poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Od Gabriela CD Kuźmy — „Punk's not dead”

Poprzednie opowiadanie

Każdy musi czasem się bawić, a herosi nie są wyjątkiem. Dlatego, między obowiązkami studenta, obowiązkami kelnera i obowiązkami ambasadora Bachusa znalazł czas, aby pójść na koncert jednego z punkowych zespołów, z jakimi się spotkał podczas swojego mieszkania w Ameryce. Może i nie wygląda, ale wszelkie gatunki punku są jego ulubionym rodzajem muzyki. Pomijając pop punk. O tym nie mówimy.
Zbierał na to kilka miesięcy, a i tak potem musiał prosić mamę o kilkanaście dolców (żenujące, ale nie miał pojęcia, na co innego miałby wykorzystać wolny dzień, który grzał sobie przez prawie rok). Wolał nie iść do Nowego Rzymu ani do Obozu Jupiter. Po pierwsze, pewnie od niektórych z nich dostałby krzywe spojrzenie „ha, nie dokończył swojego stażu w Obozie”, ale naprawdę, można go winić, że chciał skupić się na nauce? Niektórym by się to przydało. Po drugie, nie miał ochoty na kontakty z większą liczbą herosów i właściwie z czymkolwiek, co było związane z mitologią. Zostałoby mu chodzenie po San Francisco z otwartym piwem w ręce i unikanie policji, która twierdzi, że „spożywanie alkoholu w miejscu publicznym jest zabronione”. A to nie jest wymarzony dzień wolny, przynajmniej dla niego.
Świeżo po wypłacie, starając się ignorować nadchodzące terminy ze studiów, znalazł się na koncercie. Oczywiście, spóźniony, ale sądząc po dźwiękach dobiegających ze środka, nie zaczęli jeszcze grać. To znaczyło, że miał czas kupić sobie koszulkę, przypinkę ORAZ naszywkę. Nie chciał szpanować, ale jeśli to nie było bogactwo, to nie wiedział, co nim było.
Nie szedł pod scenę. Przynajmniej nie miał zamiaru. Wszystko było dobrze słychać nawet poza miejscem koncertu, jedynie pod jego murami (po co w ogóle płacił za bilet?). Poza tym ściskało się tam o wiele za dużo ludzi. Może nie był szczególnie zagrożony byciem zdeptanym przez umięśnionych, owłosionych mężczyzn, ale jednak wolał ominąć takiego spotkania. Normalnie był w stanie kazać im spierdalać i zagrozić wysadzeniem ich w powietrze czy sprawieniem, że winorośle wyrosną im w dupie. Często nie działało, dopóki nie pokazało się na małej skali, że potrafi tak zrobić, czyli działało, ale na koncercie tego nie zrobi. Jeszcze ktoś nagra, jak nagle pnącza wyrastają na scenie. A wolał uniknąć takich rzeczy na większą skalę. Podsumowując, miejsce zaraz pod sceną to złe miejsce.
Za to, bar. Tam się potrafił odnaleźć. Właściwie, bar, barem tego nazwać nie można, bo to budka z jak mogłoby się wydawać, nieograniczonym zasobem piwa. A właściwie, kilkoma rodzajami piwa. I nic oprócz tego. No, pomijając budkę obok, w której sprzedawali fast fooda i colę.
Kupił frytki, piwo i colę. Zmieszał piwo i colę. Maczał w tym wywarze frytki. Niektórzy patrzyli na niego jak na psychopatę, ale on wiedział lepiej. Nie przeszkadzało mu, że sól miesza się z napojem. To tylko sprawia, że będzie smaczniejszy. Cieszył się kwestionującym wzrokiem, spokojnie słuchając niezbyt spokojnej muzyki, jaką grano na scenę. Podśpiewywał teksty, przegryzając namoczone frytki. Chyba odkrył nową ambrozję.
Zamierzał się tak delektować, dopóki nie usłyszał głośnego i soczystego „kurwa” w pobliżu. Już myślał, że spotka miłego Polaka, a to się okazało, że jakiś dzieciak się wywalił. Czuł się, jakby jakiś aniołek nagle usiadł mu na ramieniu i kazał zająć się młodocianym punkiem. Nie mógł się powstrzymać. Wsypał frytki do piwo-coli, po czym pomógł wstać młodej dziewczynce, wyprowadzając ją dalej od sceny, gdzie nie było nikogo, kto chciałby zdeptać biedne dziecko. Dopiero po upewnieniu się, że dziecko żyje, postanowił się nim dalej zająć. Szkoda, że nigdy nie słuchał, kiedy mówiono mu jak się zająć samotnym dzieckiem.
Podał herosce kubek z frytkami przesiąkniętymi podejrzanym napojem, oczywiście, pozbywając się z niego jakiegokolwiek alkoholu przed tym. Jak miał tyle lat co ona, to raczej robił odwrotność tego, ale jednak tym razem woli nie demoralizować dzieci. Tym bardziej że na jej szyi wisiała plakietka in probatio. Chciał ominąć mitologię jak najbardziej, a i tak kończy w ten sposób.
– …Ja nie piję. – usłyszał jako pierwsze w odpowiedzi, na co jedynie złapał się za głowę. Dobra, może trochę jebało mu z mordy jego wspaniałym wynalazkiem, ale kubek już nie pachniał alkoholem. Był również pewien, że problemem nie był sam alkohol, a kawałki pieczonego ziemniaka pływające w ciemnym płynie.
– Tam nie ma alkoholu, zmieniłem wszystko na bezprocentowe i bezpromilowe. Zero przecinek zero zero. – dodał, klepiąc legionistę po ramieniu. – Uch, jestem Gabriel, ambasador Bachusa. – wytłumaczył się, starając się mówić tak, aby nikt oprócz ciemnowłosej przed nim nie usłyszał tej ostatniej części. Mimo tego i tak spotkał się z krwiożerczym wzrokiem. Bądź co bądź, zaczął się nieco bać tego dziecka. – Poza tym, wiesz, że nie musisz nosić plakietki poza obozem, nie? – uniósł brew, jednocześnie grzebiąc po kieszeniach, w końcu podając pogniecione opakowanie chusteczek.
Mózg legionisty przed nim chyba się przegrzał z nadmiaru informacji. Wziął głęboki oddech.
– Ja Gabriel, mój ojciec Bachus, ty legionista, kubek nie alkohol. Kubek cola, piwo zero, frytki. Ja mówić za Bachus. Plakietka nie musieć. To chusteczki. – powiedział ostrożnie słowo po słowie, starając się ignorować większy niepokój promieniujący z niemal całkowicie zakrytych, nieco przerażających, oczu. Nie pomogło. Zmrużył oczy, starając się wytłumaczyć to tak, aby nikt nie wziął go za dziwaka za mówienie o jakichś frytkach Dionizosa. – Kupić ci jedzenie? – zaoferował, jako ostatnią deskę ratunku. Może po zjedzeniu burgera trzynastolatkowie są bardziej rozumni i rozmowni.


Kuźma?
────
[852 słowa: Gabriel otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz