poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Od Ezry CD Emiliano — „Na ratunek”

Poprzednie opowiadanie

TW: dyskusja tematów używek i śmierci

Przerzut raka.
Upadek z wysokości.
Pikanie i brzęczenie wielkich maszyn, stały, drżący dywan szumu ekranów.
Bip-bip, bip, bip, pierwsze piętro?
To na pewno było pierwsze piętro. To przynajmniej obiecywała tablica, widniejąca na ścianie.
W pokoju obok rodzice żegnali się ze swoim dzieckiem.
Obok każdych drzwi – mała plakietka, na niej numer.
Dłoń Ezry podążała wzdłuż ściany, prowadząc go korytarzem obok kolejnych, rosnących numerów. Minął sto sześćdziesiąty, potem sto sześćdziesiąty czwarty pokój, minął parę lekarzy, dyskutujących zniżonym głosem nad plikiem kartek, podążając w przeciwną stronę szybkim, niecierpliwym krokiem. Nawet nie zauważyli Ezry – uznali ich za coś, co trzeba uprzejmie wyminąć na drodze do ważniejszych rzeczy – takich jak ratowanie żyć, albo leczenie chorób, albo cokolwiek, co robią lekarze. Ezra właściwie nigdy nie wiedziało, czym wszystkim faktycznie zajmują się lekarze.

Drzwi do pokoju numer sto sześćdziesiąt siedem były białe – jak wszystkie drzwi na tym piętrze. Białe, śliskie, dość szerokie, o metalowej klamce, która wydawała się łypać na Ezrę z uśmiechem pełnym ostrych kłów.
Boisz się, mówiła.
Boję się, przyznał Ezra w myślach.

Mimo tego oparł mokrą od potu dłoń na klamce, zakrył jej szydzący blask i nacisnął, równocześnie opierając swój ciężar na niej. Drzwi otworzyły się z cichym jękiem.

Mama Ezry leżała na samym środku łóżka. Biała pościel kłębiła się wokół niej, otaczała ją chmurą, która wydawała się ją połykać. Wątłe ramiona, pokryte siatkami błękitnych żył i siniakami – okrągłe krwiaki na bladej skórze. Małe, czerwono-brązowe ślady igieł. Ciemne włosy, rozrzucone na poduszce. Gdy je rozpuszczała, jak teraz, wszyscy powtarzali, jak bardzo podobna była do Ezry. Ten sam nos, ten sam połysk włosów, ten sam łuk wygiętych smutkiem ust.

Spała. To potwierdzało miarowe pikanie monitora po jej lewej stronie. Kilkanaście kolorowych linii, liczb i wykresów migało na matowym ekranie. Wszystkie wydawały się w porządku – a przynajmniej żadna z nich nie biła na alarm.
Ezra odłożyło pudełko czekoladek na mały stolik pod oknem. Tuż obok magazynu mody, zapiętych wokół siebie kolczyków i w połowie pustej butelki dietetycznej coli.

W drodze do szpitala ułożył wiele przemów. O tym, czy wiedziała, jak czuł się, będąc wyciągany z lekcji. Z jakim sztucznie słodziutkim współczuciem patrzyła się na niego nauczycielka historii. O tym, dlaczego nie mogła być odpowiedzialna. Przecież ona była rodzicem, a dzieci nie powinny się opiekować rodzicami. Nie w wieku szesnastu lat. Chciał zapytać się o to, czy wie, że połowa jego wypłaty zejdzie na płacenie gór rachunków ze szpitala. Czy jest świadoma tego, że jeśli straci swoją pracę, straci też ubezpieczenie zdrowotne i zatonie w rachunkach, dziesiątkach tysięcy milionów dolarów, których będzie żądał szpital. Czy wie, jak głupie jest to, że nie może poradzić sobie ze swoim życiem. Jak żałosna jest. Jak bardzo jest mu jej żal. Jak bardzo jest mu żal siebie samego.

Końcowo, Ezra nie powiedziało ani słowa.
Widok własnej matki, przytulonej do szorstkiej poszewki poduszki, oświetlonej promykami słońca, wpadającymi do wnętrza przez zasłony, tak spokojnej, tak zmęczonej zgasił w nim całą złość.
Była krucha. Była porcelanową laleczką, leżącą na łożu waty.
Była słaba. A żadne dziecko nie chciało widzieć rodziców słabych. Każdy chciał móc spojrzeć do góry i widzieć wsparcie, ochronę, kogoś silnego. Nie kogoś tak wątłego i poturbowanego, że przywodził na myśl mleczne szkło.

Zatrucie szalejem.
Wypadek samochodowy.
Ezra zacisnął dłoń na oparciu krzesła, dostawionego do stolika.
Echo syren odbijało się w jejgo głowie, świadomość kilkorga dzieci, trafiających do szpitala piętro niżej targała jego sercem. Małe, dziecięce dusze, tańczące na ostrzu noża, granicy życia i śmierci.

— Przepraszam, mamo — wydyszało głosem niedalekim płaczu i wybiegło z pokoju, nie oglądając się za kruchym ciałem rodzicielki i jej nieprzytomnym uśmiechem.
Ezra usiadł na jednym z niebieskich siedzeń, tych samych, na których leżał piętro niżej, oddychając ciepłym powietrzem i zapachem gumowych podłóg i dezynfekcji i drżąc, trzęsąc się strachem i stresem i nienawiścią do ojca. Teraz również się trzęsło, tym razem bezradnością. Nie mógł zrobić nic, nic, nic a nic. Nie mógł pomóc, naprawić matki. Obojętnie czego by nie powiedział, czego by nie zrobił – nie był w stanie cofnąć czasu.
Para turkusowych crocsów stanęła przed jego zamglonymi oczami. Ezra podniósł głowę, by ujrzeć granatowy medyczny kasak, złotą grzywkę, parę podkrążonych oczu i parujący kubek spoczywający w dłoni, wyciągniętej w jejgo stronę.
— Co to? — Zapytał, od razu żałując otwarcia ust. Jego głos załamał się na najprostszym pytaniu.
— Gorąca czekolada.
Ezra oplótł papierowy kubek wiotkimi palcami, które mimowolnie spoczęły między tymi, należącymi do blondyna. Trwały splecione na gorącym, szorstkim kartonie przez moment, następnie uwolniły się – Emiliano wypuścił napój, upewniwszy się, że nie obleje nim Ezry. I że Ezra nie obleje nim siebie samego.
Szatyn chciał podziękować. Zamiast tego objął czekoladę obiema dłońmi i pochylił nos nad słodką, parującą cieczą. Upił mały łyk, natychmiast parząc swój język i podniebienie. Potem wziął jeszcze jeden.
Ezra chciał też zapytać się, dlaczego? Dlaczego po paru latach– dwóch, trzech? wzajemnego mijania się w Obozie, zbliżania się do siebie jedynie w kolejce po purée ziemniaczane i uznawania swojej obecności płytkimi skinieniami głowy, dlaczego teraz czuł potrzebę zlitowania się nad Ezrą. Czy było mu ich żal? Czy miał dług za tamto popołudnie – Ezra mierzyło ów pusty wieszak podejrzliwym wzrokiem do momentu, w którym wróciło do Obozu na ferie i upewniło się, że syn Apollina na pewno trafił bezpiecznie do domu – i chciał ów dług spłacić? Czy to była ta szczytna motywacja, pchająca go do pomocy wszystkim? Dlaczego uznał, że poświęci czas Ezrze, ze wszystkich innych ludzi, znajdujących się w jego obrębie?

Emiliano usiadł na siedzeniu po prawej stronie Ezry, zostawiając między nimi jedno krzesełko odległości.
Ezra był wdzięczny za jego milczenie. Za to, że nie zadawał głupich pytań. Nie wparował do pokoju jejgo matki, nie narzucał swojego współczucia.
— Na pewno nie chcesz tu zostać? — I oto padło głupie pytanie.
— Nie. — Słowo to wystrzeliło z ust Ezry, zanim ostatnia głoska pytania blondyna wybrzmiała do końca.
— Na–
— Przestań. — Ezra oparł czoło na dłoniach. — Wiem, że wyglądam chujowo, ale nie mogę tu zostać.
Emiliano przeniósł wzrok na szatyna, zadając milczące pytanie.
— To miejsce — zachłysnęło się powietrzem. — Nawet nie wiesz– nie wiesz ile tutaj jest śmierci. Czuję każdego pacjenta, który tu zmarł, każdy sposób, w jaki może odejść osoba za drzwiami, patrzę na ręce lekarzy i widzę, ile żeber musieli złamać, zanim poddali się i ogłosili czas zgonu. Czuję rodziny w żałobie, wiem, ile martwych dzieci przyszło tu na świat — Ezra zakrył usta dłonią, by powstrzymać się przed zwróceniem zawartości żołądka. Przed wyrzuceniem z siebie kolejnych słów, których pożałuje.
Syn Apollina złożył dłonie w geście, przypominającym niedowierzającą modlitwę do niebios. Próbę ułożenia usłyszanych słów w całość.
Che cazzo
— Co?

Stukot obcasów rozległ się po korytarzu. Gianna przemierzała go równym, spiesznym krokiem. Kaszlnęła w zgięcie łokcia, zanim podniosła wzrok znad ekranu telefonu, a jej spojrzenie skrzyżowało się z tym łzawych oczu Ezry, które teraz wywiercały dziurę w wielkim bukiecie, spoczywającym pod ramieniem kobiety.
Ezra wstrzymał oddech. Może jeśli nie spojrzy na kwiaty, nie umrą. Może jeśli skuli się w sobie, spróbuje zniknąć w kącie, nie zrobi nikomu krzywdy.

— Hej, Misiek — wyćwierkała Gianna, przemierzywszy ostatnie metry, dzielące ją od drzwi. Ezra zawsze zastanawiał się, jak jej głęboki, melodyjny głos wspinał się o tyle dźwięcznych oktaw, gdy się z kimś witała.
Nie odpowiedział. Pochylił jedynie głowę, gdy jej ozdobiona co najmniej tuzinem pierścionków dłoń zatopiła się w jejgo włosach, mierzwiąc je. Nadal nie mówił nic. Milczenie zatykało jejgo przełyk ciężką, lepką gulą w gardle.
— Jest tu w środku, tak? — Zapytała partnerka matki Ezry, sama potykając się o własne słowa, gubiąc pewność siebie i uśmiech gdzieś w drodze między pierwszym a trzecim słowem.
Dziecko Tanatosa przytaknęło, nie zrywając kontaktu wzrokowego z różami. Nie ważyło się wypuścić powietrza z płuc. Siorbnęło jedynie nadal gorącą czekoladą.
— Trzymaj, — odchrząknęła Gianna i wręczyła Ezrze kawałek papieru, nie większy od pocztówki. — Widzimy się w domu, tak?
Ezra odetchnął dopiero, gdy białe, szorstkie drzwi ze srebrną klamką zamknęły się za kobietą.

Dopiero wtedy spojrzał na kartkę. Kolorowe litery tańczyły przed jejgo oczami, rozmyte łzami i stresem. Musiał mrugnąć kilkukrotnie, zanim ułożyły się w całość – miał w dłoni kupon na lody dla dwojga w lokalnej lodziarni.
Heros musiał kilkukrotnie mrugnąć. Usilnie próbował zastanowić się, dlaczego właściwie miał w dłoni kupon na lody dla dwojga, i co miał z nim zrobić.
— Masz — odchrząknął końcowo, wyciągając dłoń w stronę blondyna. — I tak go nie wykorzystam.


Emiliano?
────
[1354 słowa: Ezra otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz