poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Od Theodore'a CD Vergila — „Szklane domy”

Poprzednie opowiadanie

Przez jedną, wypełnioną paniką chwilę Theodore myślał, że jego kieszenie są puste. No tak, kartka mogła wypaść przez jedną z naderwanych dziur w jego sponiewieranych spodniach. To właściwie nie byłoby to nic niezwykłego czy zadziwiającego. Ale czy naprawdę mógłby być aż takim pechowcem?
Wsadził dłoń do ostatniej nieprzeszukanej kieszeni i z ulgą zacisnął palce na kartce. Przynajmniej tym razem życie nie kopnęło go w dupę.
Nieświadomie wstrzymał oddech, kiedy wyciągnął rękę z karteluszkiem w stronę Vergila. Zdecydowanie powinien przestać histeryzować — serce zabiło mu mocniej. Skupiony raczej na swoim losie, nie zwrócił większej uwagi na rozkojarzenie pretora. Moment, w którym Vergil przesunął palcem po kartce, niemal przyprawił go o zawał serca.
Ojej.
Ojej.
O j e j.
Skwitował jego słowa niepewnym spojrzeniem, zanim się otrząsnął i skinął głową.
— Dziękuję — odpowiedział sztywno. — Chyba — wymamrotał pod nosem, kiedy się odwracał. Miał cichą nadzieję, że akurat ten dodatek nie został usłyszany.
Wyszedł na zewnątrz z mętlikiem w głowie i ogromem pytań pozostawionych bez odpowiedzi. Zoe miała go zaprowadzić do kolejnej osoby o randze, której nazwa brzmiała jak zaklęcie. Cudownie, nawet nie wiedział, co to znaczy. Znowu będą go testować? List, określony krótkim „ojej” tak źle dla niego świadczył?
Przed budynkiem na powrót otoczyło go świeże powietrze i mógł głęboko odetchnąć. Rozejrzał się, szukając wzrokiem ekscentrycznej dziewczyny, której jednak nigdzie nie było.
— Zoe miała mnie zabrać do… agura? — powiedział z zawahaniem, patrząc na stojącego obok chłopaka, jedynej osoby, którą również kojarzył.
— Augura — poprawił go machinalnie Ademir. — Była w czymś potrzebna, ale powinna zaraz wrócić — dodał, uśmiechając się życzliwie do nastolatka.
Theodore westchnął. Dłuższe stanie na zewnątrz w porwanych ubraniach z pewnością mu nie służy. Jednak w tej chwili nawet to nie miało większego znaczenia; liczyło się dla niego przede wszystkim to, co powiedział Vergil. A raczej to, czego nie powiedział. List został przeczytany przez głowę obozu, a on nadal nie miał zielonego pojęcia, co do dla niego oznacza. Cholera, przecież nawet nie wiedział, co tam było. Wiedział jedynie, że miał go nie otwierać i do tej pory tego się trzymał. Ale kiedy już w całości dostarczył go do obozu, z chęcią dowiedziałby się, co zawierał.
Skrzyżował ramiona na piersi i wbił wzrok w dalsze zabudowania. Był zmęczony, brudny i głodny, stan jego ubrań wołał o pomstę do nieba. Po chwili wahania już otwierał usta, żeby zapytać się o coś jeszcze, ale wtedy obok pojawił się Vergil. Po krótkiej wymianie wyszło na to, że kimkolwiek jest Chaos, ma się tam udać z pretorem we własnej osobie. Świetnie.
Szedł za nim jak kurczak za kwoką. Dwa kroki z tyłu, chłonąc wzrokiem obraz dookoła siebie. Nieświadomie zwolnił, kiedy dostrzegł wokół mrowie ołtarzyków i ołtarzy. Jedne były okazałe, a inne wyglądały na niemal opustoszałe. Przyglądał się im. Nie wiedział do końca, czego szukał — w końcu to były jedynie świątynie i kamienne posągi, które niczego nie mogły mu powiedzieć. Mimo to zielone oczy bystro studiowały uwiecznione w kamieniu sylwetki, jakby sam widok miałby przywieść mu kogoś na myśl.
Nagłe słowa Vergila wyrwały go z zamyślenia. Słowo „Somnus” brzmiało zarówno znajomo, jak i niecodziennie. Lupa zapewne coś mu o tym mówiła, ale być może nie był w stanie spamiętać tego wszystkiego.
Somnus. Ojciec. Bóg snu. Brakujące fragmenty układanki wskakiwały na swoje miejsca.
Słowa Vergila i jego matki układały się w potencjalnie zrozumiałą całość. Jego serce jednak nie zabiło mocniej na tą wiadomość, przyprawiła go raczej o ból głowy.
— Aha — odmruknął jedynie, jakby to miało oddać sprint jego myśli.
Budynek, w którym się znaleźli, wprawił go w zdumienie. Nie mógł z miejsca wyrzucić z głowy swojego ojca, ale jego uwagę przyciągnęła kunsztowna architektura. Nie był specem, ale umiał doceniać ładne rzeczy. A to miejsce było przepiękne.
Blond loki, fala strachu i rozcięty pluszak. Wiele sprzecznych bodźców dotarło do chłopaka w jednej chwili. Zmarszczył brwi. Nie był pewien, czy w ogóle powinien się odezwać. A potem został popchnięty w stronę ołtarza z niecodziennym zadaniem do wykonania.
— Miś? Tygrysek? A może masz ochotę na smoka? Mam cały arsenał — powiedział Chaos z uśmiechem błąkającym się na ustach.
Theo był zdezorientowany. W dodatku gdzieś w pobliżu musiało coś kwitnąć, bo zaczęło kręcić go w nosie. Próbował wstrzymać oddech, ale niektórych rzeczy nie da się powstrzymać. Kichnął w rękaw; przynajmniej nie roznosił bakterii. Poczuł mrowienie w dłoniach, ale je zignorował i wymamrotał przeprosiny. Rzucił okiem na pluszaki, ale zorientował się, że Chaos wpatruje się w coś za jego plecami.
Spojrzał przez ramię i zobaczył, że Vergil nieznacznie się kiwa. Z przymkniętymi oczami. Nie wyglądał jednak na szczególnie zaniepokojonego; oddychał miarowo, chociaż dzieliły go sekundy od upadku. Augur z westchnieniem głośno klasnął w dłonie, dzięki czemu pretor na powrót się rozbudził.
— Młody ma potencjał — powiedział jedynie, a potem odwrócił się z powrotem do nastolatka, pozostawiając Vergila samego ze swoją niedoszłą drzemką. — Wybrałeś?
Chłopak zamrugał kilka razy, kalkulując w głowie, czy to jego wina i czy czekają go kłopoty. Głupio postanowił udawać, że nie ma pojęcia, o co chodziło. I nie było to całkowite kłamstwo.
— Hm… Tygrys — powiedział nieco zachrypniętym głosem, wskazując na jednego z pluszaków.
Odchrząknął i spuścił wzrok na swoje dłonie. Nie wiedział, czy czeka na wybuch śmiechu, czy na lanie.


Vergil?
────
[844 słowa: Theodore otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia (i pluszowego tygryska, którego zaraz zabijemy)]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz