Głuche echo w czaszce, trzask chrząstki. Ezra szczeknął przekleństwo, które w drodze do ust przerodziło się w zduszony skowyt. Łzy wypełniły jego oczy. Kilka z nich spadło w dół, kilka zaplątało się w jego rzęsach. Bezskutecznie pociągnął nosem, łykając jedynie metaliczną, gorącą krew, za lepką, aby był w stanie ją przełknąć. Ciepło pulsowało wzdłuż jego kości policzkowych, dookoła jego oczodołów – za drętwe, aby mógł je zignorować, za błahe, aby mogło przebić się przez zasłonę adrenaliny. Kolektywne zachłyśnięcie się powietrzem widzów uderzyło uszy Ezry z impetem, który posłał kaskadę bólu wzdłuż jejgo czaszki. Napięcie wypełniało duszne powietrze, gorące złością, zimne strachem. W tych momentach ciszy nikt się nie ruszał. Świat wstrzymywał oddech, każdy z obecnych zamierał na swoim miejscu, w tej samej pozycji, przejęty widokiem parskających krwią i nienawiścią dzieci. Nikt nie myślał o tym, aby przerwać pojedynek. A jeśli myślał, był tchórzem, bojącym się przekroczyć okrąg spalonej trawy. ,,Tchórze”, chciał ryknąć Ezra. Chciał wykrzyczeć obelgę w mur wykrzywionych twarzy, powiedzieć im, jak żałosny jest sposób, w który gapią się na niego. Jak głupie jest to, że nazywają siebie herosami, bohaterami, a gdy mają szansę pokazać swoje męstwo – stoją jak wryci.
Ezra rozchylił wargi, panicznie łykając powietrze przez zasłonę krwi, cieknącej z jego nosa. Wdech, wydech. Jejgo żebra bolały z każdym wdechem.
Ciepła struga śliny zmieszanej z krwią wylała się zza warg Ezry i uderzyła twarz Kazue. Ta sama krew, ta sama ślina zagulgotały w przełyku Ezry, gdy usiłował coś wychrypieć. Jejgo wnętrze rozrywał żal. To samo uczucie, które czuje się w ułamku sekundy, w której kubek wyślizguje się z ręki. Chęć cofnięcia czasu i złapania go w locie, niemożność cofnięcia swoich działań. Ten smutek rozpalał w jego wnętrzu złość.
— Ty dziwko — wydyszał, cicho, upiornie cicho. Fala zimna spłynęła z jejgo ust.
Szelest szeptów przebiegł przez polanę. Dziesiątki głosów poruszone obelgą, zamilkłe chwilę później.
Kazue uśmiechała się. Uśmiechała się dwoma rzędami zębów, przywodzących na myśl szczękę mięsożercy, gotowego do ataku. To był uśmiech zębów, rwących się do rozerwania szyi. Ust, chcących zasmakować krwi. To nie było dziecko. To nie mogło być dziecko, myślał Ezra. To nie nastolatka, przyjeżdżająca do Obozu z plecakiem pełnym ciasteczek i kolorowych skarpet. To potwór w ludzkiej powłoce, zęby i pięści i gałki oczne owinięte strachem i złością i cudzym mięsem, obite skórą i ubrane w pomarańczową koszulkę dla niepoznaki.
Łokcie Ezry dygotały pod jejgo ciężarem. Palce, wbite w ziemię drętwiały. Heros czuł brudny sok gnijących roślin pod paznokciami. Czuł krew, spływającą po jego brodzie, stygnącą za jego dekoltem.
— I co, bliznowaty? — wycedziła brunetka przez zęby, nadal obnażone, nadal ostre. — Poddajesz się?
Odpowiedzią Ezry był krzyk. Lament złamanego ducha, niesiony powietrzem nad czubki drzew. Wraz z nim Ezra wypluł z ust własną krew, spienioną ślinę i żal, zatykający jego gardło. Zdrowe listki fiołków zmarniały pod ciężarem rdzawych kropli.
— Zabiję cię.
— Spróbuj — wyszeptała. Ezra uniosło pięść.
Jego knykcie uderzyły o miękką skórę policzka Kazue. Kości szczęknęły o kości, stawy zatopiły się w pocałowanej przez słońce skórze, zostawiając na niej czerwony ślad. Kolejne uderzenie, niedbałe, wymierzone w szczękę. Knykcie uderzające o zęby. Krew, spoczywająca na twarzy dziewczyny prysnęła na wszystkie strony. Zmieszała się z jej własną, wyciekającą z jej pękniętej wargi.
Krew na ziemi, błoto na twarzy, łzy w oczach.
— To wszystko? — Zanuciła córka Aresa, oblizawszy usta.
— Dlaczego? — Jęknęło Ezra. Strąk szkarłatnej śliny zawisnął na jego wardze. — Czego ty ode mnie chcesz?
Głowa Kazue opadła na ziemię, szczęki otworzyły się w jazgocie, który Ezra rozpoznało jako śmiech. Szyderczy, głośny śmiech, trzęsący jej klatką piersiową, uwalniający pięść, zaciśniętą na nasiąkniętej krwią koszulce Ezry. Salwy śmiechu, rozdzierające herosa od środka. Kazue nie przejmowała się krwią, zbierającą się na jej twarzy ani żarem, dogasającym wokół ciemnej aureoli rozrzuconych włosów. Zwijała się ze śmiechu, uderzając w ziemię pięścią, mrużąc oczy w słońcu.
— Czekam — wydusiła przez śmiech, z trudem łapiąc oddech. — Czekam, aż mnie zabijesz. Miałeś mnie zabić.
Dziewczyna przekrzywiła głowę w geście udawanej, niewinnej ciekawości. Drwiny. Obelgi, wyplutej w twarz. Prowokacji.
Ezra wiedział, że jest słaby. Cholera, żałosny jak mało kto. Że nie jest w stanie zmyć podłego uśmiechu z jej twarzy, że nie jest w stanie dowalić jej raz a dobrze, zyskując spokój i uznanie reszty. Że nie jest w stanie nic zrobić. I że Kazue dobrze wiedziała, że jest niczym więcej niż małe, zagubione dziecko z nadąsaną miną, pozostawione w deszczu przez życie, które nie zrobi ze sobą nic, nie sprawi nawet, że życie przestanie kopać je w żebra.
— Nikt — jasny baryton uciął zduszony chichot. — Nie będzie nikogo zabijał.
Stukot czterech kopyt rozbrzmiewał w ciszy. Zaraz za nim, kroki odzianych w japonki stóp. Ezra nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, kto za nim stał.
— Nie żyjesz — wycedziła Kazue przez zęby. Ezra parsknął w odpowiedzi, obsmarkując ją skrzepami krwi.
— Oboje nie żyjemy.
Stuk–stuk–stuk–klap, klap. Ezra z trudem wciągał powietrze przez zęby, skupiając całą uwagę na płonących mięśniach przedramion, na bolących ramionach. Zipał złością, frustracją i strachem. Gdy uniósł dłoń, aby opleść nią szyję Kazue, oprzeć na niej cały swój ciężar i zamknąć ją raz na zawsze, gałąź winorośli oplotła jego ramię. Próbował je wyszarpnąć, uwolnić się z pędów, które w odpowiedzi zacisnęły się mocniej, przebiegły wzdłuż jejgo torsu i zepchnęły go z Kazue.
Słońce raziło oczy Ezry, krew zalepiała jego nozdrza. Z trudem podniósł się na łokciach, mrużąc powieki, aby móc rozpoznać postać mężczyzny, wyrywającego talię kart z dłoni centaura i analizującego ją z głębokim westchnieniem.
Ezra już widział swój koniec. I brak deseru przez następne dwa lata. Już nigdy, przenigdy nie zobaczy deseru.
Kazue?
────
[905 słów: Ezra otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz