poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Od Ezry CD Emiliano — „Na ratunek”

Poprzednie opowiadanie

TW: dyskusja tematu śmierci


Wypadek samochodowy.
Rak piersi.
Sto sześćdziesiąt siedem.
Marskość wątroby.
Błąd chirurga.
Odbite płuco.
Sto sześćdziesiąt siedem.
Udar mózgu.
Sto.
Ostre zapalenie oskrzeli.
Sześćdziesiąt.
Śrut w worku osierdziowym.
Siedem. Siedemdziesiąt?
Sepsa.
Ogórek.
Ogórek?
Jedz zdrowo i kolorowo – to głosił plakat, falujący przed oczami Ezry, umiejscowiony na ścianie nad nimi. Widniały na nim grafiki wiśni, sałaty, słoneczek, uśmiechniętych dzieci i ogórka. Ogórka, tańczącego hula.
 
— Nie poczuję się tutaj lepiej — wychrypiało Ezra, głosem szorstkim z wyczerpania.
— Więc znajdziemy ci łóżko i–
— Nie. Muszę wyjść.
Ezra widział, jak trybiki w głowie blondyna obudziły się do ruchu. Źrenice zwężyły się nagle, brwi zebrały w zrozumieniu. Albo zdziwieniu. W emocji, która była bliska konsternacji, daleka irytacji i czymś rozmytym w potoku śmierci i choroby i śmierci i życia i śmierci wszędzie dookoła.
 
Kroki odbiły się echem od ścian.
— Co się z nią stało? — Wyćwierkała pielęgniarka, zamykając za sobą białe drzwi. Białe, jak ściany. Jak sufit. Wszystko było białe.
— Nim — szczeknął Emiliano bez chwili wahania. Białe światło. Białe światło białych lamp na białym suficie. Czemu wszystko musiało być białe? Może gdyby szpital nie mieścił w sobie tylu jaskrawych bodźców, Ezra nie czułby wszystkiego z taką intensywnością. Każdej śmierci, każdego cala szpitalnych podłóg, które wypiły litry łez żałoby, każdej cząstki ścian, które widziały tyle dusz, odchodzących w Zaświaty, tych lamp, które oświetlały im drogę. W powietrzu szpitalnym kłębiły się nieskończone modlitwy o życie, a jednak jego budynek był przesiąknięty śmiercią. I każda z możliwych lizała Ezrę po twarzy, prześlizgiwała się wzdłuż jejgo ciała, łaskotała wnętrze dłoni i chichotała w jego uchu. Szyderstwo. Jego ojciec z niego szydził. Był tu, był wszędzie, dotknął każdej poręczy, siedział na każdym krześle, wyglądał z każdego okna, spojrzał każdemu z lekarzy w oczy i nie chciał zrobić nic. Nie chciał pomóc Ezrze. Mógł im ulżyć, mógł zdecydować się, czy kobieta w łóżku za ścianą odejdzie z powodu niewydolności płuc, czy niedrożności tętnicy szyjnej. Mógł przestać tasować swoje karty i postawić na jedną. Śmierć mogła raz w życiu być łaskawa dla jej dzieci.
— To nic, naprawdę. — Ezra podniósł się na łokciach. — Zrobiło mi się niedobrze od… tego zapachu.
 
Zawał serca.
Rana kłuta.
Nagły zgon sercowy.
Sepsa.
Zatrucie dwutlenkiem węgla.
 
— Och, dziecko! — Pielęgniarka sięgnęła do kieszeni turkusowego mundurka. Ona przynajmniej nie raziła w oczy bielą. Przyjemny, morski kolor na tle białego pandemonium. — Rozumiem. Posmaruj sobie tym skórę pod nosem.
Ezra sięgnęło po plastikowy pojemniczek. W środku znajdowała się bezbarwna maź, której zapach uderzył w nozdrza herosa: mięta, eukaliptus, coś ostrego. Zanurzył palec w paście pod czujnym spojrzeniem błękitnych oczu otoczonych siateczką miękkich kurzych łapek, po czym rozprowadził maść pod nosem. Piekła. Mięta ogarnęła jego zmysły, zabrała smród wymiocin, środku do dezynfekcji i śmierci.
— Dziękuję — wydukał Ezra półgłosem. Do pustej ściany, bo pielęgniarka odbiegła, gnana pikaniem urządzenia w głębi jej kieszeni. Srebrnookie dopiero teraz zauważyło, że podłoga szpitala miała głęboki, granatowy kolor, a krzesełka, na których siedziało, błyszczały błękitem.
— Lepiej?
Ezra zapomniał o obecności chłopaka. Ostre, białe światło zalewało jego włosy blaskiem, zamieniając złoto w czystą biel. Uwydatniło też bruzdy jego czoła, ciągłość linii ściągniętych zmartwieniem ust.
Cholera. Ezra znowu był problemem. Kulą u nogi, przeszkodą na drodze do pomocy innym, udręką, ciężarem.
— Nie masz nic lepszego do roboty? — Słowa szatyna były zimniejsze, niż zamierzał. Bardziej kąśliwe.
Plastikowe siedzenie skrzypnęło pod ciężarem blondyna, gdy poprawił się na jego śliskiej powierzchni. Ezra zaczął się zastanawiać: ciekawe, czy wiedział, jak bardzo podobny jest do swojego ojca. Czy też czasami wściekał się na samo jego istnienie. Na to, że jest tak daleko, a zarazem nad połową globu jednocześnie. Ciekawe, czy go lubił. Jak dobrze go znał.
Mięta przestała szczypać nos Ezry, lecz pudełeczko było nadal ciężkie w jejgo dłoni. Zakręcił je i schował w kieszeni spodni.
— Nie — odparł Emiliano chrapliwym półszeptem. — To moja praca. I tak lepsza od całej roboty w Obozie.

Większość osób patrzyła na Ezrę z żalem. Strachem, współczuciem, obrzydzeniem. Patrzyli na niego jak na bezdomnego psa, kulejącego nocą wzdłuż drogi. Emiliano patrzył na niego z twardą zawziętością. Jakby Ezra miał rozumieć jego zgorzkniałość do ich bardzo dziwnego, boskiego pochodzenia. Koźli upór wyrwania się z jego granic, bycia czymś więcej.
Ezra podniósł się do pozycji siedzącej, na co jego głowa zaprotestowała tępym bólem. Sepsa–przestrzelone płuco–udar–starość. Mięta. Ogórek, tańczący hula w słomianej spódniczce. Nieco wgniecione opakowanie pralinek. Blade dłonie herosa sięgnęły po nie i ostrożnie wygięły karton, przywracając mu poprzednią formę.
— Wiesz, gdzie jest pokój sto… siedemdziesiąt… sto sześćdziesiąt… — Ezra z trudem uniósł dłoń, która następnie wyłowiła z jejgo kieszeni skrawek papieru z naskrobanymi w połowie pustym długopisem liczbami. — Sto sześćdziesiąt siedem? — Mrugnęło kilkukrotnie, oczekując odpowiedzi. — Przepraszam, tak w ogóle. Za kłopot. I buty.

Emiliano?
◇──◆──◇──◆
[759 słów: Ezra otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz