piątek, 19 kwietnia 2024

Od Wintera — „Akademia pranków Cheetos” — część 1 [Walentynki]

Treść listu:
„Zawartość tej wiadomości musi zostać między nami, dobra? Utną mi głowę, jak się dowiedzą, że rozpowiadam sprawę herosom.
No dobra, to teraz czytajcie uważnie. Za sprawą czyjegoś (całkiem udanego) żartu, moje strzały trafiły do kołczanu Artemidy. Przyznaję, to byłoby całkiem śmieszne, gdyby nie to, że bogini łucznictwa zawsze trafia do celu, a celem tym są najczęściej potwory, z którymi walczy.
No, to teraz wyobraźcie sobie tę jedną wyjątkowo zaciekłą erynię, która nagle zakochała się w jednej z łowczyń. Albo tę biedną parę drakonów, która, gdyby drakony brały ślub, niedługo obchodziłaby porcelanowe gody czy inne cholerstwo, a teraz jedno nie może wręcz patrzeć na drugie.
Podsumowując — trzeba to jakoś odkręcić. Najlepiej szybko, bo Artemida jest już na mnie nieźle wkurzona.
Aha, list ulegnie autodestrukcji za 3, 2, 1…”

Gdyby Blanche Lemieux dostawała drachmę za każdym razem, kiedy w zakładzie bukmacherskim BETter zjawiał się młody, zbłąkany półbóg, miałaby już dwie drachmy — co nie było szczególnie imponującą ilością, ale to dziwne, że wydarzyło się aż dwa razy.
Wszystko zaczęło się od demonicznych staruszek. Była siódma rano i demoniczne staruszki były o tej porze w metrze dla Wintera codziennością, ale zazwyczaj warczały wtedy coś pod nosem o nieuprzejmych młodzieńcach i zajętych miejscach w komunikacji miejskiej. Stał na półśpiąco, łapiąc się jedynej poręczy ściskanej przez tłum starszych pań, z plecakiem przewieszonym przez ramię i zeszytem od matematyki w ręce. Rzecz jasna jego nauka wyglądała tak, że… no właśnie, nie wyglądała. Jego mózg wolał skupiać się na trzech rozmowach prowadzonych w tle równocześnie, więc zamiast myśleć o funkcjach, z których zaraz miał mieć kartkówkę, zmuszony był słuchać problemów wnuczki jednej z babć w metrze.
Ziewnął, raz, potem drugi. Jakaś staruszka posłała mu mordercze spojrzenie, więc następnym razem w trakcie ziewania zatkał usta dłonią. Metro leniwie zatrzymało się na kolejnej stacji, tłum ludzi wchodzących do środka wyminął się z tłumem ludzi wychodzących, w którychś drzwiach zjawił się nieprzyjemnie pachnący menel. I wtedy, kiedy dzień wydawał się tak absolutnie spokojny w nowojorski sposób, Winter kątem oka wychwycił na stacji coś zupełnie innego od tej nudnej wizji codzienności.
Przy ławce, na której siedział wyraźnie zdenerwowany biznesmen kłócący się przez telefon, stały trzy bujane fotele. Nie byłaby to najdziwniejsza rzecz spotkana przez Wintera w Nowym Jorku (raz spotkał bezdomnego, który kłócił się z kasjerką, że gołąb podpalił mu kufajkę), gdyby trzy staruszki siedzące na bujanych fotelach nie wydały mu się zupełnie znajome. Były pomarszczone, tak bardzo, że wyglądały, jakby przeżyły już tysiąclecia, a blade twarze kojarzyły mu się z makijażem, którym przyozdabiano zmarłych — a naprawdę nie chciał o tym myśleć, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko było jeszcze takie świeże i nowe. Bielone suknie kobiet stapiały się z białą przędzą na ich kolanach.
Zaraz, trzy staruszki na bujanych fotelach przędły ogromne, białe skarpety na stacji metra w Nowym Jorku. Dopiero to wydało się Winterowi dziwne.
Jedna trzymała na kolanach duży, gliniany kosz z kłębkiem wełny. Druga mamrotała coś do siebie, robiąc na drutach drugą, czarną skarpetkę wielkości swetra. Zanim Winter zdążył dobrze przyjrzeć się trzeciej, metro zaczęło opuszczać stację. Z nosem przyciśniętym do szyby tak, że przywarły do niego zapewne zarazki sprzed dziesięcioleci, udało mu się zauważyć coś jeszcze dziwaczniejszego — tylko jedna ze staruszek patrzyła prosto na niego, bo dwie pozostałe zajęte były szukaniem kogoś w tłumie. I nikt, poza nim, tak naprawdę nie zwracał na nie uwagi.
 
***
 
Winterowi nie było naprawdę potrzeba wiele do opuszczenia lekcji matematyki o ósmej. Wystarczyłby tylko gołąb ziejący ogniem, może zagubiony pegaz. Niekoniecznie musiały być to Mojry, ale Winter doceniał każdy znak, który oddalał go od szkoły.
Z ogromną dozą ostrożności, jakby zaraz miała na niego wyskoczyć nauczycielka matematyki, ominął stację najbliższą do szkoły i wysiadł tam, gdzie po raz pierwszy spotkał Blanche Lemieux. Był przekonany, że kiedyś powiedziała mu coś w stylu: „bla, bla, bla, nie przychodź tutaj nigdy więcej, zwłaszcza z drakoną, bla, bla, bla, znaczy, jeśli już masz walczyć z drakoną, to jednak lepiej, żebyś przyszedł do mnie, ale… [...] bla, bla, bla, to nie miejsce dla dzieci”.
A może jednak trochę coś przekręcił.
W każdym razie, kiedy przekraczał próg zakładu bukmacherskiego BETter, starał się o tym nie myśleć.
Na domiar złego był jeszcze ten gołąb. Zwykły, szary, jak prawie każdy ptak w Nowym Jorku, potykający się o własne nóżki i trzepoczący skrzydłami, upominając się o atencję. Wpadł na Wintera zaraz po tym, jak opuścił stację metra, rzucił mu pod nogi zabrudzony liścik w stanie ledwie żywym i agresywnie podziobał mu buty. Zmiętolonego listu chłopak nawet nie otworzył, czekając, aż pierwsza zobaczy go Blanche. Tak było bezpieczniej. Jeśli gołębia policja wystawiła mu wyrok śmierci, to przynajmniej dostanie chwilę na pożegnanie się z nią.
Otwierając drzwi, serce podeszło mu do gardła, kiedy pomyślał o swoim życiu w czasie, kiedy zjawił się po raz pierwszy w zakładzie BETter. Nie, żeby było gorsze czy lepsze od obecnego — ale wtedy przynajmniej był przy nim dziadek.
Równocześnie nie znał jednak jeszcze Blanche Lemieux.
Mężczyzna za ladą uśmiechnął się do niego nerwowo, jak zawsze, kiedy Winter pojawiał się w pobliżu. Być może raz zjawił się tutaj, żeby zostawić jej obiad na później. Być może raz ukrył się tutaj w panice przed grupą pięciu cyklopów w dresie dzierżących maczugi. (A może to po prostu byli ludzie. Sam nie wiedział, ale cyklopi zostali historyjką przedstawioną Blanche). Na początku próbowali udawać nieznajomych, ale w końcu Blanche sprzedała współpracownikom opowieść o tym, że młody był jej siostrzeńcem. Przy okazji na boku usłyszał też coś o nienachodzeniu jej w pracy, ale już tego nie pamiętał.
Zanim zdążył wydukać w ogóle jakiekolwiek przywitanie, mężczyzna zatrzymał go w pół kroku.
— Pani Lemieux ma teraz spotkanie — uprzedził go.
Jak ważne mogło być to spotkanie?
— Wiem, o czym myślisz. To bardzo. Ważne. Spotkanie.
Winter jęknął.
— Nie może Pan do niej zapukać grzecznie? Zapytać za ile będzie wolna? — Mężczyzna założył ramiona na piersi. — Proszę? Por favor? S'il te plaît?
— Nie masz szkoły, młody?
Ugryzł się w język.
— Bo wie Pan, chodzi o to, że wystąpił pewien… incydent.
— Incydent?
. Znaczy, oui. Nasza droga cioteczka z Francji niespodziewanie umarła. Blanche musi się o tym dowiedzieć. To była jej ulubiona cioteczka. Zawsze szyła jej takie ciepłe, puchate skarpety.
Mężczyzna zgromił go wzrokiem. Winter uśmiechnął się najbardziej przekupnym uśmiechem gimnazjalisty.
— Tylko proszę powtórzyć jej ten fragment o skarpetach, to bardzo ważne. Mamy jeszcze inną ciotunię z Francji, ale ona nie szyje skarpet.
I czekał. Machał nogami, siedząc na zbyt wysokim krześle i oglądając w poczekalnianym telewizorku mecz New York Giants. Jego myśli błądziły leniwe od wyświetlanego na ekranie trenera, przez dziwnego gołębia, aż do trzech staruszek, które spotkał jadąc metrem. Czy to źle, że na niego nie patrzyły? A może właśnie dobrze? Co znaczyło, że przędły dwie różne skarpety? Może był w ciąży? Nie, chwila, to niemożliwe. Co on w ogóle wiedział o Mojrach?
Wysłannik Wintera wrócił dopiero po kwadransie, z tak przerażoną miną, jakby wyszedł właśnie z jamy lwa. Westchnął cierpiętniczo, przypominając sobie o istnieniu chłopaka w poczekalni, jakby tylko grzeczność powstrzymywała go od powiedzenia: „dalej tutaj jesteś?” i zaczął przeglądać papiery za ladą.
Odchrząknął.
— Pani Lemieux powiedziała, że będzie wolna za jakieś czterdzieści minut, jeśli poczekasz. I… eee… dodała coś o tym, żebym zapytał cię, czy cioteczka dokończyła robić ostatnią skarpetę przed śmiercią, bo jeśli tak, to masz się u niej zjawić za pięć minut i rezerwujecie najbliższy lot do Francji. Coś w ten deseń. Przykro mi z powodu waszej ciotki.
Winter westchnął, wracając do śledzenia pustym wzrokiem meczu.
— Poczekam — rzucił.
I rozmowa się urwała.
Czterdzieści minut się przeciągnęło. A przynajmniej tak wydawało się Winterowi, który, jak przystało na nastolatka z ADHD, miał raczej kiepskie wyczucie czasu. W każdym razie minęło tyle, że udało mu się zwiedzić tutejszą toaletę i rozważyć dwa razy naukę matematyki, zanim postanowił, że jednak nie jest aż tak znudzony. Mężczyzna za ladą w końcu przestał zwracać na niego uwagę i zajął się swoją papierkową robotą, a Winter oglądał kolejny mecz, dopóki nie usłyszał rumoru za szklanymi drzwiami wejściowymi do zakładu.
Był to drugi najdziwniejszy widok tego dnia. Zza szyby widać było czarnowłosego chłopaka, na oko w wieku Wintera, uparcie dyskutującego z atrapą szkieletu człowieka.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że szkielet wcale nie był atrapą. I brał żywy udział w dyskusji.
— Czyś ty zgłupiał?! — szkielet machał rękoma tak bardzo, że grzechotał wszystkimi kośćmi. — Nie będziemy obstawiać żadnych zakładów u śmiertelników. Nawet nie wiesz, czy możesz tam wejść! Czy ty w ogóle możesz legalnie pić alkohol w Ameryce? Albo chociaż mieć prawo jazdy? Na bogów, ta dzisiejsza młodzież!
— Uspokój się, Kostek! — Kości zagruchotały złowieszczo w odpowiedzi. — Zdobędziemy trochę kasy, spłacisz dług u Manrice’a, będziesz wolny. Raczej. W najlepszym wypadku. A jak nie, to przynajmniej umrzemy bogaci. Proste jak bułka z masłem, prawda?
Mecz nagle przestał wydawać się Winterowi interesujący. Zgarnął z krzesła kurtkę, wciągnął na ramię zsuwający się plecak i rzucił się w stronę szklanych drzwi, tak, że Kostek podskoczył i zgubił gdzieś swoją kość ogonową. Na odchodne Winter odwrócił się tylko w stronę pracownika zakładu BETter i krzyknął do niego:
— Powiedz Blanche, że już nieważne! Cioteczka jednak zmartwychwstała!
Po czym zatrzasnął za sobą drzwi i uśmiechnął się głupio do dwójki nieznajomych.
— Hej, jestem Winter. A ty chyba zgubiłeś swoją kość ogonową.
 
***
 
W parku słychać było kapanie kropel z topniejących sopli. We trójkę siedzieli na ławce w parku, Winter, rozrzucając gołębiom kupione w pobliskim sklepiku ziarna, Abasol próbujący pomóc włożyć Kostkowi kość ogonową na swoje miejsce, co wyglądało równie dziwnie, jak brzmiało.
— Widziałeś dzisiaj coś podejrzanego?
To było głupie pytanie. Z ich przypadkowej rozmowy wynikło, że Abasol o mitologii wiedział tyle, co nic. Nie miał na sobie paciorków z Obozu Herosów, podobno nigdy nie był na Long Island, a we wszystkim bardziej zorientowany był gadający szkielet, którego Winter spotkać się zdecydowanie nie spodziewał. Kim w ogóle był ten dzieciak? Synem Hadesa? Tanatosa?
Któraś z kości Kostka gruchnęła, kiedy Abasol włożył ją na swoje miejsce. Szkielet zawył i pomasował się po miejscu, które zapewne kiedyś było jego tyłkiem.
— Czy trzy dziwne staruszki się liczą? Bo dzisiaj widziałem, jak–...
— Ćśś! — uciszył go Kostek, machając mu gniewnie palcem przed twarzą. — Masz zbyt rozwiązły język.
No tak. Nic nie działo się z przypadku. Trzy demoniczne staruszki połączyły ich w jedną skarpetę, czy jakoś tak to leciało.
— Jeśli NIE widziałeś dzisiaj trzech demonicznych staruszek na stacji metra, to ja też ich NIE widziałem — kontynuował Winter. — I na pewno NIE myślę, że mogą mieć wspólnego coś z tym, że dzisiaj na ciebie wpadłem.
— No i… był jeszcze ten list — chłopak zatkał Kostkowi jedną dłonią twarzoczaszkę, drugą sięgając do kieszeni po świstek papieru i pokazując go Winterowi. — Przyniósł mi go gołąb, czaisz? To chyba całkiem dziwne nawet jak na tę całą mitologię. Nie otwierałem go jeszcze, bo, EKHEM, KTOŚ, zaczął na mnie krzyczeć, że po jego trupie będzie się znowu mieszać w sprawy z Afrodytą po zerwaniu w roku 1670.
Kostek łypnął na niego spode łba, kiedy Abasol go puścił.
— To było trudne zerwanie dla nas obu — mruknął.
Winter wyciągnął swój list z kieszeni i przyłożył go do kartki Abasola. Koperty połączyły się w papierowe dwie połowy jednego serca i chłopcy wzdrygnęli się na ten widok.
— Mamy zatem winowajcę — westchnął.
„Zawartość tej wiadomości musi zostać między nami, dobra? Utną mi głowę, jak się dowiedzą, że rozpowiadam sprawę herosom.
No dobra, to teraz czytajcie uważnie. Za sprawą czyjegoś (całkiem udanego) żartu, moje strzały trafiły do kołczanu Artemidy. Przyznaję, to byłoby całkiem śmieszne, gdyby nie to, że bogini łucznictwa zawsze trafia do celu, a celem tym są najczęściej potwory, z którymi walczy.
No, to teraz wyobraźcie sobie tę jedną wyjątkowo zaciekłą erynię, która nagle zakochała się w jednej z łowczyń. Albo tę biedną parę drakonów, która, gdyby drakony brały ślub, niedługo obchodziłaby porcelanowe gody czy inne cholerstwo, a teraz jedno nie może wręcz patrzeć na drugie.
Podsumowując — trzeba to jakoś odkręcić. Najlepiej szybko, bo Artemida jest już na mnie nieźle wkurzona.
Aha, list ulegnie autodestrukcji za 3, 2, 1…”.
I oba listy wybuchły w ich rękach.
 
***
 
— Powinienem wziąć ze sobą jakieś chipsy? Colę? Gry planszowe? Wiesz, Winter, nie chcę nic mówić, ale jestem bardzo dobry, jeśli chodzi o planszówki. Lubisz chińczyka?
Na całe szczęście Abasol chyba nie spodziewał się, że była to też pierwsza misja Wintera. Wolał go więc o tym nie uświadamiać — już wystarczająco panikował, nie wiedząc, co w zasadzie ma zrobić, szukając w Nowym Jorku jakichkolwiek oznak kłócących się drakon. Jak zazwyczaj przyciągał drakony jak magnes, tak teraz smoki kompletnie rozpłynęły się w powietrzu.
Kostek zniknął równie szybko, jak wybuchł ich list od Erosa. Machał rozpaczliwie kościstymi rękoma, jąkając się i powtarzając, że on nie będzie brał udziału w żadnej misji z bogami. Winter był też świadkiem romantycznego rozstania, kiedy Abasol zapytał odchodzący szkielet: „ale wrócisz, prawda?”.
W każdym razie zostali sami. Abasol, z zerowym doświadczeniem, podrzucający jakąś monetę, Winter, rozglądający się po mieście jak paranoik już drugą godzinę. Zaczynał już sądzić, że ktoś zrobił mu nieśmieszny żart i misja tak naprawdę była fałszywa, kiedy towarzysz pociągnął go za ramię i wskazał na dwa obiekty na niebie.
— To są te drakony, o których mówiłeś?
Niezaprzeczalnie nimi były. Znowu wrócił myślami o Blanche, z którą ostatnio pokonał jednego podobnego smoka, goniącego go w biały dzień przynajmniej przez sześć przecznic bez przerwy. Te drakony jednak były nimi zupełnie niezainteresowane — przycupnęły na jakimś wysokim wieżowcu, po dwóch przeciwnych stronach, i syczały na siebie wzajemnie jak wściekłe koty. Co jakiś czas jedna zionęła ogniem, odpędzając drugiego potwora od czegoś gęsto pokrytego gałęziami i… och. To było gniazdo.
— Chyba widzę pierwsze ofiary nieszczęśliwej miłości — stwierdził Abasol, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
To przywróciło Wintera na chwilę do rzeczywistości.
— O bogowie — jęknął. — Ostatnio jedna drakona prawie mnie zabiła. Jedna — podkreślił. — Musimy znaleźć Łowczynie. A sądząc po gnieździe smoków, jesteśmy chyba całkiem blisko.
Kiedy Winter się odezwał, jedna z drakon zawęszyła w powietrzu i zwróciła swoje wściekłe spojrzenie prosto w stronę ich dwójki. Zanim zdążył w ogóle wstrzymać oddech, coś — lub ktoś — pociągnęło ich od tyłu za fraki i wciągnęło za żywopłot.
Siedzieli tak dobre kilka minut, dopóki drakony z powrotem nie zaczęły na siebie ryczeć. Bali się chociażby spojrzeć na siebie lub na stworzenie, które domniemanie uratowało im życie. Dopiero kiedy gdzieś w oddali rozległ się skrzek, a chwilę później poczuli swąd palonego śmietnika, odetchnęli z ulgą i podnieśli głowy.
Stała nad nimi dziewczyna, która mogła być co najwyżej w ich wieku, ale coś w jej spojrzeniu było tak okrutnego i przenikliwego, że Winter ujrzał w niej na chwilę swoją nauczycielkę matematyki. Blond loczki spływały jej kaskadą na okrągłą twarzyczkę, a błękitne oczy świdrowały ich, jakby zastanawiała się, którego posłać teraz do tablicy.
Dziewczyna wyglądała jak aniołek. Mały, słodki aniołek o jasnych włoskach i niebieskich oczkach, taki, który tańczyłby w orszaku Erosa, tego samego, przez którego teraz musieli się użerać z całym tym problemem. Ale pomimo naprawdę przekonującej twarzy, która już przestała przypominać mu nauczycielkę, Wintera przeszedł dreszcz strachu, nad którym nie potrafił zapanować.
W ręku dzierżyła opuszczony łuk. Strzała starannie ułożona na cięciwie świadczyła o tym, że jeden ich fałszywy ruch i grot spocznie w ich sercu — i Winter poczuł, że być może dwie drakony były lepsze od jednej Łowczyni Artemidy.
— Jesteś… Łowczynią Artemidy — wydukał w końcu jak ostatni debil, a pod jego stopami chodnik nagle zaczął zamarzać.
Dziewczyna parsknęła, prostując się, żeby dać im trochę przestrzeni.
— Naprawdę? Nie wiedziałam. — Uważnie mierzyła ich wzrokiem, kiedy próbowali wstać. — Wyczułam wasz strach. Szukacie pani Artemidy?
Wyczułam wasz strach. Czego Winter w ogóle się spodziewał?
Odpowiedzi potoczyły się w mózgu Wintera jak piłeczki w maszynie losującej. Wypadła jedna. Przypomniał sobie wszystko, co winien był wiedzieć o Artemidzie i o jej Łowczyniach w ogóle — najważniejszą informacją było to, że był mężczyzną. A Łowczynie raczej nie przepadały za mężczyznami, czego przykładem był Orion.
Jego pobudzony mózg osoby z ADHD instynktownie przeskanował otoczenie. Otaczało ich pole golfowe. Jeszcze nigdy nie był na polu golfowym i zaskoczyła go wielkość terenu, bez ani jednego wyrośniętego krzaczka, bez krzywo przyciętej trawy. Piłeczki golfowe leżały porozrzucane po ziemi, jakby pozostawione w połowie rozgrywki. Jeden kij wylądował na drzewie nieopodal. Wśród drzew chaotycznie postawione były namioty, a nieco dalej, przy stole piknikowym, stało kilkanaście kobiet dywagujących nad mapą. Inne kobiety ostrzyły groty strzał, a jeszcze inne toczyły ze sobą prowizoryczny sparing.
— My… eee… gramy w golfa — wypaplał w końcu, jak na skończonego idiotę przystało. — Znaczy, przyszliśmy grać w golfa.
— I drakony spotkaliście przy okazji? — dopytała dziewczyna.
— Życie półboga, ot co.
— Mhm. — Łowczyni złożyła łuk, ale zwróciła w ich stronę niebezpiecznie naostrzoną strzałę. — Tak się składa, że miałam ów drakon pilnować, dopóki nie wprowadzimy naszego… planu — skrzywiła się — w życie. I pilnować, żeby nikt tu nie przyszedł grać w golfa. Teraz albo grzecznie dacie się zaprowadzić do pani Artemidy, żeby ona zadecydowała co z wami zrobić, albo i tak was do nich zaprowadzę, ale już martwych. Co wolicie?
— Okej, nie chodzi o golfa — poprawił się Winter. — Można powiedzieć, że wiemy, o co biega z tymi drakonami.
Dziewczyna zgromiła ich wzrokiem, jakby byli najgorszą zarazą.
— Ciszej! — syknęła. — Wiedzą o tym tylko najważniejsze Łowczynie. I ja… Ja się domyślam. Domyślałam. Tym bardziej muszę was zaprowadzić do pani Artemidy.
— Jest taka opcja — zaczął powoli Winter — że nie możesz tego zrobić. Chyba że masz moc manipulowania chromosomami.
Zanim Łowczyni zdążyła w ogóle się odezwać, Abasol wycelował w nią niezbyt grzecznie palec i gapił się, marszcząc brwi.
— Hej, ja cię chyba znam.
Patrzył się na dziewczynę chwilę, jakby próbował połączyć kropki. Obok można było niemal usłyszeć, jak jego komórki mózgowe kłębiły się między półkulami, odbijając bezsensownie o czaszkę i próbując znaleźć w tym wszystkim sens. Winter myślał, że to on miał mało doświadczenia — w końcu w Obozie Herosów przebywał tylko rok, a później prędko się wyniósł, zmuszony do samodzielnego użerania się z drakonami i innymi piekielnymi ogarami. Tymczasem Abasol był całkowitą świeżynką, która pewnego dnia spotkała na swojej drodze gadający szkielet. A później Wintera — bogowie, gorzej trafić nie mógł. I od razu został wrzucony do misji z Olimpijką, o bogach wiedząc bynajmniej niewiele. Czy on w ogóle miał jakiekolwiek podejrzenia, kto był jego boskim rodzicem?
W końcu Abasol wytrzeszczył oczy, a wraz z momentem jego realizacji naszło również Łowczynię. Zmarszczyła gniewnie brwi, a Winter poczuł, że jeszcze moment i ze strachu zwróci swoje śniadanie.
— To TY! Ty przebrzydły… — syknęła w końcu.
— To ty! — odpowiedział Abasol nieco bardziej pogodnie od dziewczyny, uśmiechając się krzywo. — Co u ciebie, Deena?
— Co u mnie?! — Loczki skakały wraz z jej gniewną gestykulacją. Musiała naprawdę się starać, żeby zniżać się do nerwowego szeptu, bo zaraz mogły usłyszeć ich pozostałe Łowczynie. Nie chciał wiedzieć, ile z tych kobiet potrafiło manipulować strachem, ale sądząc po tym, że na samą myśl prawie zesrał się w gacie, to ów kobiety nie musiały się nawet starać. — CO U MNIE?! Spłukałeś mnie na wszystkie drachmy! Wiesz, jak się musiałam tłumaczyć?!
Mało brakowało, żeby Winterowi szczęka opadła do ziemi. Strach głęboko w jego wnętrzu wzrastał i opadał. Abasol wyglądał, jakby nie pierwszy raz miał do czynienia z taką reakcją na swój widok i nauczył się już z tym sobie radzić.
— Posłuchaj, wygrałem je wszystkie zupełnie uczciwie! — obruszył się. — Nie oszukuję. Po prostu mam szczęście.
— Podpuszczałeś mnie!
— Do niczego cię nie zmuszałem! — Wyrzucił ręce w powietrze.
W końcu dyskretnie odwrócił się do Wintera i posłał mu oczko, grzebiąc w kieszeni, aż nie wyciągnął z niej grzechoczącej sakwy. Sakwy, w której musiała się znajdować naprawdę spora ilość złotych drachm. Zanim zdążył się zastanowić, skąd Abasol w ogóle tyle ich ma, chłopak pomachał sakiewką Deenie przed twarzą.
— Słuchaj, mam propozycję — rzucił.
— Nie przekupisz mnie — warknęła, zaciskając dłonie w pięści. — Już znam te twoje sztuczki. Idziemy do pani Artemidy.
— Hej, tym razem nie stawiasz swoich pieniędzy na szali. Cokolwiek nie zrobisz, możesz tylko zyskać.
Nadal gromiła ich wzrokiem, ale supeł w żołądku Wintera nieco zelżał.
Abasol odchrząknął dramatycznie i odwrócił głowę od Deeny, potrząsając sakwą.
— Nie masz psychy ukraść Artemidzie strzał.
— Że co proszę? — Niebezpiecznie zadrgała jej powieka. Winterowi serce podskoczyło do gardła. — Ktoś cię w dzieciństwie szpadlem bił? Jasne, że się o to nie założę.
Abasol teatralnie podrzucił sakwę i odwrócił się od dziewczyny.
— Nie, to nie. Na pewno znajdzie się inny chętny, który za taką fortunkę będzie chciał nam pomóc. I Artemidzie, bo przecież na pewno frustruje ją, że ktoś podmienił jej kołczan. Chodź, Winter, idziemy.
Deena zawiesiła rękę w powietrzu, przygryzając wargę z niepewnością.
— Czekaj. Przemyślę to.
 

[3215 słów: Winter otrzymuje 32+20 PD]
Poszło łatwiej, niż można było się spodziewać. Winter i Abasol mają jednak po swojej stronie siłę mocy nieuznanego potomka Tyche i słabość Łowczyni do hazardu. Herosi nie muszą się nawet szczególnie namęczyć, podczas gdy Deena wykonuje większość roboty za nich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz