Dzieciak nie kłamał. Przynajmniej tak mu się wydawało — nie miał może mocy wyczuwania kłamstw jak potomkowie Invidii, ale potrafił doskonale rozpoznawać wszelkie kotłujące się negatywne emocje. W Theo wyczuwał podświadomy niemal strach przed nieznanym, widział, jak bacznie lustruje wzrokiem obrazy na suficie co jakiś czas, jak obraca w palcach srebrne pierścienie i jak lekko drży w poszarpanym podkoszulku mimo zimnego potu lepiącego się do ciała.
Na widok dzieciaka w tym obszarpanym ubraniu, tak bladego, jakby cierpiał na anemię, niewiedzącego do końca co się w jego życiu teraz dzieje, poczuł niemal instynkt ojcowski. Miał ochotę zwrócić się do niego per „młody”, dać mu zadanie bojowe, kupić miesięczny zapas ulubionych jogurtów i powiedzieć, żeby zapiął kurtkę, bo jest dopiero środek wiosny. A przecież Vergil miał tylko 20 lat i właśnie wpieprzał garść fasolek o smaku rzygów.
A jednak, zamiast zabrać młodego na ryby i dać mu poświecić latarką nad silnikiem, westchnął tylko i obrzucił go swoim najbardziej oficjalnym spojrzeniem, na jakie było go w tym momencie stać.
— Masz jakieś listy polecające? — zapytał.
— Och? Tak, mam coś ze sobą. Mam nadzieję, że o to chodzi.
To go zainteresowało. Do legionu przeważnie trafiali półbogowie z listami polecającymi — choćby napisanymi od psa sąsiada z Nowego Rzymu, ale nadal tak samo istotne i promujące osobę do danej kohorty. Większość dzieciaków z listami polecającymi jednak siłą rzeczy była w Obozie Jupiter znana; zawsze ktoś ich witał, zawsze ktoś wstawiał się za nimi przed pretorem. Bywali też tacy, co większość swojego życia spędzili wśród półbogów jako legatariusze. Tymczasem Theodore był tutaj zupełnie obcy, trafił (nie) przypadkiem i niósł ze sobą najważniejszy dokument świadczący o swoim pochodzeniu.
Chłopak grzebał chwilę w kieszeniach, wyraźnie podziurawionych przez nasilone ataki potworów w ostatnich dniach. Wyciągnięta kartka była nieskazitelnie czysta, a z wierzchu przyklejone było do niej coś, co z daleka wydało się Vergilowi ususzonym kwiatem maku. Jednak dopiero kiedy Theodore zbliżył się na odległość wyciągnięcia ręki, Vergilowi w głowie zaświtała zupełnie nowa myśl.
Momentalnie poczuł senność. Powieki mu się skleiły, kiedy odbierał od nowicjusza list. Litery rozmazywały się przed oczami, co nie było nawet wynikiem dysleksji, cały tekst był bowiem napisany staranną łaciną. Na końcu znajdował się podpis — podpis, którego Vergil nie musiał nawet czytać, ale i tak przejechał po nim palcem, wyczuwając żłobienia od złotego atramentu.
List był podpisany imieniem boga snu, Somnusa.
— Ojej — skwitował — trzeba było od tego zacząć. — Złożył list i oddał go Theo jak najcenniejszą pamiątkę. — Tyle z mojej strony. Zoe zaprowadzi cię do augura. Mam nadzieję, że zobaczymy się na musztrze za godzinę.
Uśmiechnął się pokrzepiająco, po czym wstał, wyraźnie powoli, żeby Theo mógł wyjść przed nim. Musiał się zebrać. Przemyśleć parę rzeczy. A trzeba przyznać, że młody syn Somnusa wyleciał mu z głowy wyjątkowo szybko; jak się okazało, nie na długo, bo zaraz zza drzwi rozległy się ożywione rozmowy. Zmusiło to Vergila do szybszego zgarnięcia fioletowej, pretorskiej peleryny z krzesła i wypadnięcia z principiów.
— Wszystko okej? — zapytał, wodząc wzrokiem od Theo, przez Ademira, aż po… Zoe, która powinna tu być, ale której zdecydowanie tu nie było.
— Zoe została wezwana przez swojego centuriona — wytłumaczył Ademir na prędce.
— Nie szkodzi. Zaprowadzę Theodore’a do Chaosa.
— Pretorze…? Na pewno…?
Zirytował się. To, że był pretorem, nie znaczyło, że ludzie mieli traktować go jak królewicza — znaczy, w teorii powinni, ale zdecydowanie nie jego. Nie lubił, nie zasługiwał i nie chciał, żeby go tak traktowali. Przecież jeszcze niedawno to on pełnił te same funkcje co reszta, a teraz musiał paradować w idiotycznej fioletowej todze i wysłuchiwać żalów Izana.
A może właśnie to było jego powołanie. Może musiał być pretorem, żeby tacy idioci jak Izan nie przejęli jego funkcji i nie zachłysnęli się władzą.
— Na pewno — uciął oschle, chociaż szybko dopadły go wyrzuty sumienia za swój ton. — Theodore?
I bez upewnienia się, że chłopak na pewno za nim ruszył, skierował się w stronę Świątynnego Wzgórza.
Zaprowadzenie Theo do Chaosa było żmudną robotą, jeśli wzięło się pod uwagę to, że Vergil ziewał średnio co dwie minuty.
Był śpiący. Myślał o pościeli, o ciepłej kołdrze, o zasypianiu wtulonym w Cherry, o owieczkach i wszystkich miłych rzeczach, które kojarzyły się ze snem. Myślał o uczuciu zimnej strony poduszki pod policzkiem, kiedy próbujesz się wygodnie ułożyć. Kiedy (albo jeśli, rozważając fakt, że Vergil mógł w każdej chwili usnąć) dotrą do Chaosa, nic nie powstrzyma go od ukradnięcia mu jednego ze świętych pluszaków do odczytywania przepowiedni i schowania się pod kocem.
Z tego wszystkiego mało mówił. Nie, żeby na ogół był szczególnie rozgadaną osobą, ale tego wymagała od niego funkcja pretora, kiedy oprowadzał po Obozie Jupiter wystraszonego nowicjusza. Powinien odpowiadać na pytania, tłumaczyć funkcjonowanie i inne bzdety, które dla niego były już oczywiste, a dla Theodore’a zupełnie nowe.
Powinien, powinien, powinien. Bla, bla, bla. Znowu się zirytował.
Kamienną ścieżkę do Świątynnego Wzgórza pokonywał tak, jakby chodził nią już tysiące razy — co było prawdą, ale teraz zwalniał go Theodore, co jakiś czas dyskretnie zmniejszając tempo, żeby obejrzeć mijane po drodze ołtarzyki i krypty. Wokół śledziły ich posągi bogów, a Theo patrzył na nie, jakby szukał czegoś — kogoś — znajomego, ale na próżno.
— Świątynia Somnusa jest nieco dalej — powiedział, kiedy Theo zaczął doszukiwać się symboli na każdym napotkanym ołtarzu.
— Somnusa?
Vergil podrapał się po głowie, uśmiechając krzywo.
— To… twój ojciec. Albo inny przodek. Somnus jest bogiem snu. Jego świątynia jest co prawda niewielka, ale otacza ją całe pole makowe. Te kwiaty to jego symbol. Anemone lubi z nimi rozmawiać.
Theodore zmarszczył brwi. Przez chwilę Vergil zastanawiał się, którą część swojej wypowiedzi mu wytłumaczyć: „twoim ojcem jest bóg snu”, „kim jest Anemone?” czy „Anemone rozmawia z kwiatkami”, więc postanowił nie mówić nic. Chłopak nie pytał.
Ostatecznie znaleźli się w świątyni Jupitera — pełnoprawnym przybytku, który naprawdę robił wrażenie. Na marmurowej posadzce w blasku zachodzącego słońca mieniły się obrazy i inskrypcje w łacinie. Pod złotym sklepieniem świszczał wiatr. Theodore objął się ramionami, ale zaraz spuścił dłonie, jakby zimno było oznaką słabości.
Przed ogromnym posągiem Jupitera w purpurowej todze, bliźniaczo podobnej do peleryny noszonej przez Vergila, stała wysoka osoba o kręconych blond włosach. Odwróciła się w ich stronę i Vergilowi serce momentalnie podskoczyło do gardła — pierwotny strach, zrodzony w oczach augura, który wiązał się jeszcze z jego dziadkiem, bogiem terroru. Zaraz potem Chaos uśmiechnął się i na powrót zalało go przyjemne ciepło jak słońce wychodzące zza chmur.
Na Theodorze sama prezencja Chaosa zrobiła raczej małe wrażenie. Dopiero po chwili Vergil zdał sobie sprawę, że chłopak intensywnie wpatrywał się w dłonie augura — długie i smukłe, które dzierżyły okrutnie rozbebeszonego pluszowego słonia.
— Hej! Nowy? — przywitał się Chaos, mimowolnie trzęsąc pluszakiem, z którego wypadło trochę kłaczków.
— Ano — potwierdził, uśmiechając się zachęcająco do młodego chłopaka. — Chaos, to Theodore. Theodore, to Chaos, nasz augur — przedstawił ich sobie. — A teraz — popchnął delikatnie Theo w stronę ołtarza — możesz czynić honory i wybrać pluszaka, którego wybebeszymy na twoją cześć.
────
[1118 słów: Vergil otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz