poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Od Judasa CD Havu — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

Czuł się jak na skraju zbytnio przypominającym szaleństwo i manię.
Klaustrofobiczne pomieszczenie — choć nie miał klaustrofobii — i samo przeznaczenie miejsca, w którym się znajdował, powoli go zaczynały drażnić, jakby samo jego towarzystwo nie było wystarczająco drażniące. Upierdliwe myśli o tym, jak był zirytowany na Havu, nie dawały mu spokoju, ale co gorsze, przez to, że postanowił go zaatakować, znajdował się w tym zaśmierdziałym dole i naprawdę, naprawdę zaczynał obawiać się konsekwencji, choć, do cholery, nie zrobił nic takiego, oprócz mierzenia w stronę rudowłosego z nieistniejącego, pieprzonego ,,pistoletu”, którym tak naprawdę był miecz, a ci policjanci byli takimi tępymi cymbałami, że uwierzyli, że mieli prawdziwą broń palną, a ona rozpłynęła się w powietrzu.
— Wiesz, mają jakieś kilkanaście, czy tam dwadzieścia ileś godzin na przetrzymanie w tymczasowym areszcie, potem muszą postawić ci zarzuty.
Havu rzucił mu zmaltretowany, zdenerwowane spojrzenie, niezbyt usatysfakcjonowany tym, że mężczyzna ośmiela się tak po prostu do niego odzywać. Zmęczenie go postarzyło o jakieś pięć lat, a i tak wyglądał wciąż młodo, tak samo olśniewająco.
— Prawo studiowałeś, czy co? — spytał z niechęcią. — Wyglądasz na takiego.
— Mam to interpretować jako obrazę czy komplement?
— Obrazę. Zdecydowanie — wycedził, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy.
Wizualnie, był jedynym przyjemnym dla oka obiektem w zasięgu wzroku Judasa. Mentalnie, lustrowanie go napawało z każdą sekundą ciało księdza kolejnymi falami duchowego kalectwa, niesmaku i palącego jadu. Nie przyglądał się wcześniej jego twarzy bardzo szczególnie (nie, żeby miał powód) — a teraz mimowolnie przykuwała całą uwagę i niezbyt był w stanie z tym walczyć, bo, niestety, stwierdzić trzeba było, że jest jak diabelski magnes.
Tak cholernie go irytowała. Naprawdę. Nie mógł zliczyć, ile razy to poczuł lub pomyślał, ale to tylko sprawiało, że uważniej, z większymi szczegółami ją obserwował, jak swoją ofiarę, zastanawiając się, czy ma tak ogniście rude (boże, jak go i r y t o w a ł ten kolor!) też rzęsy, czy się mu tylko wydaje z dalekiej odległości, czy gdyby złapał go za szyję, byłaby na tyle krucha, aby ją zbruzdał śmiertelnymi sińcami, czy na innych częściach ciała też ma te irytujące ciemne plamy zwane piegami, czy gdyby ścisnął go za dłoń, mógłby ją po prostu zgnieść jak robaka. I tak potęgowały w nim pragnienia bruzdania, krzywdzenia, miażdżenia partii ciała, wydrapywania tych pieprzonych pomarańczowo-brązowo-żółtych piegów z bladej skóry, wyrwania każdej rzęsy Havu po kolei, aż nie poczuł, jak jego żołądek zaczyna się buntować i robić istny wir w środku.
— Możesz się na mnie tak nie gapić?
O rany. Chryste, jeszcze to. Boże, tak, właśnie tylko tego mu brakowało. Ten (irytujący) głos, na który zacisnął zęby, ścisnął materiał spodni i uśmiechnął się w odpowiedzi. Będzie go słyszał w swoich najgorszych, najobrzydliwszych koszmarach. Nie rozumiał, czemu Bóg tak go pokarał.
— Stwierdziłem, że mi przeszło, bo w sumie czasu nie cofnę, prawda?
— Łaskę mi robisz? — prychnął śmiechem, potrząsając głową. — Słyszysz ty siebie czasem, co ty mówisz?
— Dla ciebie powinna być to łaska.
Ciężko stwierdzić, kto kogo miał bardziej dość, ale Havu wyglądał, jakby dawniejsza tendencja do nieokrzesanego pyskowania z niego wyparowała przez tę sytuację. Na jego twarzy pojawiło się dziwne otępienie.
— Może spróbuj z nimi pogadać i jakoś ich przekonać, żeby dali nam spokój? — wymamrotał Havu, wypowiadając słowo ,,nam” jak obelgę. — Myślę, że mógłb- no, może się na coś przydasz, skoro to ty mnie tu wpierdoliłeś i skoro dajesz mi swoją jebaną łaskę.
— A poprosisz mnie?
— Do reszty upadłeś. Dalej, zrób to, co robisz najlepiej.
Judas pochylił się do przodu.
— Zastanowię się, jeśli wybłagasz mnie o to na kolanach.
— Jesteś obleśny.

Koniec końców pozostał jednak bezkarny i poszkodowany był jedynie Finlandczyk ze swoim uszkodzonym nosem. Szkoda, że nie był złamany i wyleczy się za parę dni, nie pozostawiając po tym tragicznym wypadku żadnego permanentnego znamienia, na które mógłby spoglądać każdego dnia i przypominać sobie, co ten cholerny Judas mu zrobił.
Miasto wydawało się jeszcze bardziej ponure, niż bywało zazwyczaj wieczorami. Stracili poczucie czasu. Havu po wyjściu kupił w automacie w korytarzu zimną puszkę coli i gdy wyszedł z budynku z Judasem, musiał poczuć się jak nowo narodzony, bo odetchnął z ulgą, wydał pełen emfazy jęk i oparł się o budynek tak, jakby nie był zbudowany z twardych cegieł i odpadającego powoli tynku, a był bawełnianą pierzyną.
— Daj mi za to wszystko papierosa — powiedział w stronę Judasa, widząc, jak ten ma zamiar ruszyć w swoją stronę.
— O, co za nowość — zripostował, po czym syknął z drwiną: — A nie podziękowałeś mi, że dzięki mnie wyszliśmy.
Rudzielec nie skomentował tego, odwracając wzrok, ale wciąż otrzymał to, o co pięknie poprosił. Zapalił papierosa, spojrzał na niego podejrzliwie, zamrugał, zawahał się nad czymś, po czym odwrócił się plecami do księdza, nie wykazując chęci na przebywanie u jego boku ani chwili dłużej.
— Że też musisz palić te same, co ja.


Judas pierwszy raz od siedemnastu lat nie miał ochoty palić. I to przez całe osiem dni. Nawet nie spostrzegł wcześniej, jak bardzo nałóg stał się częścią jego życia, jego każdej doby i jak bardzo nie zwracał już uwagi na automatyczność tego szkodliwego nawyku. Czuł, że od braku nikotyny zwiększył mu się znacznie apetyt i cały ten czas odczuwał potrzebę zaśnięcia przez zawroty głowy i niemrawość. Ręce mu drżały jak po przedawkowaniu kofeiny, a płuca gorzej funkcjonowały, domagając się swojego dymnego pożywienia. Skakało mu ciśnienie, a z nim miał już i tak problemy.
W kancelarii parafialnej patrzyli na niego co najmniej takim wzrokiem, jakby spadł w hierarchii społecznej do poziomu plebsu, co widział, a to tylko potęgowało zdekoncentrowanie, choć jednocześnie traktowali go jako biedną ofiarę losu, co akurat postanowił wykorzystać, robiąc z siebie rzeczywiście poszkodowanego, byleby zaprzestać tych niesnasek i powrócić do poprzedniego porządku (po raz kolejny, wszyscy postanowili wytrącać do z rutyny, rutyny nie tylko fizycznej i obowiązkowej, ale także duchowej — czuł się jak przewrażliwiony na wszystkie emocjonalne bodźce). I tak nie mógł długo na to pozwalać.
Dopiero się dowiedział, co tak naprawdę znaczą emocjonalne bodźce — znowu spostrzegł pomiędzy duchownymi jakież poruszenie, znaczące raczej podobne nawet w wydźwięku nieporozumienie i Judasowi pierwsze co przyszło do głowy to podejrzenie, że znowu otrzyma sankcję i będzie to coś gorszego niż nagana oraz przymusowy urlop. Zawołano go. Odłożył dokumenty ślubne, które przeglądał od godziny. Powinien poczuć ulgę, bo nienawidził wykonywania tej papierkowej roboty, na którą został skazany, a jednak preferowałby zajmować się nią kolejny miesiąc, niż znowu mieć problemy.
Poprawiając skrzywiony kołnierz, wszedł do drugiego salonu, urządzonego niczym do obrad okrągłego stołu.
— Spowiadałeś ostatnio kogoś?
Uniósł brwi.
— Ostatnio, mówisz? Tak… niezbyt, bo mi nie chcecie pozwolić. O co chodzi?
Bernard (co za durne imię) spojrzał na drugiego, stojącego obok duchownego wzrokiem o wyrazie znanym tylko dla ich dwójki, ignorując Judasa na całe parę chwil, aż ten poczuł się do reszty wykluczony.
— Aiden nie żyje.
Grobowa cisza. Judas poruszył się niespokojnie, wbijając wzrok w świeżo pomalowaną ławę.
— A — bąknął niezręcznie cichym głosem. — Nie żyje. Co to znaczy?
— Że nie żyje — niemalże warknął w odpowiedzi drugi ksiądz z wylewem nieczułości. — Nie wiesz, co znaczy, że ktoś nie żyje, Judas, do cholery, dosłownie go znałeś. To poważna sprawa, to nasz proboszcz, na dodatek, podobno było to samobójstwo. Wy wiecie, jak to wygląda dla ludzi? Proboszcz, który się zabija? I policja, która próbuje się wtrącać, podejrzewając nie wiadomo co, choć doskonale wiedzą, że nic im nie powiemy? 
Mówił coś jeszcze, choć Judas go nie słuchał, jakby nagle ogłuchł. Jego zmęczone oczy były suche do tego stopnia, że miał chęć je wydrapać. Coś zakotłowało się mu w gardle i podłożyło piekący ogień, jakby musiało się wydostać, ale ksiądz stał z zamkniętymi, właściwie zaciśniętymi szczelnie ustami.
Nie zwracając uwagi na to, czy jest tu nadal potrzebny, wyszedł z pomieszczenia niewzruszony, jakby wcale nie usłyszał właśnie, że osoba, która niegdyś była dla niego (prawie) najważniejsza, nie żyje.

I nie chciał palić kolejne sześć dni.
Dzwoniło mu w uszach imię Aiden jak pieprzone dzwony kościelne. Przeliterowywał je w kółko, jak w transie, szeptał do siebie, próbował je zobrazować sobie od tyłu (,,n-e-d-i-a”, mamrotał do siebie jak modlitwę, wypowiadał zaraz z przekleństwem obok. Zapomniał o tym imieniu na długi czas, a teraz, z tą informacją, uderzyło w niego jak pocisk, który przeszedł przez wszystkie jego płachty.
Ostatni raz włożył garnitur na swoim ślubie i nie miał ochoty robić tego ani razu więcej, w żadnej okoliczności, bo po prostu nienawidził garniturów całym swoim sercem, mózgiem i ciałem. Nigdy nie zapomniał dnia próby dobrania mu marynarki i spodni, których czarnego koloru przypominającego mu jedynie smołę także nie cierpiał — był albo za szeroki w ramionach, albo zbyt wąski pod pachami, albo miał za długie nogi, albo zbyt grube łydki. Teraz ślubów udzielał innym, podobnie jak już umarłym pogrzebów (przestał widzieć różnicę między ceremonią ślubu a pogrzebu, stwierdzając, że w obydwóch ktoś albo już jest, albo kończy martwy) — omijając ten przypadek. Teraz on miał być gościem na pogrzebie i wstyd aż przyznać, ale to był jego pierwszy raz. Musiał wyprać, wyprasować i odkłaczyć garnitur, a potem poprawiał go na sobie tysiąc razy, patrząc w lustro w taki sposób, jakby widział w nim cudze odbicie. Ten sam garnitur, w którym składał swoją ostateczną wolę wstąpienia w małżeństwo, ten sam, który miał wyrzucić tysiąc razy, ale za każdym razem na nowo odwieszał go do szafy. Nadal na niego pasował jak na złość. No, może prawie pasował. Był jedynie odrobinę za duży. Judas musiał albo schudnąć, albo stracić mięśnie od tamtego czasu i nie było w tym nic dziwnego, skoro minęło jedenaście lat.
Beznadzieja ściskała mu serce. Zepchnął ją w dół żołądka jak niepotrzebny śmieć, zdławił z pogardą. Gdyby wiedział, że emocje potrafią powodować fizyczny ból, po prostu nauczyłby się ich nie odczuwać.
Decyzja o korzystaniu z emocji jako logicznego narzędzia nie była ani przemyślana, ani nawet rozumna. (Czego się spodziewał?). Prawdopodobnie myślał, że jest ponad tym, ponad wszelkimi prawami naturalnymi mówiącymi, że we wszelkich uczuciach nie ma kompletnie nic racjonalnego, a w zamian zaczęły dopadać jego samego. Próbował jakoś to wszystko ze sobą pogodzić i jednocześnie nie zwariować, przyznając, że może nie wszystkie emocje są stworzone do tego, by właśnie on je kontrolował.
Myślał, że rozerwie ten jebany, kurwa, garnitur, na strzępy. Pooddychał powoli, policzył do dziesięciu, nie, piętnastu, a nawet dwudziestu, a w końcu liczył tak i do okrągłego sześćdziesięciu. Spojrzał na swego psa, który spoglądał na Judasa oczami pełnymi niepewności i jakkolwiek głupie może być antropomorfizowanie zwierzęcia, to i tak stwierdził, że pewnie pupil musiał zinternalizować wszystkie unoszące się w mieszkaniu trwogi oraz sentymenty i sam je odczuwał tak samo, jak Judas, choć był tylko psem.
Szarość budynków przysłaniała jasne niebo. Słońce świeciło mu prosto na twarz, przez co musiał mrużyć oczy, ilekroć na nie spoglądał, od zawsze będąc wrażliwym na promienie. Nie lubił się ze słońcem, choć wiosna była jego ulubioną porą roku, ale czuł, że i z nią zacznie łączyć osobiste więzy i mu po czasie zbrzydnie, a na widok kwitnących roślinek już nie będzie tak ujęty, jak zazwyczaj. Gdy szedł śliskim, brudnym chodnikiem, z każdą sekundą było mu coraz mniej komfortowo, koszula gryzła w skórę, buty drażniły piętę, krawat był zbyt mocno ściśnięty.
Chciał być już po tym i puścić wszystko w niepamięć — jak długo ma pokazywać żałobę, żeby nie wyjść na bezdusznego? Jak długo ją odczuwać? Ludzie potrafią całe lata, a nawet całe życie po kimś płakać, tylko że Judas nie płakał, nawet nie tęsknił. Aiden był jego mentorem (bez którego pewnie zginąłby w seminarium i wciąż byłby nędznym nieudacznikiem), ważnym nie tylko dla niego, a też dla innych w parafii, co i tak nie trafia nawet na środek kryterium przyjaciela a rodziny i nie powinno dobiegać do czasu żałoby wynoszącego dłużej niż parę miesięcy — sześć? Trzy? Szóstka wygląda ładnie, trójka ma większy sens. Pierwszy raz tak naprawdę umarł dla niego ktoś bliski, tak po prostu, skąd miał do cholery wiedzieć, jak w takiej sytuacji się zachować? I to w taki sposób, przez który niezbyt w to wszystko wierzył. Samobójstwo brzmiało dla niego jak jakaś fikcja. Próbował to sobie wyobrazić, by spróbować uwierzyć w rzeczywistość tak bardzo, jak wierzy w Boga, tylko niestety ten bezczelnie opuścił go akurat w takiej chwili i nie dawał żadnych znaków. Porównanie w takim razie okazało się niezbyt trafne.
— Rany, a ty co, na pogrzeb idziesz?
Ten kpiący głos brzmiał jak wszystkie nieszczęścia, jakie wylazły z puszki pandory i naprawdę zaczynał wierzyć, że to on jest karą za wszystkie grzechy, których się dopuścił, również te, z których się dawno wyspowiadał.
Był jego Pandorą. Będzie jego największym grzechem.
— Tak, Havu, zgadłeś, idę na pieprzony pogrzeb.

Havu
 ──── 
 [2052 słowa: Judas otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz