– Nigdzie Ezra się nie ruszasz – oznajmiłem stanowczo, wpatrując się w szare oczy potomka Tanatosa. – Masz obniżoną temperaturę, a nie mam zamiaru ponownie po tobie sprzątać.
Założyłem dłonie na dłonie, stojąc przy jeno łóżku.
Chwyciłem go delikatnie za nadgarstek, zabierając rękaw ze szpitalnej koszuli.
– Masz dreszcze. Nie chcę stracić fuchy, tak? – Zacisnąłem usta, spoglądając na pacjenta. – Poza tym, zbladłeś bardziej niż zazwyczaj, czuje, że wasze mięśnie drgają, ale jeśli nadal mi nie wierzysz, proszę, mogę nawet sprawdzić twoje krążenie krwi.
Ezra otworzył szerzej oczy.
– To ważna sprawa. Ja muszę przyjść.
– Nie musisz.
– Muszę. To nie byle kto. Chce zobaczyć, jak się ma moja matka.
– Na pewno z nią jest wszystko dobrze. Jak się lepiej poczujesz, przyjdziesz.
Wypowiedziałem te słowa jakby bez emocji.
– To dorosła kobieta, poradzi sobie – dodałem po sekundzie. – Wiem, że to wyjątkowa kobieta, bo twoja rodzicielka, kobieta, dzięki której przyszedłeś na świat, ale… potem.
– Nie rozumiesz mnie – odpowiedzieli na moje zdanie. – A tak poza tym, nie możesz mnie tu trzymać w tej betonowej kostce.
Nie słuchałem go, bo moje myśli były gdzieś indziej. Na słonecznej Sycylii, gdzie ja i mój bliźniak pomagamy naszej mamie. Mamy po dziesięć lat, za pół roku dowiemy się o naszym boskim pochodzeniu, ale nawet nigdy nie myśleliśmy na ten temat. Nikt z nas nie podejrzewał po sobie tego, że może mieć za ojca samego Apollina. Podczas gdy Marzia wygniata ciasto na pizzę, ja z Erico ochlapujemy się wzajemnie w basenie, w ogródku koło naszego domo-restauracji. Za chwilę słyszymy jak woła nas na do kuchni. Myjemy ręce, podczas gdy ona przygotowuje składniki na pizzę. Kładziemy wszystko, co wpadnie nam pod ręce. Pomidory, z naszego ogródka, salami czy szynka parmeńska z miejscowej wędzarni, ponieważ nasza mama ma z nimi współpracę, dodajemy jeszcze rukolę, bo Marzia uczy nas od małego, że zielone to najzdrowsze. Wyjmuje ze słoika obok oliwki i kładę je na pizzy. Przy tym się uśmiecham szczerze, czuje jak, mimo iż jestem w zamkniętym budynku, a przez okno niewiele promieni słonecznych przebija przez szkło, czuje ciepło na skórze, jakbym opalał się na plaży.
Dzieciństwo. Jak jeszcze byłem promiennym niczym Erico chłopcem. Ciekawym świata, pogodnym, pełen optymizmu. Przeleciało mi to wszystko przed oczami, nie zauważając, że jestem nadal w szpitalu. Nie jestem w południowych Włoszech, w rodzinnym domu. Nie przygotowuje pizzy z moją mamą i bratem-bliźniakiem, tylko w Nowym Jorku, gdzie za murami budynku co chwilę słychać pisk syren, szczekanie psów mijających się na ulicy, hałas klaksonów żółtych taksówek czy robotów drogowych.
– Z łaski swej, mógłbyś przestać mnie dotykać. Nie jestem twoim pacjentem, a jak się lepiej poczuje, zawsze mogę napisać do twojego przełożonego, co wyprawiasz. – Z transu rozmyślań wyrwał mnie głos Ezry.
– Dobrze, masz rację. – Odsunąłem się o parę kroków od łóżka. – Ty sobie tutaj leż, a ja pójdę na chwilkę poza waszą salę, dobra?
W sumie nie poczekałem na odpowiedź podopiecznego (nie był moim podopiecznym), tylko wyszedłem z pomieszczenia, udając się w kierunku kawiarenki, na pierwszym piętrze.
Dziś nie spałem zbyt wiele. Erico stwierdził, że imprezowanie do białego rana to zajebisty pomysł, wiedząc, że jutro mam zamiar pójść sobie z tego jebanego obozu na parę godzin, a na dodatek, na bardzo, nieludzko bardzo wczesną godzinę. Odkąd przyszedłem, nawet nie miałem chwili, by zrobić łyka czegoś innego niż najtańsza woda z automatu czy ugryzienia kawałka kanapki z szynką i serem.
Oparłem się o fotel w kawiarence, delektując smakiem mojego ulubionego cappuccino. Najzwyklejszej na świecie kawy. Te jednak nie było moje ulubione. Każda kawa, w innym miejscu, spod rąk kogoś innego, może smakować inaczej. Ta na przykład, moim skromnym zdaniem, miała za dużo mleka. Najlepszą (nie licząc mojej mamy) to ta, którą… zrobił mi Ezra. Tamta była jak mojego dziadka, który, chociaż miałem 8 lat, dawał mi cappucino do kubka z kubusia puchatka. Od tamtego momentu szukałem takiej, by była jak tamta. Ten jeden dzieciak Tanatosa potrafił ją zrobić. Taką, jaką zapamiętałem z rodzinnej Sycylii.
Kurwa Ezra.
A co jeśli sobie polazł?
Odstawiłem kubek na miejsce, chowając, do połowy zjedzoną kanapkę i pobiegłem w kierunku sali, gdzie znajdował się pacjent.
Nie było go.
– Porca miseria!
Polazł. Kurwa, poszli sobie.
Mój wzrok przykuły jednak jakieś dokumenty, które widniały na szafce nocnej. Ktoś tu pewnie je zostawił. Wiedziałem, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a szczególnie jeśli to papierki w szpitalu, jednak nie mogłem się oprzeć. Niby to tak ,,przez przypadek’’, aż ujrzałem znane mi nazwisko. Van Asperen. Dunya Van Asperen. Przedawkowanie.
Złapałem się za głowę. Już wszystko było jasne. To tak jakby teraz Marzi stała się krzywda. Zrobiłbym wszystko, aby skontaktować się z mamą, a może nawet do niej przyjechać. Przedawkowanie to w końcu nie jest łatwy temat.
– W czymś pomóc? – Blady pielęgniarz o bujnych ciemnobrązowych włosach wszedł do sali.
– Gdzie jest sala Sto sześćdziesiąt siedem? – przeniosłem wzrok na pracownika.
– Przepraszam Emiliano, jednakże to nie twój oddział. Pomagasz tutaj. Nie chce mieć przez ciebie, tym bardziej takiego szczeniaka, który pracuje tu tylko dlatego, że mieszkasz u chorych dziadków i musisz zarobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz