawie obok mnie. Nie wiedziałam, co tam jest i kto. Dla bezpieczeństwa wyjęłam z torby parazonium. Tu mnie to zaskoczyło, że drzwi były otwarte.
Ciemność. Pomału zaczęłam stawiać stopy, idąc przed siebie. Owszem, wchodzenie do jakichś budynków nie jest bezpieczne, ale lepsze to, niż głupia śmierć.
– Halo?
Zamarłam. Ustałam w miejscu, nasłuchując kroków, aż zza pokoju wyłoniła się ludzka postać. Zaczęła iść w moim kierunku, ze świecą przy sobie. W dłoni trzymałam sztylet, dla bezpieczeństwa. Nieznajomy zapalił światło w holu, gdy odnalazł włącznik.
Ta minuta trwała wiecznie. Wpatrywała się we mnie, w moje oczy, a ja, w jeno. Siwe włosy (choć nie wyglądał na kogoś starego, a koło mojego wieku) dodawały atrakcyjności, sięgające do ramienia i bujne. Skóra blada, jakby nigdy nie wychodził z mieszkania, a co najciekawsze. Fioletowe oczy, a pod nimi takie wory, gdyby nie spało co najwyżej paręnaście dni.
– Kim ty je–
Nie dokończyłam, stracił przytomność.
***
– Hej, wszystko dobrze? – Delikatnie potrząsnęłam nieznajomego.
Otworzyła oczy. Pomału przejechałam dłonią po jeno policzku. Delikatna skóra, jakby dbał o nią bardziej niż swoje zdrowie.
– A jednak Bóg istnieje.
Adam?
────
[596 słów: Yasmin otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz