piątek, 19 kwietnia 2024

Od Arnara — „Niezłe ciacho” — część 2 [Walentynki]

Poprzednie opowiadanie

Zawartość listu:
„Jeśli jesteś niezłym ciachem lub fajną babeczką — lub jeśli tego właśnie poszukujesz — wpadnij ze swoim wybrankiem do Nowego Jorku na ulicę Kremówkową 420a. Tylko 14 lutego cukiernia „Niezłe Ciacho Hedylogos®” oferuje DARMOWĄ DEGUSTACJĘ WSZYSTKICH WYROBÓW CUKIERNICZYCH spod ręki cudownego H. Edylogosa, najsłodszego cukiernika w mieście!

(małym druczkiem) Firma „Niezłe Ciacho Hedylogos®” nie odpowiada za ewentualną śmierć spowodowaną przedawkowaniem cukru lub spożyciem firmowego Gorgońskiego Pączka-Niespodzianki. Skargi prosimy kierować na adres: Empire State Building, piętro 600”.

Ciastka, ciastka, ciastka, oczy…
Co do ciastek mają oczy?
Zanim Arnar zdążył przełknąć to, co miał w ustach i powiedzieć bardzo niepewne „dziękuję…?” Lucien podjął swój monolog o wspaniałości słodyczy, więc w odpowiedzi dostał tylko zdziwione spojrzenie człowieka, który zaczął bardzo szybko przeżuwać to, co miał w ustach.
Słodycze się skończyły, więc nie mógł znowu zapchać sobie ust, żeby uniknąć odpowiedzi i… próby kontynuowania tej dziwnej rozmowy.
— Tak, tartaletki, właśnie — bąknął Arnar trochę bez sensu. — Super.
Nie dowiedział się nigdy, czy miał dostać jakąkolwiek odpowiedź, bo ich słodka rozmowa została gwałtownie przerwana.
— Dobrze, moje słodziaki! Mam dla was jeszcze jeden, wspaniały prezent! — Mężczyzna, który ich obsługiwał, niespodziewanie wyłonił się przed ich różowym stolikiem, aktualnie zapełnionym pustymi różowymi talerzykami. — To będzie idealny deser po deserze!
— Ale to trochę bez se… AR...! — Arnar skutecznie uciszył Luciena serwetką.
— Eee, ten, miałeś tu coś. Daj, to, uhh, wytrę i... no, tak. Już.
Naprawdę miał nadzieję, że nie przywalił mu za mocno. Przed tym dziwnym facetem udał, że to wszystko było zaplanowane i szybko odłożył zmiętą serwetkę na stolik. Bożek wydawał się tym typem osoby, którą bardzo łatwo urazić (czego woleli uniknąć, przynajmniej jeden z nich) i którym bardzo trudno jest przejrzeć fałsz (albo bardzo nie chce go zobaczyć) i chyba uznał, że ta scenka była całkiem urocza (pomijając fakt, że nadal mieli pełno lukru i okruszków różnego rodzaju na policzkach i dłoniach).
— Wracając, gołąbeczki, oto mój specjał! — Na stoliku pojawiły się dwa różowe pączki z różowym lukrem, które Arnarowi w jakiś pokrętny sposób zlewały się z talerzem. — Gorgońskie Pączki-Niespodzianki! — Mężczyzna wydał z siebie chichot godny najgorszego złodupca w filmie Disneya. — Smacznego!
Arnar spojrzał na Luciena.
Lucien spojrzał na Arnara.
Spojrzeli na pączki.
Po tylu słodyczach ich mózgi chyba nie działały najlepiej, więc w sytuacji podbramkowej w Hermesiaku obudziły się jego pierwotne instynkty przetrwania, które na szczęście odziedziczył po ojcu. Wystarczyło wykonać najgorzej zaplanowany (niezaplanowany) przekręt w jego życiu i jakoś się stąd wydostaną. Może facet nie będzie ich aż tak uważnie obserwować, bo inaczej któryś z nich dzisiaj umrze. Albo od razu oboje, po co się ograniczać…
— No to, yy, kochany... — Złapał Luciena za ramię i gwałtownie przyciągnął go do siebie, prawie zrzucając go przy tym z jego (różowego) krzesła. — Udawaj, że to jesz, a tak naprawdę wrzucaj to wszystko do kieszeni. Moich, twoich, kurwa, możesz mnie nawet zmacać, żeby wyglądało naturalnie. — Po czym, oczywiście dla niepoznaki (czuł na sobie spojrzenie boga), pocałował (udawał, że pocałował, ściślej rzecz biorąc) chłopaka w policzek, z całych sił powstrzymując się od natychmiastowego przeproszenia go za to. Miał nadzieję, że bóg dopowie sobie, że szeptał swojemu ukochanemu słodkie słówka do uszka.
Odwrócił się i stwierdził, że już nigdy nie spojrzy Lucienowi w oczy. Nigdy. Złapał tego przeklętego pączka z najbardziej ochoczym i najszczerszym uśmiechem, na jaki potrafił się w tamtej chwili zdobyć. Facet wyglądał na ucieszonego, więc chyba udało się uśpić jego czujność.
Był tak zajęty „jedzeniem”, że prawie podskoczył, gdy poczuł rękę obejmującą go w pasie. Tylko się wzdrygnął, nie skoczył. Pohamował się, można powiedzieć. Przecież pozwolił się macać. Musi zrozumieć tych, którzy nie mają takich umiejętności jak on.
— Ktoś z nas musi umrzeć. — Tym razem Lucien postanowił szeptać do ucha Arnara, bawiąc się jego włosami. No tak, zemsta. — Założę się, że jestem lepszym aktorem.
— Pierdol się.
— Z tobą? Oczywiście.
Chyba nawet mężczyzna, który nie odchodził szczególnie daleko od ich stolika, stwierdził, że ten żart był okropny, rzucił im Spojrzenie i odszedł parę kroków dalej, żeby zacząć układać różowe talerzyki w różowej witrynie. Świetnie im szło, oprócz tego, że to było najgorsze, co Arnar usłyszał w przeciągu ostatniego miesiąca.
Lucien przystąpił do akcji i z każdym udawanym kęsem coraz bardziej wyglądał jak człowiek, który jest bliski omdleniu, jego ręce coraz wolniej odnajdywały kieszenie swoje i Arnara, aż w końcu oparł głowę o ramię towarzysza i upuścił niedojedzonego pączka.
— Jakoś mi... niedobrze. Chyba się porzygam.
Facet znowu pojawił się tuż przed nimi i okrutnie zachichotał.
— I żyli długo i szczęśliwie, prawda? — Chłop chyba naprawdę miał uciechę. — Głupi, naiwni półbogowie. Nie wiecie, że krew Gorgony nie działa na was szczególnie dobrze?
Arnar postanowił udawać chociaż trochę zaniepokojonego stanem zdrowia Luciena, który zaczął cicho pojękiwać z zaciśniętymi zębami i powiekami. Prawdopodobnie z bólu albo z powstrzymywania śmiechu.
— Hej, trzymaj się, okej? Będzie okej, oddychaj, ja, ten, zaraz... lekarstwo, jakieś, coś, ten... oddychaj powoli… spokojnie…
Lucien odpowiedział mu czymś w rodzaju odruchu wymiotnego.
— Kurwakurwakurwakurwa. — W idealnie odegranej panice Arnar przewrócił różowe krzesło, żeby wstać i... wątpił, że da radę w jakiś romantyczny sposób unieść Luciena, więc zarzucił go sobie na ramię „na strażaka” albo „jak worek ziemniaków” (tym razem ten jęk bólu chyba był prawdziwy) i zaczął przeciskać się między stolikami do wyjścia. — Lucien, wytrzymaj, okej? Okej?
— ARRRGGHHHH...
— Wezmę to jako okej, oddychaj, dobra?
Przez chwilę bał się, że bóg będzie próbował powstrzymać ich od tej idiotycznej ucieczki, ale najwyraźniej był… nawet zadowolony z efektu swoich słodkości. Lucienowi szło naprawdę dobrze udawanie bezwładnego trupa, a Arnar zaczął się zastanawiać, czy on w ogóle oddycha. Pewnie tak, ale to, że nie wydawał z siebie żadnych dźwięków (nawet gdy przypadkowo uderzył nogą w jakiś stolik) było co najmniej niepokojące.
— Żegnajcie, gołąbeczki! Miłego pogrzebu!
Dzwoneczki nad drzwiami zadzwoniły zdecydowanie za głośno jak na gust Arnara. Lucien chyba przywalił głową w drzwi, ale i tak nic nie powiedział. Cholera, dobry był.
Odbiegli aż za róg ulicy, żeby bóg na pewno stracił ich z oczu, po czym Lucien został odstawiony na ziemię. Bardzo delikatnie. Tak, oczywiście.
— Nie musiałeś być taki brutalny — powiedział z wyrzutem, gdy tylko odzyskał równowagę.
— Może cię tym zmartwię, ale nie jesteś aż tak lekki, na jakiego wyglądasz. Znaczy, jesteś lekki, ale nie jak się biega. To zasadnicza różnica.
— A ty śmierdzisz.
— Okej, jeżeli mamy się wyzywać jak dzieci w podstawówce, to…
— Nie, serio śmierdzisz. — Lucien powąchał rękaw swojej bluzy. — Zresztą ja też. To chyba te pączki.
Arnar ostentacyjnie wyciągnął kawałki wypieków ze swoich kieszeni i wyrzucił je do najbliższego śmietnika. Otrzepał dłonie i obrzucił Luciena lodowatym spojrzeniem.
— Nie mam pojęcia, czemu możemy śmierdzieć Gorgońskimi Pączkami-Niespodziankami. Wiesz, w ogóle.
— Twoje żarty są okropne.
— Są lepsze od twoich. Poza tym uśmiechasz się.
— To grymas bólu.
— Mhm.



[1014 słów: Arnar otrzymuje 10+20 PD]
Mimo piętnastu prań, które Lucien i Arnar zrobili po powrocie do Obozu Herosów, zapach pączków z gorgonią krwią przywarł do nich jak Piętno Achillesa. Spodziewajcie się, że za jakiś czas tę dwójkę zaskoczą gorgony. Zapach ich krwi zdaje się przyciągać ich uwagę na tyle, że zaczęły za nimi węszyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz