piątek, 31 października 2025

Od Elianne — „Moneta” [Smellstober]

Cisza w domu wydawała się zbyt intensywna, żeby uchodzić za naturalną. W obozie nigdy nie bywało cicho; w dzień zawsze coś się działo, a nocami rzadko dało się zasnąć bez słuchania prowadzonych przyciszonymi głosami rozmów. Teraz brak jakichkolwiek dźwięków sprawiał, że uwydatniały się odgłosy, które zwykle wszystkim umykały — szelest wiatru w koronach drzew za oknem, ciche skrzypienie starej elewacji, chrobot mysich łapek na strychu. Wszystko to sprawiało, że Elianne czuła się nieswojo w pustej przestrzeni i niemal odetchnęła z ulgą, kiedy kuchnię przeszył głośny gwizd czajnika. Zsunęła się z krzesła i wyłączyła kuchenkę, po czym zaczęła buszować w szafce z herbatami.
— Mi też zrobisz? Zieloną.
Niemal podskoczyła, kiedy usłyszała głos ojca tuż za sobą. Dalej nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem mężczyzna o jego posturze porusza się tak bezszelestnie. Chyba to miało coś wspólnego z odchowaniem czwórki niemowlaków, których sen potrafił być płytki. Bardzo płytki. Odwróciła się i posłała mu uśmiech. Wyjęła z szafki opakowanie z zieloną herbatą.
Po kilku chwilach postawiła dwa pełne gorącej herbaty kubki na blacie i wdrapała się z powrotem na krzesło. Ojciec usiadł naprzeciwko niej. Kubek wydawał się śmiesznie mały w jego dłoniach.
— Dziwnie, prawda? Ciężko mi przyzwyczaić się do domu bez chłopców — powiedział, postukując palcami o ceramiczne naczynie.
Trochę przesadzał. Może i Christopher faktycznie wyjechał na studia, co skutkowało pewną pustką w domu, ale Matt i Will po prostu wyszli na miasto. Camille musiała zostać do późna w pracy. Chociaż pewnie to mogła być dla niego spora zmiana; Eli sama była przyzwyczajona do tego, że dom zawsze tętni życiem. Prezentował się smutno, kiedy wypełniała go jedynie cisza. Wzruszyła ramionami.
— Przejdzie ci, kiedy wrócą — prychnęła śmiechem.
Ojciec przewrócił oczami, chociaż pewnie miała rację. Narzekał, kiedy Matt po nocach darł się do telefonu, Will nie umiał sobie odpuścić i ciągle za nim chodził, gdy miał jakąś prośbę, a Cam śpiewała w kuchni podczas gotowania. Zawsze potem się uśmiechał, ale raczej się z tym krył. Mężczyzna wstał i przeszedł się do komody, z której po chwili wygrzebał klaser. Elianne nie widziała go od wielu lat.
— Zastanawiałem się, czy tego nie sprzedać — przyznał, kładąc go na blacie i dłonią wytarł z kurzu skórzaną okładkę.
— Dlaczego?
— Leży i się kurzy. Może komuś będzie służył lepiej? Poza tym, pieniądze na czesne zawsze się przydadzą — przyznał, chociaż jasne było, że nie robi tego z wielkim entuzjazmem.
Kolekcjonował stare monety odkąd Elianne pamiętała, i jeszcze parę lat więcej. Była to jego jedyna pasja, o której wiedziała. Kiedy była młodsza, często wdrapywała mu się na kolana i razem oglądali każdy okaz po kolei, a ojciec opowiadał jej, skąd jest i ile ma lat. W pewnym momencie jej myśli bardziej zaczął zajmować obóz i chyba po prostu o tym zapomniała. Widziała jednak wyraz twarzy ojca, który zdradzał, że wcale nie chce sprzedawać swojej kolekcji. Już teraz powoli przewracał kartki klasera, z pewnym uczuciem, które ciężko było jej zrozumieć. W pewnej chwili łyk herbaty nieprzyjemnie stanął jej w gardle, kiedy dostrzegła złotego denara w jednej z kieszonek. Odkaszlnęła, wciąż wlepiając wzrok w monetę. Zaniepokojony Richard szybko uniósł wzrok na córkę i zdołał połączyć jej reakcję z widokiem, jaki miał przed sobą.
— Tę dostałem od twojej matki — powiedział w końcu, na dłużej zatrzymując wzrok na monecie.
Eli nie odpowiedziała. Jakoś nigdy nie mieli okazji o tym porozmawiać. Nie było czasu, a może po prostu żadne z nich nie miało na to ochoty. Rzadko zostawała sama z ojcem; pobyty w domu były raczej intensywne, a ich dom nieczęsto bywał pusty. Niewiele było okazji, żeby zacząć ten temat.
— Jak ją poznałeś? — zapytała z cieniem wahania w głosie. Nie była pewna, czy powinna o to pytać. Niektórych ran nie należy rozdrapywać, a ta konkretna dla niektórych domowników nawet po tylu latach była świeża. Kiedy siedziała z mamą, starała się o tym nawet nie myśleć.
Ojciec milczał dłuższą chwilę, wciąż wpatrzony w nieszczęsny denar. Elianne już pogodziła się z tym, że na to pytanie nigdy nie uzyska odpowiedzi i wlepiła wzrok w swoje dłonie trzymające kubek. Niepotrzebnie zaczęła.
— Na ulicy. Oblałem ją kawą, bo byłem spóźniony do pracy, nie patrzyłem pod nogi i potknąłem się. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem — przyznał, choć sprawiał wrażenie, jakby powiedzenie tego na głos sprawiało mu trudności. Kciukiem musnął obrączkę ślubną, którą zawsze nosił na palcu. — Za każdym razem, kiedy pytałem, podawała mi inne imię. Marianne, Isabelle, Chloe, Katherine. Co kilka minut była kimś innym. Ciągle się śmiała. W taki sposób, że mijający ją ludzie się odwracali. Miała w sobie coś, co przyciągało wszystkich, niezależnie od intencji.
Elianne słuchała w milczeniu. Bała się odezwać, żeby Richard nie przestał mówić, choć chyba sprawiało mu to ból. Jej też ciężko było tego słuchać, wiedząc, że zaraz do domu wróci Camille, pewnie z czymś do jedzenia i olśniewającym uśmiechem pełnym miłości. Zrobiło jej się niedobrze.
— Miała takie same włosy jak ty, tylko dłuższe. Oczy w odcieniu, którego nie widziałem nigdy wcześniej, ani nigdy później i pełno piegów. Była przy tym tak subtelnie pewna siebie, że nie miałem pojęcia, co zrobić. Nie chciała przyjąć rekompensaty w postaci zapłaty za pralnię, prosiła o pączka. Nie potrafiłem jej odmówić. Może nie chciałem — dodał z zadumą. — Spotkałem ją tylko ten jeden raz. Nigdy więcej. A potem pojawiłaś się ty.
Nie powiedział tego z wyrzutem czy choćby cieniem pretensji. Stwierdził fakt. Co wcale nie zmieniło tego, jak cholernie nieswojo poczuła się Eli. Zapadła cisza, a ona zaczęła wiercić się na krześle. Dopiero po latach dowiedziała się, że jej pojawienie się niemal zrujnowało małżeństwo rodziców, wtedy jeszcze młode i nie do końca ustabilizowane. Odkrycie tego nie było jej najprzyjemniejszym przeżyciem, ale nikt nie chciał jej okłamywać. Teraz jednak czuła się jeszcze gorzej i miała wrażenie, że wszystkie jej wnętrzności zwinęły się w jeden wielki, ciasny supeł.
— Kochałem cię od dnia, w którym się u nas zjawiłaś. I chociaż im jesteś starsza, tym bardziej widzę ją w tobie, to nigdy nie żałowałem tego, że pojawiłaś się w naszym życiu — skończył cicho Richard, po czym odchrząknął i upił łyk herbaty, żeby zrobić ze sobą cokolwiek.
Eli czuła, że łzy zaczynają szczypać ją pod powiekami. Spuściła wzrok. Wiedziała, że ojciec ją kocha, ale nie za często o tym mówił. Zawsze czuła, że przychodzi mu to z trudem, w całkowitym przeciwieństwie do Camille, która obsypywała miłością wszystkich w swoim zasięgu. Nieraz zastanawiała się, jak dwójka tak różnych od siebie ludzi zdołała stworzyć stabilne małżeństwo, które tak wiele przeżyło, ale może to była ta właściwa receptura.
Nic na to nie odpowiedziała, bo do ich uszu dotarł dźwięk otwieranych drzwi wejściowych, a zaraz potem w kuchni pojawiła się Camille. Ciemne włosy miała luźno związane, a w dłoniach trzymała papierową torbę z zakupami. Uśmiechnęła się szeroko.
— Hej, co to ma być? Plotkujecie beze mnie? — zapytała i uniosła brew, odstawiając zakupy na blat.
Elianne zamrugała kilkukrotnie, żeby odgonić łzy i wstała, by pomóc kobiecie rozpakowywać zakupy.
— Nie można plotkować z osobą, o której się plotkuje — powiedziała, mniej więcej panując nad tym, żeby jej głos był stabilny.
Camille rzuciła jej oburzone spojrzenie, zakasując rękawy koszuli. Już zabierała się do nastawienia wody na makaron.
— O mnie nie wolno wam plotkować, bo zaczniecie sami sobie gotować — zagroziła, ale na jej ustach błąkał się uśmiech.
Sprawnie wymijały się nawzajem w małej przestrzeni. Robiły to już tak wiele razy, że były w tym wprawione. Eli kątem oka widziała, jak ojciec zamyka klaser i odsuwa go na bok. I tylko raz musiała wytrzeć policzki rękawem swetra, kiedy mama na nią nie patrzyła.


────
[1224 słowa: Elianne otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia +13 za event]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz