piątek, 19 kwietnia 2024

Od Theodore'a — „Sami swoi, edycja dla nimf” — część 1 [Walentynki]

Treść liściku:
„W imieniu własnym oraz mojej córki, Beatrice Darling, zapraszam wszystkich na walentynkowe przyjęcie ku czci czułości i przyjaźni! ~ Filotes
(na odwrocie, inny charakter pisma)
Tak, mówiąc „wszyscy” mamy na myśli też te dwie skłócone driady, które są gotowe wyrwać swoje drzewa z korzeniami i je przesadzić jak najdalej od siebie, byle tylko nie musieć na siebie nawzajem więcej patrzeć. Trzeba je pogodzić przed imprezą, a to zadanie przypadło właśnie Wam. Nie dostaniecie ani kawałka popisowego ciasta dzieci Demeter, jeśli te dwie przed początkiem imprezy nie będą najlepszymi psiapsiułami na świecie!!! ~ Bea”

Theodore nie rozumiał tego całego zamieszania związanego z walentynkami, i równie średnio się tym przejmował. Po swoim krótkim stażu na in probatio nie sądził, że wpadnie w lepkie ręce bogów i ich zajęć. 
Ale fata chyba nigdy go nie lubiły, a wysłanie mu gołębia ze ślicznym liścikiem było wisienką na torcie. 
Z westchnieniem rozerwał zapieczętowaną kopertę i przebiegł wzrokiem po treści. Skłócone driady, dzieci Demeter? A więc Obóz Herosów. Z centurionem jego kohorty. Bogowie przyszykowali im cudowne walentynki. Najchętniej zgniótłby karteczkę w dłoni, ale musiał jeszcze pokazać ją swojemu kompanowi w cierpieniu. 
Rodiona znalazł w barakach, gdzie komenderował sprzątaniem. Po krótkiej chwili wahania podszedł do niego, pokazując trzymany w dłoni liścik. 
— Bogowie się mszczą — powiedział jedynie, przekazując mu karteczkę. 
 Chłopak zmarszczył brwi, szybko czytając zawartość. Kiedy skończył, przewrócił oczami. 
— Jak zwykle ⎯ mruknął, wciskając go do kieszeni. — Obóz Herosów? — To było raczej pytanie retoryczne, ale Theodore i tak skinął głową. 
Nie ekscytowała go ta misja. Cudowne walentynki — podróż labiryntem, rozwścieczone driady i przyjęcie. Rodion wyglądał jak ktoś, kto chce to jedynie odhaczyć na swojej liście „do zrobienia”. 
— Mi też się to nie podoba, ale bogowie nie odpuszczą — powiedział Fedorov, widząc jego minę. — Zbierz się i załatwmy to szybko — dodał, a potem wrócił do rozdawania zadań mieszkańcom trzeciej kohorty. 
Theodore zapewne również zajmowałby się teraz sprzątaniem, gdyby nie musiał iść do zbrojowni po swój sztylet. Zostawił go tam po wczorajszym treningu. 
Kiedy wrócił pod baraki, Rodion wydawał się niezbyt poruszony, jakby takie zadania były codziennością. A może i były? Właściwie w tym zwariowanym obozie coś takiego raczej by go nie zdziwiło. 
— W labiryncie musisz się pilnować i uważać, gdzie idziesz — poinstruował go Rodion. — To niebezpieczne miejsce, ale jeśli będziemy mieli szczęście, wyjdziemy z tego bez szwanku — powiedział, trzymając w dłoni swój oszczep. 
Przynajmniej w składzie mieli zarówno broń długodystansową, jak i krótkodystansową. Pomimo tego miał nadzieję, że nie będą musieli z niej zbyt dużo korzystać. Bojowa postawa przykładnego Rzymianina chyba jeszcze się w nim nie przebudziła. 
Wejście do labiryntu znajdowało się przy bramie do obozu. Ciemny korytarz niezbyt zachęcał go do wejścia. Zacisnął dłoń na sztylecie i w napływie jakiejś głupiej odwagi wszedł jako pierwszy, Może to i lepiej, że tyły osłaniał ktoś doświadczony w walce. 
— Skup się na Obozie Herosów, jako na celu naszej podróży — poradził Rodion przyciszonym głosem. 
Theo zmarszczył brwi i starał się myśleć głównie o obozie greckich półbogów. Raczej nie miał na czym zahaczyć myśli, ale nie było innego wyjścia. 
Poruszali się cicho i możliwie szybko. W końcu liczył się czas. 
Dwa razy udało im się uciec przed żyjącymi w labiryncie potworami. Jednego z pomniejszych Rodion po prostu odgonił swoją akonitą. Theodore bardzo cieszył się, że potrafi szybko biegać, choć nie było to takie proste w podziemnych tunelach. 
Udało im się wyjść na powierzchnię, uprzednio nie walcząc bezpośrednio z żadnym ze stworów. 
 
Weszli do Obozu Herosów bez większych trudności i niemal od razu skierowali się w stronę lasu. Musieli zlokalizować dwie maruderki. Theo myślał, że będzie to dosyć trudne, w końcu driady były do siebie bardzo podobne. A jednak te dwie kłóciły się tak głośno, że ciężko byłoby je przeoczyć. 
— Na Plutona, krzyczą, jakby je ktoś z liści obrywał — mruknął chłopak, krzywiąc się nieco. 
— Naprawdę jest źle — skwitował Rodion, klucząc między drzewami. 
Idąc za odgłosem głośnych krzyków i furkotem gałęzi, szybko znaleźli ognisko chaosu. Zatrzymali się kilka metrów od nich, ukrywając się między drzewami. Nigdzie w pobliżu nie było innych driad — najwyraźniej żadna nie chciała przebywać w takim hałasie. W powietrzu unosiły niewielkie, białe i fioletowe kwiaty. Były całkiem ładne, choć pojawiły się w nieprzyjemnych okolicznościach. Chłopak machinalnie zgarnął kilka z nich do kieszeni; na przyjęcie nie wypada przychodzić z pustymi rękami, prawda? Widział kątem oka, że Rodion zrobił to samo. 
Sukienki obu awanturniczek nosiły ślady naderwań i niewiadomego pochodzenia plam — ich kłótnie musiały trwać od pewnego czasu, skoro zdążyły doprowadzić się do takiego stanu. Splątane włosy i grymasy wściekłości na zwykle delikatnych, elfich twarzyczkach również nasuwały podobne wnioski. 
— To wszystko jest TWOJA wina! — wykrzyknęła jedna z nich, gwałtownym ruchem pokazując palcem na tę drugą. 
— Moja? To przez ciebie się to wszystko zaczęło! 
Podobne przepychanki trwały jeszcze przez chwilę. Nie wynikało z nich kompletnie nic — kłótnia na poziomie dwójki dzieciaków w podstawówce, które pokłóciły się o połamaną kredkę. 
— Cofnij się z powrotem do poziomu 20-centymetrowego drzewka i daj wszystkim spokój! Gdybyś się nie wtrącała, to łąka nadal byłaby cała! — warknęła głośno w końcu jedna z driad, nieco rozświetlając sytuację. 
— To nie moja wina, że zaczęłaś się kłócić! Atakowałaś mnie i zniszczyłaś jej najpiękniejszy fragment! Na tej zaoranej ziemi już żadna z nas nie zamieszka! — krzyknęła w odpowiedzi driada, wyciągając rękę w stronę siostry, ale ta cofnęła się w odpowiednim czasie. 
— Driady mogą zniszczyć środowisko? — zapytał Theodore znacznie ciszej, patrząc na Rodię. 
Nastolatek po chwili skinął głową. 
— Jeśli są nieuważne. Skoro walczyły, jest możliwość, że je uszkodziły — przytaknął, nieznacznie marszcząc brwi. — Ale to musiało je boleć, skoro one same wyglądają jak po wichurze — dodał, spoglądając na wciąż kłócące się driady. 
Jeszcze przez moment przyglądali się duchom drzew, stojąc w wirujących wokół płatków kwiatów. 
— Mamy je ze sobą pogodzić, więc chyba trzeba tam iść — powiedział z westchnieniem Theo, chowając sztylet do pochwy. Nie chciał zostać zaatakowany przez rozwścieczoną driadę, choć i tak miał na to spore szanse. 
Rodion przytaknął skinieniem głowy. Musieli zareagować. Przecież po to tu przyszli, prawda? 
Powoli i ostrożnie zaczęli podchodzić do duchów. One raczej i tak nie zwracały na nich większej uwagi. Theodore postanowił, że zacznie mówić. Chwilę pomyślał nad doborem słów. Chociaż wszystko brzmiało dla niego równie idiotycznie, miał nadzieję, że nie rozzłości ich jeszcze bardziej. 
Kiedy stanęli wystarczająco blisko, odchrząknął, wyciągając spomiędzy ciemnych loków jeden z płatków fioletowego kwiatu. 
— Drogie panie, to nie przystoi tak się kłócić… — powiedział, czując się jak błazen, ale postarał się obdarzyć je uprzejmym uśmiechem. — Przecież każdy problem jest do rozwiązania, tak? Święto miłości nie służy do kłótni! A ja z moim kolegą jesteśmy tu, żeby wam w tym pomóc — powiedział na wydechu, ale wciąż nie pozbył się uśmiechu z twarzy. 
Niemalże z zapartym tchem czekał na reakcję zapewne zaskoczonych ich widokiem driad. Zastanawiał się, czy znowu będzie musiał uciekać. Te jednak wciąż skupiały się głównie na sobie i swoim sporze. Bogowie, ile można?


[1025 słów: Theodore otrzymuje 10+20 PD]
Theoodore i Rodion początkowo mają zerową siłę przebicia, nimfom nie jest tak łatwo porzucić wieloletni spór. Ale nawet to nie jest w stanie powstrzymać centuriona i herosa in probatio z jego kohorty. Siła niedźwiedzia i święto miłości to najwyraźniej dobre połączenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz