niedziela, 31 sierpnia 2025

Od Weroniki do Caroline — „Czyżby przyszła pani bez szpady?”

Mówi się, że początek cywilizacji wyznacza chwila wynalezienia pisma lub koła; bardziej ludzkie wydaje się jednak datowanie tego początku na moment, w którym znaleziono ludzki szkielet z zagojonym złamaniem. Homer opisywał morze w kolorze wina, zanim powstało greckie słowo oddające barwę nieba. Jeszcze wcześniej ludzie kochali – różnie, nie zawsze zgodnie z późniejszymi kanonami. Ludzkość poznała miłość i troskę, zanim uformowała język.
— Jeszcze wcześniej jednak powstała broń. Czyż nie jest to zupełnie ludzkie? Czuć potrzebę wynalezienia śmiercionośnej broni, nim utworzy się słowa? — Weronika uśmiechnęła się sama do siebie, choć nieco gorzko, gdy wpatrywała się w swój gladius z brązu. 
Po chwili pokręciła głową z niezadowoleniem, uświadamiając sobie nagle, że musi wyglądać jak wariatka, gdy mówi sama do siebie. W dodatku brzmiała zupełnie jak swój ojciec, który nawet przy obiedzie musiał prowadzić dywagacje na temat tego, kto przygotował ostatnią wieczerzę. Pomyślała wtedy, jak bardzo brakuje jej konwersacji przy stole, chociażby była to jedynie chwila, nim Aleksandr zamknął się ponownie w swym gabinecie, by przygotować swój wykład dla studentów, którzy niejednokrotnie przysypiali podczas wnikliwych analiz profesora na temat roli drzwi i okien w powieściach Dostojewskiego. Jednak Nika niezwykle ceniła wkład ojca w swoje zainteresowanie literaturą, choć jako mała dziewczynka niejednokrotnie się buntowała, gdy zamiast wymarzonej zabawki ojciec pod choinkę podarował jej książkę, ósmy rok z rzędu… Uniosła kącik ust w ironicznym uśmiechu i wsunęła ostrze do pochwy, po czym włożyła sobie gumkę do włosów do ust, by związać burzę fioletowych loków przed treningiem. Zdawała sobie w końcu sprawę, że przecież nie zdołałaby ich później rozczesać. Z niezadowoleniem zauważyła jednak, że farba zaczyna się spłukiwać, a spod resztek „kosmicznego fioletu” przebijają się pasma w kolorze truskawkowego blondu, niczym Grecy zdobywający mury Troi. Zganiła się za tę myśl niemal od razu, z niezadowoleniem myśląc, że pewnie dlatego uważają ją za dziwną. Nie dość, że myślała jak kujonka, to o zgrozo wyglądała, jakby miała uderzyć dwunastolatka dla przyjemności i wrzucić mu bieliznę do jeziora dla przyjemności. Nim jednak wpadła w spiralę samokrytyki, postanowiła spożytkować swoją energię w nieco bardziej produktywny sposób. Gdy Nika zmrużyła oczy, zauważyła Caroline, koleżankę z obozu, która zmierzała w jej stronę z nieco nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie były bliskimi przyjaciółkami, choć dzieliły kilka wspólnych zajęć i sporadyczne sparingi. Caroline miała w sobie coś, co wzbudzało ciekawość Weroniki – subtelną pewność siebie i niezależność, których nie sposób było zignorować. Weronika zmrużyła oczy, obserwując jej postawę, gesty i sposób trzymania pilum. Analizowała dystans, możliwości i potencjalne strategie. Czuła charakterystyczne napięcie – gotowa wykorzystać każdy moment, by sprawdzić własną zręczność i refleks. Myśli krążyły wokół planowania kilku kroków naprzód, przewidywania ruchów Caroline i subtelnego wykorzystywania swoich zdolności, głównie fechtunku i zwinności, nabytej przez balet i lata ćwiczeń.
— Chcesz sparować? — zapytała Weronika z lekką ironią, nie ukrywając, że traktuje to jako wyzwanie, choć równocześnie test. 
Caroline skinęła głową, nie rozmawiając wiele, co sprawiło, że cała scena była napięta, ale otwarta – pozostawiając przestrzeń dla obu stron, aby wykazać się własnymi decyzjami i działaniami. Weronika poczuła satysfakcję, widząc subtelne sygnały koleżanki i próbując odczytać jej intencje. Każda interakcja, choćby niewinna, była dla Niki okazją do ćwiczenia refleksu, strategii i kontroli. Zaczęła analizować każdy detal – postawę stóp, kąty ramion, tempo oddechu i skupienie wzroku. Obserwacja stała się równocześnie formą medytacji i gry, w której własne ograniczenia wpływały na sposób myślenia, wywołując frustrację, jeśli coś nie układało się idealnie. Jednak Nika była też świadoma własnych zalet. Wiedziała, że nawet w tak prozaicznej sytuacji jak sparing może sprawdzić swoje granice i jednocześnie dać przestrzeń Caroline na wykazanie się. Obserwacja była dla niej równie ważna jak fizyczna sprawność – nauczyła się, że zrozumienie ruchów drugiej osoby daje przewagę równie dużą co siła czy zręczność. Weronika poczuła lekkie napięcie w ciele, gotowa na każdy ruch, choć celowo nie zrobiła kroku w przód. Chciała zostawić Caroline pole do popisu, dać jej swobodę decyzji, aby mogła wybrać, jak podejść do sparingu. Jednocześnie Nika planowała w myślach różne scenariusze: jakie ruchy mogą się pojawić, które techniki najlepiej wykorzystać, jak subtelnie manipulować przestrzenią wokół siebie, a kiedy po prostu pozwolić jej wykazać się inicjatywą. Obserwując dziewczynę, Nika zastanawiała się też nad własnym charakterem – nad obsesją kontroli i perfekcjonizmu, które często kolidowały z innymi w obozie. Była uparta, zacięta i bezpośrednia, co czasami sprawiało, że postrzegano ją jako arogancką. Przygryzła lekko wargę z niezadowoleniem, uświadamiając sobie, że zaczyna odpływać myślami. Powinna skupić się na ćwiczeniach. Zastanawiała się, jak Caroline zareaguje, jakie decyzje podejmie i czy w jej ruchach będzie widać doświadczenie, intuicję lub lekceważenie reguł. Chociaż chciała mieć pełną kontrolę, wiedziała też, że nie wszystko da się przewidzieć. Przeciwniczka mogła zaskoczyć, wymusić improwizację i postawić Niki nowe wyzwanie. To dawało jej nie tylko ekscytację, ale też przestrzeń do nauki i doskonalenia samej siebie. Weronika uniosła gladius w lekki, przygotowawczy gest, nadal nie ruszając się do przodu. Pozostawiała inicjatywę partnerce, gotowa jedynie obserwować, oceniać i reagować w odpowiednim momencie. W głowie miała kilka wariantów ruchów, planując kilka kroków do przodu, ale jednocześnie pozostawiając otwartą furtkę dla improwizacji. Spojrzała Caroline w oczy i pozwoliła, aby cisza między nimi stała się momentem napięcia i oczekiwania. Każda sekunda była ważna – oddech, postawa, subtelne sygnały przesyłane wzrokiem – wszystko miało znaczenie. Nika czuła, że nawet w tym pozornie prostym sparingu gra toczy się na wielu poziomach: fizycznym, mentalnym i emocjonalnym. Była gotowa na to, co miało nadejść, pozostawiając jej pełną swobodę wyboru, świadoma własnych ograniczeń, ale również własnej siły, refleksu i bystrości. I choć w głowie analizowała każdy możliwy ruch, w sercu zostawiała miejsce na niespodziankę, na moment, którego nie da się przewidzieć, który wypełniła, będzie interakcją, a nie jedynie mechaniką.
— Obserwujesz mnie, jakbyś miała zjeść mnie na śniadanie, złotko — prychnęła i uniosła brew, wpatrując się w nią oczami, w których błyszczała stal. 
Zamierzała trochę ją rozproszyć, wytrącić z równowagi, by popełniła błąd wynikający ze zdenerwowania.


Caroline?
────
[949 słów: Weronika otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Weronika „Nika” Morozova

Czyżby pan przyszedł bez szpady?



CÓRKA ATENY

sobota, 30 sierpnia 2025

Od Vergila CD Izana — „Pretor zawsze będzie moim wrogiem”

Poprzednie opowiadanie

Na biurku Vergila, oprócz kilku paczek fasolek wszystkich smaków, które starannie układał w kupki według kolorów, leżało kilka istotnych rzeczy.
Pęk kluczy wielkości jego dłoni, który potrafił otworzyć prawdopodobnie większość drzwi w Obozie Jupiter i Nowym Rzymie, a według tego, co usłyszał, został podarowany któremuś pretorowi przed nim przez samego Janusa. Otwarta butelka Coca-Coli Zero, którą radośnie sączył, popijając słodkie fasolki. Stos dokumentów i skarg do załatwienia (mimo wszystkiego, co mówił o nim Izan, wcale nie zalegał z nimi aż tak bardzo), a między nimi nieco poszarpany notes z oderwaną okładką, który w większości zapisany był tajemniczymi liniami i przekreśleniami.
Vergil poczekał, aż Izan zatrzaśnie za sobą drzwi, po czym westchnął, mruknął sam do siebie: „nie jestem żadnym blondynem” i z rezygnacją dorysował we wspomnianym notesiku kolejną kreskę. Nie fatygował się nawet na liczenie wszystkich zapisanych kresek w samym tym jednym zeszycie, ale jeśli się nie mylił, była to około trzysetna linia nakreślona w tym notesie.
Oznaczająca trzysetny raz, kiedy Izan King przyszedł do pretorium z zażaleniami.
Bo to nie tak, że Vergil miał kompletnie gdzieś sprawy Rzymu, wręcz przeciwnie: uważał, że stresuje się nimi bardziej, niż powinien. Gdyby jednak rozpatrywał każdą rzecz, z którą Izan do niego przychodzi (a należy zaznaczyć, że przychodził tylko po to, żeby udowodnić Vergilowi, że jest kiepskim pretorem — nie musiał nic mówić, on to wiedział, naprawdę), prawdopodobnie musiałby wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy. Nie umiał już nawet wyczuwać, kiedy Izan kłamał, kiedy mówił prawdę, a kiedy coś po prostu okrutnie wyolbrzymiał i problem wcale nie był taki wielki, jak przedstawiał go pierdolnięty ambasadorek. Założyłby tak i w tym przypadku, gdyby nie to, że Izan (jak w zegarku, co za przypadek!) pojawił się u niego przed biurkiem pół godziny po tym, jak zapukał do niego jakiś bogom ducha winny dzieciak, i podsunął mu przed nos niechlujnie przedstawiony plakat z zaginięciem.
Przychodzący do niego dzieciak okazał się mieszkającym w Nowym Rzymie legatariuszem Apollina. Miał jedenaście lat, był okropnie wątły, a przy pasie miał przypięty drewniany miecz ćwiczeniowy. Pokazywał mu plakat, na którym widniało jedno, obskurnie rozmazane zdjęcie (zakaz elektroniki, pomyślał Vergil), a pod nim nabazgrany dziecięcym pismem podpis:
ZAGINJONY
OSTATNI RAZ WIDZJANY W OKOLICACH KOLOSEŁUM

— Ten twój przyjaciel — zaczął Vergil, studiując wręczony mu papier i bardzo starając się dojrzeć na zdjęciu cokolwiek, a tym bardziej człowieka — on… nie szukała go rodzina? Mówiłeś, że zaginął trzy dni temu, tak?
Pokiwał głową.
— Z tą rodziną… — Dzieciak przeskoczył z nogi na nogę. — Mój kolega jest larem. Nazywa się Lucjusz Gnejusz Korbulon. Jego rodzina, tak trochę, chyba nie żyje.
— Lucjusz. Gnejusz. Korbulon…? — Dzieciak skinął głową. Vergil westchnął. — Jasne. Pomogę ci.
Takim więc sposobem Vergil dowiedział się, że miał szukać fioletowego ducha w całym Nowym Rzymie. Nic więc dziwnego, że przemknęło mu przez myśl, że może Izan zapłacił temu biednemu dzieciakowi, żeby udawał zaginięcie przyjaciela — historia brzmiała o tyle niewiarygodnie, że kto do cholery naprawdę nazywałby się Lucjusz Gnejusz Korbulon?
Kiedy więc pretorium opuścili najpierw nieznajomy dzieciak, a po nim Izan, Vergil przez chwilę jeszcze wpatrywał się tępo w pokreślone kartki notesu. Tak między nim a jego fasolkami wszystkich smaków, to chyba nie wybaczyłby sobie, gdyby tego chociaż nie sprawdził. Nie, kiedy przed jego biurkiem stał trzęsący portkami dzieciak i opowiadał mu o tysiącletnim duchu, jakby byli w podobnym wieku.
Tyle że nie miał zamiaru sprawdzać tego sam, kiedy znalazł już drugiego ochotnika; a w zasadzie to ochotnik sam znalazł jego.
Dogonił Izana już na Via Praetoria, drodze łączącej Obóz Jupiter z Nowym Rzymem. O tej godzinie panował tu całkiem spory ruch: co niektórzy legioniści przechodzili obok Vergila, błyskając zbrojami, a raz prawie staranował go pegaz z jeźdźcem na grzbiecie, ciągnący za sobą przyczepę. Jeździec odwrócił się do Vergila i na widok jego fioletowej, pretorskiej peleryny przeprosił kilka razy nerwowo, zanim koń nie wystrzelił do przodu. Wreszcie Vergilowi udało się złapać Izana za ramię, żeby zrównać z nim krok.
Izan nie wyglądał na ani trochę zadowolonego, jak na to, że dobrowolnie odwiedzał Vergila kilka razy dziennie. Szczerze mówiąc, wyglądał, jakby miał zaraz schylić się, wziąć w garść zgubione przez pegaza końskie łajno, i rzucić nim Vergilowi w twarz.
— Jeszcze ci mało?
Vergil w odpowiedzi boleśnie zacisnął palce na jego ramieniu, zmuszając go tym samym do zejścia na pobocze.
— Mam zamiar przyjrzeć się sprawie tego zaginięcia — wytłumaczył — i pomyślałem, że bardzo ochoczo rwałeś się do pomocy.
Izan wyszczerzył do niego zęby w ironicznym półuśmieszku.
— A żebyś, kurwa, wiedział! — warknął. — Wszystkim udowodnię, jakim chujowym jesteś pretorem!
W myślach pretor poprzysiągł, że jeśli nie znajdą tego ducha-dzieciaka, a Izan będzie mu tylko pierdolił za uchem, albo gorzej, wszystko okaże się zaplanowane przez Izana, to osobiście zetnie mu głowę. Cokolwiek, jeśli to spowoduje, że zamknie wreszcie jadaczkę i da Vergilowi spokój. Najlepiej na zawsze, ale Vergil zadowoli się też kilkoma czystymi, niezapisanymi kartkami w notesie.
Ugryzł się w język i policzył na palcach do pięciu, żeby Izan wyszedł z tego cało. Szli wzdłuż Via Praetoria, gdzie Izan po drodze wdepnął w pegazie gówno i przy okazji ryknął na kilka dzieciaków: „patrz, jak leziesz!” (zaznaczając, że nie istniało nawet 0,01% szansy na to, żeby ów dzieciaki na niego wpadły). Prawie staranował też mijany posąg Terminusa, kiedy Vergil zostawiał pod opieką rzeźby-boga swój miecz, zgodnie z zakazem o wnoszeniu broni na teren Nowego Rzymu.
Szli w bardzo nieprzyjemnej ciszy, dopóki Izan nie wyprzedził Vergila i nie zaczął kierować się w kierunku Forum Romanum.
— A ty gdzie? — krzyknął do niego Vergil.
Przez chwilę Izan udawał, że go nie słyszy.
— Izan — warknął na niego ostrzegawczo.
— Popytać na targu. Tam jest pełno tych sralów.
— Larów.
— Tych fioletowych. Zresztą, nie będę ci się tłumaczyć. To moje własne śledztwo.
Vergil odliczył do trzech, kiedy Izan zaczął iść znowu w stronę handlarzy, po czym machnął ręką, a spod ziemi — tuż pod butem Izana — wyskoczyła jedna, pojedyncza kość, o którą Izan się potknął i poleciał twarzą prosto w błoto.
— Może jak zostaniesz pretorem, to będziesz prowadzić własne śledztwo — burknął Vergil, szturchając go butem. Izan wyglądał jak pies z wścieklizną, podnosząc się do siadu i odpychając buta Vergila ubłoconymi dłońmi. Kości legionisty schowały się pod ziemią. — A teraz rusz dupę i idziemy do Koloseum. Tam podobno ostatnio był widziany.
Po chwili zastanowienia uznał, że z grzeczności tak wypada i wyciągnął do Izana rękę, żeby pomóc mu się podnieść, którą ten odrzucił, tylko rozsmarowując na dłoni pretora resztki błota. Zamiast przyjęcia pomocy, wstał, błyskając oczami do otaczających ich gapiów, i warczał na nich wyniośle:
— Na co się tak gapicie?!
Vergil złapał go za koszulę i pociągnął w stronę Koloseum.


Nie, nie prześpię się z tobą, Izanie
────
[1078 słów: Vergil otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Elianne do Kala — „O pierścionku odnalezionym"

Elianne kopnęła leżący na ziemi kamyk czubkiem buta i opadła na drewnianą ławkę stojącą przed jej barakiem. Naciągnęła rękawy swetra na dłonie, gdy budynek nie zdołał osłonić jej przed podmuchem chłodnego wiatru. Zaczynała tęsknić za latem.
Ostatnie trzy dni spędziła w domu, w San Francisco. Poprzednie tygodnie w obozie były burzliwe i nie udało jej się wcześniej wyrwać. Odwiedziny u rodziny jednak wybiły ją z rytmu i snuła się po obozie bez większego celu, zamiast zająć się czymś pożytecznym. Ot, pokopała sobie kamyk. Na niczym innym nie umiała się skupić.
— Obejrzysz coś ze mną? — zapytała, zaglądając do pokoju Willa przez szparę w uchylonych drzwiach. Zacisnęła dłoń na framudze. — Mama mówiła, że ostatnio ciągle słyszy, jak oglądasz horrory. Wieki nie oglądałam dobrego horroru. Może moglibyśmy…
— Jestem zajęty. Gram — przerwał jej chłopak, ledwo zerkając na nią znad ekranu komputera.
Na głowie miał założone słuchawki i Eli nawet nie była pewna, czy usłyszał wszystko, co do niego powiedziała.
— Dobra, to może kiedy indziej — powiedziała, posyłając mu uśmiech, którego nie zobaczył, i po cichu zamknęła drzwi do pokoju chłopca.
Tak właściwie to nie powinna być szczególnie zdziwiona. Który piętnastolatek chciał spędzać czas ze starszą siostrą? W dodatku taką, którą rzadko widywał, bo na co dzień nie mieszkała z nim w jednym domu.
Rodzice wyszli na kolację ( Elianne wróciła idealnie na rocznicę ich ślubu ), Matt był na urodzinach jakiegoś kolegi, a Chris siedział w mieście oddalonym o osiemset kilometrów od San Francisco i cholera go wie, co robił. Dom był tak okropnie cichy i pusty, że mógłby zostać uznany za niezamieszkany.
Szybko zorientowała się, że bracia niekoniecznie chcieli spędzać z nią czas. Jej ojciec i Camille się starali, jak zawsze. Drugiego wieczoru zalegli na kanapie z pop cornem i masą innych przekąsek, a Richard przygotował kolekcję kiczowatych filmów, które Eli pamiętała jeszcze z dzieciństwa. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem śmiała się tak bardzo, a w dodatku zjadła tyle słodyczy, że nie mogła zasnąć w nocy.
A gdy przewracała się z boku na bok w ciemnym pokoju, zatęskniła za Christopherem.
On nigdy nie musiał się szczególnie starać, żeby pokazać, że ją widzi. Wystarczało, że mierzwił jej włosy, kiedy mijał ją rano w kuchni nad kubkiem kawy. Albo gdy pamiętał, że przyjeżdża do domu i upewniał się, że ta paskudna ziołowa herbata, którą piła tylko ona, jeszcze się nie skończyła. Wiedział, że w nocy często nie może zasnąć i zawsze pukał cicho w jej drzwi, kiedy wychodził na balkon zapalić, bo może miała ochotę porozmawiać. Gdyby obudził przy tym rodziców ( ich sypialnia znajdowała się po drugiej stronie korytarza ), z pewnością miałby przechlapane. W tym domu przecież nie paliło się papierosów, a i tak już go o to podejrzewali. Nigdy jednak nie przeszkodziło mu to w zasygnalizowaniu siostrze, że z chęcią z nią porozmawia.
Teraz Chris studiował w sąsiednim stanie i bywał w domu jeszcze rzadziej, niż Eli. Tej nocy, kiedy usiłowała zasnąć, łzy szczypały ją pod powiekami.

 
Długo wyczekiwała wyjazdu do domu, ale powrót do obozu przyjęła ze znaczną ulgą. Tu nigdy nie było cicho i rzadko bywała sama. Na co dzień może i na to narzekała, ale po pobycie w zbyt milczącym domu wszystko wydawało jej się lepsze, niż on. Nawet włączająć w to łatanie ran zbyt gorliwych herosów, którzy zachowywali się, jakby od zaświatów dzieliło ich dziewięć żyć.
Zamiast szukać kolejnego kamyka, z którego mogłaby zrobić swoją następną ofiarę, postanowiła poszukać Kala. Odkąd napięcie między nimi opadło, po części wszystko wróciło do starego porządku, a po części bylo sto razy lepiej. Elianne w końcu czuła, że może odetchnąć, a przy tym zyskała świetnego chłopaka. Wszystko było na swoim miejscu.
Dopadła Rodiona na Polu Marsowym. Jeszcze nie zaczął treningu, ale z pewnością przerwała mu przygotowania.
— Hej, mam tylko szybkie pytanie — zaczęła, nawet nie dająć mu szansy na to, żeby jej odpowiedział. — Pamiętasz może, gdzie powinien być teraz Kal? Mam mu coś super ważnego do powiedzenia. Nie będę go długo odciągać od obowiązków — obiecała.
W teorii była centurionką i wcale nie musiała się nikomu aż tak gęsto tłumaczyć, ale była do tego dziwnie przyzwyczajona.
Chłopak uniósł brew.
— Tak, tak. Chyba miał gdzieś grabić liście — odpowiedział, wzrokiem już wracając do grotu swojego oszczepu, który chyba ostrzył.
— Dzięki wielkie.
Eli posłała mu promienny uśmiech, na który tak naprawdę wcale nie miała ochoty, ale przecież nie chciała wyjść na gbura.
Odnalezienie Kala zajęło jej kilka chwil, bo w obozie było całkiem sporo miejsc, w których można grabić liście. Chłopak stał na trawie i grzebał grabiami w niewielkiej kupce już zebranych, suchych liści. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z przydzielonego mu zadania.
— Hej — powiedziała, podchodząc bliżej. Liście pod podeszwami jej butów kruszyły się z cichym trzaskiem.
Kal uniósł głowę, dłonie wciąż zaciskając na trzonie grabi.
— Cześć. Kiedy wróciłaś?
— Będzie ze trzy godziny. Co, stęskniłeś się? — zażartowała dość sucho.
Zmniejszyła dzielący ich dystans i zręcznie wyjęa mu z dłoni te nieszczęsne grabie, żeby móc się z nim porządnie przywitać. Czyli go pocałować. Mogłaby się do tego przyzwyczaić.
— Hej, pomóc ci z tymi liś- oj.
Znowu, kurwa?
Theodore wyszedł zza rzędu tujek i właśnie otrzepywał dłonie o spodnie, kiedy podniósł głowę i na nich spojrzał. Kal odchrząknęła i z powrotem wziął od Eli grabie. Ona za to nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.
— To wy razem jesteście, czy coś? — spytał Theo, machnąwszy ręką mniej więcej w ich kierunku.
Elianne zaczęła bawić się końcówką jednego ze swoich warkoczy i rzuciła Kalowi szybkie spojrzenie.
— …Tak? — bąknęła nieco niepewnie; nie dlatego, że nie była pewna odpowiedzi, tylko dlatego, że pytanie zbiło ją z tropu.
— A to ty nie jesteś gejem?
Theodore patrzył na Kala, jakby pytanie wymsknęło mu się przypadkiem. Twarz Kala stężała i widać było, że wcale go to pytanie nie śmieszy. Eli niemal zachłysnęła się powietrzem.
Dlaczego już drugi raz ktoś wyszedł z krzaków, złapał ich na pocałunku i zadawał dziwne pytania? To już przestawało być zabawne.

Kal?
────
[965 słów: Elianne otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Anastazego do Evana — „Kręcisz mnie jak palce skręta"

Miła pani, która poprosiła go o naprawienie kolanka w zlewie w kuchni (z jakiegoś powodu zapchany był gęstym, białym futrem, ale postanowił nie pytać), stawia na blacie kubek z herbatą. Uśmiecha się do niego miło, dokładnie tak samo, jak to zrobiła, gdy wszedł do jej mieszkania i wymamrotał coś o byciu hydraulikiem. Przez ten przyklejony do jej twarzy uśmiech, Anastazy przez moment nawet zastanawiał się, czy staruszka po prostu nie jest dobrze zakamuflowanym potworem, który zaatakuje go od tyłu, gdy będzie pochylał się nad kolankiem. Przez czterdzieści minut, jakie tu spędził (zawsze niepotrzebnie długo wszystko naprawia, bo przyjęło się, że fachowcom płaci się stawką za godzinę) nic go nie zaatakowało, więc wreszcie przekonuje się co do… może całkiem miłych intencji starszej pani…?
— Yy, dziękuję.
— Nie ma za co, słonko — mówi do niego z typowym staruszkowym nazywaniem wszystkich słodkimi określeniami, od których aż chce się rzygać. Dobrze, że nie poznała tajników zdrabniania jego imienia, bo by się nie uwolnił od… Anastazusia? Anastasia? Obrzydlistwo.
Anastazy nie robi sobie przerwy od skręcania kolanka, bo nie uśmiecha mu się wycierać brudnych dłoni w spodnie albo, co gorsza, zostawić na szklance niezmywalne smugi w kształcie jego dłoni. Nie ma ochoty na eksplorację mieszkania starszej pani, która była na tyle miła, że nawet zrobiła mu coś do picia (niepotrzebnie mu przeszkadzając swoim krzątaniem się po kuchni, ale docenia ten gest). Znalezienie łazienki i tak pewnie zajęłoby mu dłużej niż dokręcenie rur, otrzepanie dłoni i sprawdzenie, czy na pewno nic nie przecieka.
— Skończyłeś już, synku? — pyta miła pani, gdy Anastazy przemywa ręce i wypija jej herbatę. Duszkiem. Jak spragniony sześciolatek, gdy mama wychyli się przez otwarte okno i poda mu kubek wody z kranu. Kiwa głową i ostatnim, co robi, to wrzuca worek z białym futrem do zsypu na śmieci.
— Należy się siedemdziesiąt dolarów — oznajmia z pewnością siebie. Może nie siedział tutaj pełnej godziny, ale stawki już miał dobrze wykalkulowane w głowie. To tylko głupie kolanko, dla niego to tylko głupie kolanko, ale taka właśnie starsza pani Smith nawet nie mogła pozmywać naczyń.
— Kochanieńki, właśnie… — zaczyna staruszka z tym swoim miłym uśmiechem. — Nie mógłbyś odpuścić starszej pani?
Ma do zapłacenia czynsz. Kupienie jedzenia na następne dni. Zlecenia nie chodzą sobie po mieście, tylko czekając, aż je pozbiera i się nimi zajmie. Klienci, gdy nie widzą licencji, próbują się z nim targować, a gdy wykonuje usługę, która normalnie przekroczyłaby próg pięciuset dolarów i tak musi skasować ich taniej. Już bardziej od niego, korzystają na tym chytrzy klienci albo jakieś dziwne starsze panie, które naprawdę miło się uśmiechają i wciskają mu kit o niskich stawkach emerytalnych.
— Mógłbym — odpowiada wbrew sobie, w środku pulsując ze złości. Najchętniej kopnąłby to kolanko, gdyby nie wiedział, że złamie sobie przy tym palce u stopy. Przypadkowo potrąca swoją szklankę po herbacie, akurat tak niefortunnie, że spada na ziemię i rozbija się na drobne kawałeczki. Uśmiech ucieka z twarzy miłej starszej pani, gdy zaczyna wymachiwać rękawicą do pieczenia i krzyczeć, że ma się natychmiast wynosić z jej mieszkania. Anastazy, doprowadzony do swoich granic, równie przypadkowo (to mieszkanie jest tak małe, że nie da się w nim normalnie poruszać!) strąca wazon z kwiatami z szafki w korytarzu. Zanim przejdzie do przedpokoju, staruszka, w poczuciu bycia szantażowaną, wpycha mu dwadzieścia dolarów i parę drobniaków w rękę, po czym zatrzaskuje mu drzwi przed nosem. — Ale psze pani, to za mało! — wrzeszczy, waląc w drzwi. Miła pani chyba nie zamierza mu otworzyć. Przeklina pod nosem, wciska pieniądze do kieszeni i nagle przypomina sobie, że przecież nie zdążył chwycić swojej skrzynki z narzędziami, zanim go… gwałtownie wyproszono. — Proszę pani, a może mi pani chociaż oddać narzędzia?! — Znów puka do drzwi, krzycząc do nich żałosnym tonem człowieka, który pogodził się ze swoim marnym losem. — Bo inaczej… — Grożenie starszym paniom z pewnością jest równoznaczne ze złamaniem jakiegoś kodeksu dobrej złotej rączki, ale jego narzędzia. — Mogę pozwać panią o kradzież — mówi już znacznie ciszej.
Drzwi otwierają się, narzędzia Anastazego (razem ze skrzynką) zostają wyrzucone na klatkę schodową. Mężczyzna z zaciśniętymi ustami wymienia nienawistne spojrzenia z bardzo wredną starszą panią, zanim ona niepotrzebnie głośno zatrzaskuje drzwi. Śrubokręt z hukiem upadł na podłogę parę pięter niżej, śrubki i nakrętki toczą się po schodach.
— I po co mi było to kolanko — mruczy pod nosem, po czym na kolanach próbuje zebrać wszystkie rozsypane narzędzia. W nieładzie wrzuca je do skrzynki, aż ostatecznie ledwo udaje mu się ją domknąć. Bierze się w garść (wzdycha głęboko i z frustracją, przeciera twarz) pod drzwiami mieszkania swojej najgorszej w tym tygodniu klientki i wybiega z bloku, zanim staruszka zdąży zadzwonić po policję. Pewnie jeszcze powiedziałaby, że ukradł jej te dwadzieścia dolców!
Ze skrzynką z narzędziami pod pachą, niesamowicie ponury Anastazy przemierza ulice San Francisco. Zaczyna już powoli zapadać popołudniowo-wieczorna szarówa, gdy słońce wreszcie postanawia przestać grzać aż tak mocno, jak przez całą resztę dnia. Idąc po popękanym chodniku, zaczyna rozważać sposoby, w które mógłby go naprawić, bo naprawdę, ludzie, to jakaś tragedia. Krzywe płyty przepuszczają małe roślinki, codziennie zgniatane przez buty przechodniów, łatwo jest potknąć się o którąś ze szczelin albo zgubić w nich pięćdziesiąt centów (a dla niektórych jest to niesamowicie ogromna strata). Masakra, ktoś powinien się tym zająć.
Staje na przystanku, sprawdza godzinę na zegarku i z jakiegoś powodu ilość czasu zmarnowanego na zbieranie narzędzi z podłogi niesamowicie go irytuje. Nie dość, że wskazówki wczoraj postanowiły stanąć, to jeszcze teraz informują go, że nie zdąży dojechać do domu przed zapadnięciem zmroku. Przegląda trudne do rozczytania rozkłady jazdy (nigdy nie może ich spamiętać, nieważne ile razy jeździ po mieście), aż wreszcie znajduje ten autobus, który dowiezie go w okolice mieszkania (oczywiście, te dojeżdżające do najbliższego przystanku pod jego blokiem odjeżdżają najwcześniej za godzinę). Wszystko idzie jak w zegarku, oprócz tego, że teraz musi tutaj stać z ciążącą mu skrzynką. Mógł wziąć mniej narzędzi. Mógł nie brać narzędzi. Mógł nie brać tego zlecenia. Zmarszczka na jego czole pogłębia się z każdą myślą, z każdym "A co, gdyby…", które pojawia się w jego głowie. Marna namiastka zapłaty gryzie go w kieszeni, raczy kochaną staruszkę najlepszymi wiązankami przekleństw, które tylko przychodzą mu do głowy.
— Hej, bracie, coś cię gryzie? — pyta go mężczyzna, który od paru minut kręcił się wokół przystanku, krążył wokół niego z dłońmi w kieszeniach i z szarmanckim uśmiechem, który sam w sobie flirtował z mijającymi go osobami.
— Co?
— Wyglądasz, jakbyś — mężczyzna wygina dłoń w nieokreślonym geście — wpadł pod ciężarówkę i potem obsrał cię gołąb. Mniej więcej. — Posyła mu piękny, symetryczny uśmiech, którym mógłby pochwalić się w reklamie pasty do zębów. — A ja mam na takie upadki ludzkiej psychiki bardzo dobrą radę.
— Taaaaak? — sceptycznie pyta Anastazy, mierząc go wzrokiem od stóp do głów i odsuwając się od niego o krok. Na razie tylko o krok. Zerka na zegarek, w nadziei, że jego autobus totalnym fartem właśnie teraz ma pojawić się na przystanku. — Bardzo… ciekawe.
— A jak. — Kolejny z kolekcji jego uśmiechów, zaczyna grzebać po kieszeniach. — Zaraz się przekonasz!
— Aha. Super.
— Trochę więcej entuzjazmu!
— Do ilu osób już tak podszedłeś?
Patrzą na siebie przez moment, Anastazy ma nadzieję, że typ właśnie próbuje policzyć ludzi, których zaciągnął w ciemne uliczki tylko tego dnia.
— A poczujesz się dobrze, jak powiem, że jesteś pierwszy? — Facet chyba traktuje zarumienione policzki Anastazego jako potwierdzenie, a nie wyraz olbrzymiego zażenowania. — No, to jesteś pierwszy… Wyglądasz mi na Carla. Jesteś Carlem?
— Nie?
— To w takim razie będziesz Carlem — decyduje za niego, bo chyba spodziewał się, że w tym momencie Anastazy mu się przedstawi. Nie ma nic przeciwko byciu nazywanym Carlem przez typa, którego już nigdy więcej nie zobaczy.
— To ty jesteś…?

Evan?
────
[1242 słowa: Anastazy otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od Kala — „Pierścionki" cz. 8

Poprzednie opowiadanie

Kal ściska w dłoniach kubek z gorącą czekoladą. Rozgrzana porcelana w miarę upływającego czasu coraz bardziej parzy jego palce. Nie zwraca na to uwagi, dopóki Ezra mu go nie odbiera i stawia na szafce, z politowaniem kręcąc głową, gdy chłopiec chowa zaczerwienione wnętrza dłoni. To nawet nie jest śmieszne, Kal czasem zapomina, że ludzie mogą się o kogoś martwić.
— Czyli zerwaliście? — pyta Mischa, obracając w palcach pierścionek z gwiazdką. Kal ledwo powstrzymuje się przed wyrwaniem go i wsunięciu z powrotem na swój palec.
— Mischa.
— My nawet nie byliśmy razem — mówi Kal. — Nie jestem gejem.
— To czemu tak za nim płaczesz? I mówisz to, jakby to było coś złego…? No, ej! — Ezra uderza Mischę w ramię, bo u niej nie będzie działało posyłanie jej ostrzegawczych spojrzeń, więc przejście do rękoczynów wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Żałuje tego, gdy dziewczyna oddaje jej kopniakiem w brzuch, zadziwiająco dobrze wycelowanym. — Jakby nie chciał mówić, to by nie odpowiadał! — fuka, ale jej głos i tak barwią skoczne nuty śmiechu.
Kal wzdycha zrezygnowany – z nimi po prostu się nie da. Obserwuje nieustającą wymianę ciosów, krzyków i pisków z kąta łóżka, pozwala na przesiąknięcie rozbawienia i radości do jego umysłu. Przyćmiewają jego własne emocje, zasłaniają je ochronnym płaszczem wyparcia. Ciosy zmieniają się w łaskotki, krzyki w śmiech i żadna z nich już nie wie, czy śmieją się tak po prostu, czy rzeczywiście ich palce trafiają w czułe miejsca. Nawet Kal lekko się uśmiecha albo zwyczajnie wygląda na mniej ponurego, niż zazwyczaj.
— To ja może anuluję to spotkanie — wydusza zdyszana Mischa, gdy Ezra wreszcie jej odpuszcza i postanawia tym razem przyczepić się do Kala. Znów bawi się stawami jego palców, tak, jak chłopiec tego nienawidzi, ale nigdy jej nie mówi. Głos miłej pani odzywa się z telefonu Mischy, gdy próbuje wejść w jedną z aplikacji.
— Co? — Zdezorientowany Kal marszczy brwi. — Z kim ty się niby spotykasz?
— Z kim ty się spotykasz! — odpowiada uradowana Mischa. — Kazałeś mi poznać cię z tymi moimi znajomymi, to cię będę poznawać. Sam chciałeś, zwrotów nie przyjmuję. — Zanosi się śmiechem, choć tylko ona wydaje się zadowolona z tego pomysłu. Ezra i Kal wymieniają sceptyczne spojrzenia.
— Ale… — Ezra próbuje coś powiedzieć, ale chyba nie jest do końca przekonana, co miała na myśli. “Ale Kal dzisiaj przeżywa (nie)zerwanie ze swoim (nie)byłym, nikt nie wie, o co mu tak właściwie chodzi i może nie ma ochoty na kontynuację tej całej zabawy w poznawanie ludzi”. — Wiesz, może…
— No, przecież jeszcze na nas nie czeka — prycha Mischa. — Chociaż ona woli być wszędzie wcześniej, wiecie. Takie skrzywienie. — Znowu chichocze, Kal wzdycha cierpiętniczo.
— Nie pisz jej — decyduje chłopiec. — Dobrze zrobi mi wyjście z domu — dodaje, ale nie brzmi to szczególnie przekonująco. Zwłaszcza, gdy popija Specjalną Pocieszalną Czekoladę™ autorstwa niepokonanej baristki Ezry, nie ma na sobie makijażu, jego włosy pozostawiają wiele do życzenia i… Mógłby wymieniać w nieskończoność wszystkie niedoskonałości, których zdecydowanie nie chciałby obnażać przed kolejną osobą. Teraz już może powiedzieć, że Ezra i Mischa widziały go w najgorszym stanie, w jakim mogły, a i tak od dawna zapominał, że powinien się pomalować, gdy słyszy znajomy, przeciągnięty sygnał domofonu.
— Ale jesteś pewny? — pyta Ezra, próbując spojrzeć Kalowi w oczy, ale on zasłania się swoim kubkiem. Nie, nie jest, ale to chyba okropnie niemiłe, jak się odwołuje spotkanie na ostatnią chwilę, prawda? Tyle wyłapał z niepisanych zasad obchodzenia się z innymi ludźmi, którzy zdają się inaczej zbudowani, niż on.
— Tak — kłamie więc, wmawiając sobie, że jego decyzje są słuszne.
 
Spóźniają się. Grubo się spóźniają. Zanim Kal w spokoju (bardzo spięty i niemożliwie zestresowany) dopił swoją czekoladę i zaczął przygotowywać się do wyjścia (na ten czas wygonił Ezrę i Mischę ze swojego pokoju, każąc im sprawdzić, czy przypadkiem nie ma ich na balkonie), minęło wystarczająco dużo czasu, żeby tajemnicza przyjaciółka wysłała Mischy pytajnik. Potem doszło do tego "gdzie wy jesteście", ale Mischa była zbyt zajęta próbą niewypadnięcia przez barierkę balkonu Kala, żeby w ogóle spojrzeć na telefon. W tym czasie Ezra przeżywała stan przedzawałowy, pilnując Mischy jak trzyletniego dzieciaka, a Kal próbował nie dostać kolejnego załamania nerwowego, wyrzuciwszy większość swoich ubrań z szafy na podłogę.
Dopiero gdy Merr postanawia zadzwonić do Mischy, sprawa wydaje się wszystkim bardzo poważna.
— Idziemy! — wrzeszczy Mischa do telefonu, niebezpiecznie wychylając się przez barierkę. Ezra trzyma ją za ramię, bo już za dużo razy zdążyła sobie wyobrazić jej lot na sam dół. Kal mógłby nie mieszkać na szóstym piętrze, taki parter, o, to byłoby w miarę bezpieczne. — Tak, już jesteśmy na zewnątrz! Znaczy, na balkonie. — Śmieje się i próbuje wrócić do mieszkania, ale potyka się o taboret. — Żyję! — Nikt nie wie, czy krzyczy bardziej do Ezry, czy do Merr i nikt też nie pyta, tylko w milczeniu to akceptuje. — Nie, nie musisz tu przychodzić, no weź. Chyba że bardzo chcesz! — Mischa żywo gestykuluje, w podskokach przemierza mieszkanie, żeby zapukać w drzwi Kala, jakby zaraz miała zacząć śpiewać coś o lepieniu bałwanów. — No, możesz, możesz, nikomu to nie będzie przeszkadzać. Prawda, Kal?!
— Co mi ma nie przeszkadzać? — przygłuszony głos chłopca przedziera się przez drzwi.
— Nie będzie mu przeszkadzać!
— Już jesteś ślepa, więc nie udawaj głuchej — sugeruje Ezra. — To byłoby już trochę za dużo.
Mischa wystawia jej język, znowu uderza w drzwi pokoju Kala.
— Wyłaź wreszcie!
Udaje im się wyzbierać, gdy Merr już dzwoni domofonem. Zupełnie inaczej niż Mischa – szybkie przyciśnięcie guzika i oczekiwanie, że ktoś akurat to usłyszał. Ezra unosi słuchawkę, patrzy na Kala siłującego się z rozwiązywaniem conversów, bo jednak postanowił założyć inną parę i informuje Merr, że wyjdą… może wyjdą. Mischa prawie siłą wyciąga Kala z mieszkania, gdy ten tylko wspomina o kolejnej zmianie obuwia. Żadne argumenty jej nie przekonują – pamięta, gdzie odwieszają klucze, wprawnie zamyka za nimi drzwi, jak perfekcyjna pani domu. Albo inaczej, jak natrętna żona Kala, która zmusza swojego męża do socjalizacji, bo wciąż brakuje im pełnego składu do gry w Chińczyka. Jej jedynym argumentem wciąż jest "sam tego chciałeś" i już nie tylko Ezra kwestionuje jej słowa, ale Kal też powoli stwierdza, że on chyba naprawdę nie chce się już z nikim poznawać. Ani tym bardziej, żeby ktoś poznawał jego.
— Nareszcie — wita ich Merr, której mina w żadnym razie nie wygląda na zadowoloną. Poprawia prostokątne okulary na nosie, nie podaje nikomu z nich dłoni ani nie raczy powiedzieć, jak się nazywa. Mischa, jako zawodowy wodzirej, przejmuje pałeczkę.
— Merr, to jest Kal i Ezra. Kal i Ezra, to jest Merr — oznajmia z dumnym uśmiechem i wskazuje ich sobie, jak wyhodowane przez siebie najpiękniejsze dynie. Niezręcznie stoją naprzeciwko siebie, zanim Ezra nie proponuje przejść się do jakiejś kawiarni, a Kal nie stwierdza, że jednak Mischa mogła napisać Merr, że się nie spotkają. Nigdy.
Gdy w milczeniu wlecze się trochę z tyłu (Ezra próbuje jakoś zagadać Merr, więc chłopiec postanawia się trochę odsunąć), Kal próbuje przejrzeć swoje opcje. Ucieczka nie wchodzi w grę, bo nie ma wymówki. Wszyscy jego znajomi się tu znajdują, a on nie ma telefonu, żeby wybłagać ojca, by do niego zadzwonił z wiadomością, że młody kawalerze, masz natychmiast wracać do domu. Tragicznie uwięziony na spotkaniu ze znajomymi, to mu się jeszcze nigdy nie przytrafiło.
Nic nie pomaga w naprawie jego nastroju, nawet ładny wystrój kawiarni. Merr wydaje się nieszczególnie przyjazną osobą, chyba podobną do Kala – nie mówi dużo, zawsze podobnym tonem, jakby to wszystko cholernie ją nudziło. Nie pozwala Ezrze złapać się za rękę ani poczochrać po włosach (Kal podziwia determinację, z którą się od niej odsuwa), jak za karę czyta menu dla Mischy, frustrując się, gdy ta każe jej coś powtórzyć. Jako niemy obserwator, Kal wreszcie dostrzega, że w sumie nie różnią się tak bardzo od siebie.
— A ty coś chcesz? — To chyba pierwsze zdanie, które Merr skierowała prosto do niego.
— Yyy — zająkuje się i nagle zapomina, co już sobie wybrał. — Kawę waniliową — mówi, szybko zerknąwszy na menu.
Merr unosi jedną brew, Kal chciałby nie czuć się aż tak oceniany.
— Naprawię twój gust — obiecuje mu, ale gdy składa ich zamówienie, nie zmienia jego wyboru. Co prawda, wypluwszy "kawa waniliowa" jak bluźnierstwo, rzuca mu spojrzenie, które na pewno ma coś znaczyć. Kal zaczyna kwestionować swoje przekonanie o niezawodności tego sposobu komunikacji.
Gdy przez całe spotkanie zamiast cokolwiek do siebie mówić, wymieniają spojrzenia, które tylko w ich głowach przepełnione są większym znaczeniem, Kal powoli przekonuje się, że Merr wcale go nie nienawidzi od pierwszego wejrzenia.
 
Teraz szkołę najchętniej omijałby szerokim łukiem. Nie może znieść widoku Floyda, który jak gdyby nigdy nic, znowu zaczął dosiadać się do niego na lekcjach, najwyraźniej tylko po to, żeby go rozpraszać i przeszkadzać w nauce (zawsze posyła mu te swoje wredne uśmiechy, bazgrze po jego podręcznikach i kradnie mu długopisy, a tym samym zsunął się na niziny sztuki szkolnego dręczenia). Kal znacznie bardziej wolał siedzieć sam, jak odrzutek i przegryw, ale przynajmniej nieprześladowany przez wyrzuty sumienia w ludzkiej postaci, które dodatkowo postanowiły być niesamowicie zawistne. Czasem próbuje się do niego odezwać, choć zazwyczaj brzmi to mniej więcej: “przepraszam za to że żyję naprawdę przepraszam”, a Floyd i tak nie odpowiada. Ewentualnie mówi, że to żałosne. Kal nie byłby sobą, gdyby przestał próbować naprawić tę… relację (albo raczej zadręczać się nocami i rozmyślać, co niby może teraz zrobić), więc, trochę wbrew sobie i wbrew Ezrze, która ciągle radziła mu “jebać typa”, ani nie unikał Floyda, ani go nie spoliczkował (też sugestia Ezry).
— Zgłoś to do dyrekcji — mówi Mischa, zamiatając włosami podłogę Kala. — Ja tak zrobiłam, gdy mnie dręczyli.
— I niby mają się tym przejąć?
— To przenieś się do innej szkoły. Nie ma czegoś takiego w tym twoim Obozie?
Kal wzrusza ramionami, bo chyba wystarczy mu, że w każde wolne musi wykonywać prace socjalne na rzecz rzymskiej społeczności i uczyć się strzelania do celu tymi żałosnymi rzutkami. Ledwo mu się udało przekonać Rodiona, że naprawdę musi nocować w domu przez szkołę, bo inaczej w ogóle nie znajdowałby czasu na cokolwiek innego niż mycie okien.
— Zastanowię się — odpowiada wymijająco, bo Mischa nie zdaje sobie sprawy, że gdyby to zrobił, to pewnie przestaliby się widywać.
— Obrzydliwe — stwierdza Kal, chociaż nawet nie wziął pierwszego łyka. — W ogóle bez mleka?
— Nie narzekaj — odpowiada Merr, odstawiając młynek do kawy na półkę. — Nawet ci wzorki zrobiłam.
— Wzorki nie smakują.
Dziewczyna siada naprzeciwko niego na rozkładanym krześle przy rozkładanym kuchennym stole. Kal czuje się jak wybraniec, zaproszony do tego niewielkiego mieszkania, w której każdy domownik jest trochę pozbawiony przestrzeni prywatnej. Nawet Merr dzieli pokój z bratem, więc gdy Kal przychodzi do niej "na kawę" (na powolny proces prania mózgu i zmiany upodobań smakowych oraz poglądów na wszelkie tematy), gnieżdżą się razem w malutkiej kuchni.
— Cukier to też okropny nawyk — stwierdza Merr, gdy Kal podnosi się i sięga po cukierniczkę. Pustą cukierniczkę. — Tutaj nikt nie słodzi.
— To po co to macie?
— Dla gości. Ale nikt nie pamięta, żeby ją napełnić.
Kal krzywi się, gdy czuje gorzki napój parzący mu język. Merr śmieje się szyderczo, albo to po prostu jej okulary nadają jej twarzy ostrości i surowości, przez którą nieważne, co robi, wydaje się nadąsana i sarkastyczna.
 
— Codziennie do niej chodzisz? — pyta Ezra, obejmując ramię Kala.
— Nie — odpowiada ostro, od razu próbując się bronić. — Codziennie daje mi kawę.
— To nie to samo?
— Nie. Ona przynosi kawę w termosach na przystanek autobusowy i…
— Masz dziwne relacje z ludźmi — informuje go i całuje w policzek.
Kal wzrusza ramionami, niepewny, co może na to odpowiedzieć.

────
[1853 słowa: Kal otrzymuje 18 Punkty Doświadczenia]

Caid i Terry umierają





O Caidzie i jego śmierci możecie przeczytać w opowiadaniu od Vex (bardzo smutne), a co do Terry'ego to miejmy nadzieje, że nowojorska policja odnajdzie Ryjka, psa, który towarzyszył dzieciakowi.

Od Terry'ego — „W naszej trumnie wyglądasz jak żywy"

Nie chciał wracać do domu. Nie ze względu na zbyt długą podróż rozsypującym się samochodem przyjaciela jego taty, przez którą cały czas zbierało mu się na wymioty, ani też nie dlatego, że musiał opuścić Obóz, który z założenia ma traktować jako swój drugi dom. Najlepiej jako swój lepszy dom, wymarzone miejsce, do którego zawsze chce wrócić. Gdy wreszcie przestał myśleć o nim jako o jako o jakieś chorej, wspaniałej ostoi dla każdego biednego półboga, wszystko szybko eskalowało. Zrozumienie, czemu znacząca większość obozowiczów opuszcza Long Island od razu po skończeniu się turnusu wakacyjnego, zmęczenie jako przywitanie kolejnego dnia, który oczywiście, że będzie wyglądał jak milion poprzednich. Trudno zachować przy tym w miarę stabilny stan psychiczny. Wkrótce Terry zrozumiał, że ucieczka od jego prawdziwego domu nie jest warta codziennego męczenia się na polu treningowym u boku Caroline i to nie tak, że jakoś bardzo jej nie lubi. Po prostu ma już tego wszystkiego serdecznie dość.
Klucze na pomarańczowej, obozowej smyczy (jeden z okropnych wynalazków Chejrona, Terry będzie musiał przepiąć je na jakąś ładniejszą) brzęczą znajomo, choć już dawno nie wyciągał ich z szafki nocnej. Wita się z kręcącym mu się pod nogami Ryjkiem, próbując nie stratować go wypchaną walizką. W mieszkaniu nic się nie zmieniło od jego ostatniej wizyty, oprócz tego, że jego tata najwyraźniej zbyt często podlewał biednego storczyka stojącego na parapecie. Terry ledwo go dotyka i już wygląda zdrowiej.
Wszystko jest takie znajome, ale nagle mieszkanie wydaje się być okropnie ciche i małe. Doskonale słychać ciche syczenie palnika pod garnkiem z zupą i dyszenie Ryjka, który co chwilę trąca nogi Terry'ego swoimi zabawkami. Zza okien nie dobiega wrzask nastolatków w pomarańczowych koszulkach i stukot ich drewnianych, treningowych mieczy. Dzieci Dionizosa nie zataczają się na ścieżce przed domkami jeszcze przed dwunastą, dzieci Hermesa nie skaczą po dachach i nie przekonują Chejrona, że to dzieci Hekate je tutaj przeteleportowały. Nie towarzyszy temu słodki zapach plantacji truskawek, a wokół nie ma znajomych wytartych okładek atlasów przyrodniczych, które Terry zdołał przeczytać zbyt wiele razy, żeby się do tego przyznać. Nie musi zakładać słuchawek ani zatyczek, żeby zanurzyć się w marnej namiastce ciszy. Stukanie rur i niewyraźne dźwięki dochodzące z innych mieszkań to nic z wiecznym harmidrem Obozu. Już przyzwyczaił się do wiecznego dudnienia w uszach, szumu i piszczenia. Aż dziwnie, że nagle tego nie ma.
Zanim się orientuje, bez celu chodzi nowojorskimi ulicami, Ryjek na końcu smyczy radośnie poszczekuje, nie przejmując się przymusem trzymania się blisko Terry'ego. Chłopiec, uwolniony od trzymających go krótko granic Obozu, nie może powiedzieć, że cieszy się wolnością – raczej dopada go dziwne przeczucie, że niebieska koszulka nie układa się tak samo, jak pomarańczowa i niepotrzebnie na to wszystko narzekał. Tam przynajmniej nie czuł nieprzyjemnego mrowienia na karku, które uruchamiało jego systemy alarmowe, wrzeszcząc: "Ktoś cię obserwuje!!!". Wyciąga z kieszeni telefon, który wygrzebał spod starych poszewek na poduszki w pokoju. Nie był na tyle głupi, żeby brać go ze sobą na Obóz i dodatkowo podpadać Chejronowi, który wpadał w stan przedzawałowy, gdy widział jego słuchawki (uspokajał się dopiero wtedy, gdy Terry udowadniał mu, że są wyłączone i, brońcie bogowie, nie zamierza ich nigdy włączać). Urządzenie obco układa się w jego dłoni, choć kiedyś było niczym przedłużenie jego palców, szybko biegających po klawiaturze. Chodził ulicami, wpatrując się w ekran, żeby ignorować ludzi dookoła. Nosił słuchawki nie tylko po to, żeby nie słyszeć szumu świata zewnętrznego, ale też by móc słuchać ulubionych utworów muzycznych, których brzmienie zdążyło zatrzeć się w jego pamięci. Czuje się nowy w świecie, który powinien doskonale znać, potłuczone szybki i komunikaty o rozładowanej baterii zostały zatarte przez ciężar miecza i małe osiedle kolorowych domków letniskowych. Zamknięta społeczność, która neguje zasady współczesnego świata i postanawia przestać używać czegokolwiek kojarzonego z nowoczesnością, tak pewnie opisałby miejsce, w którym spędził ostatnie dwa lata. Tylko dwa, a już czuje się dziwnie wyobcowany i odczuwa nieprzyjemne poczucie zagrożenia, gdy ekran telefonu wreszcie się zapala i wyskakuje komunikat, że powinien podłączyć go do ładowarki. Terry na moment zatrzymuje się, gdy musi odblokować urządzenie. Ze zmarszczonymi brwiami ignoruje napiętą smycz (Ryjek nie zrozumiał, że też musi stanąć) i próbuje przypomnieć sobie kombinację cyfr, aż wreszcie odnajduje odpowiednie wspomnienie. On ma Jenny, ona ma jego, tak kiedyś ustalili. Wpatruje się w małe literki pod cyframi, aż wreszcie układa z nich jej zaszyfrowane imię.
"Jeste w dumy," pisze, wolniej niż zazwyczaj.
Prawie zapomniał, jak używa się tych aplikacji. Dużo się zmieniło, od kiedy ostatni raz je widział, jedyne co, to palce wciąż trzęsą mu się tak samo, gdy zawisają nad przyciskiem "wyślij". Ostatnie wiadomości na tym czacie datują się na… półtora roku temu, kiedy to Jenny wciąż próbowała się z nim w ten sposób skontaktować. Przeniesienie się na wysyłanie listów nie dało jej wiele, jeśli Terry ma być zupełnie szczery.
Pod kołnierzykiem koszulki czuje chłód kamienia od Violet. Pewnie tylko mu się wydaje, przecież już dawno przestał być chłodny – nosi go nieustannie, ściąga tylko pod prysznic. To dziwne, jak jego obecność zamiast dodać mu odwagi, sprawia, że stresuje się jeszcze bardziej. Chciałby potem pochwalić się Violet, że rozmowa mu jakoś poszła i w sumie to już nie musi się martwić, że Jenny zawita u jego progu wraz z nieprzyjemnym dźwiękiem obijających się o siebie szklanych butelek.
Terry przez chwilę wpatruje się w telefon, gapi się na wysłaną przez siebie wiadomość, napis szybko zmieniający się z "wysyłanie" na "doręczono". Brak zielonej kropki przy profilowym Jenny trochę go niepokoi – ona raczej jest znana z tego, że wiecznie siedzi z nosem w telefonie. Nie wyłączając transmisji danych, chowa urządzenie do kieszeni. W końcu musi wiedzieć, kiedy mu odpisze, prawda? Telefon jeszcze nigdy go nie zabił.
Po namyśle (bardzo szybkim zresztą), nagłym ukłuciu paniki i przerobieniu kilku bardzo złych scenariuszy w głowie, z szybko bijącym sercem i dziwnie wąskim polem widzenia wyłącza dane komórkowe. Przezorny zawsze ubezpieczony, jak to mawiają.
Zaczyna wałęsać się po coraz bardziej oddalonych od centrum uliczkach, które zazwyczaj przemierzał z Jenny. Ona dodawała mu otuchy, że przecież nic nie może im się stać, gdy ona ma w kieszeni gaz pieprzowy i dodatkowo parę w łapie. Teraz dla dodania otuchy został mu mały pies na smyczy (właśnie próbuje złapać motyla, ale niestety mu to nie idzie) i przypięty do spodni sznurek niebieskich koralików. Dodatek do niego stanowią wypolerowane kamyki w kieszeni, dla których Terry nie ma magicznego odpowiednika. Zatrzymuje się pod garażami, żeby spojrzeć na telefon. Od razu się krzywi: parę nieodebranych połączeń od Jenny i pewnie milion wiadomości na Messengerze. Szybko przeleciwszy wzrokiem po ich czacie, pisze jej, że stoi pod garażami i że tu na nią poczeka. Dla pewności wyłącza telefon, poczucie zmieniania się w paranoika (jak Chejron) nieprzyjemnie gryzie go w klatce piersiowej. Ryjek kręci się wokół jego nóg, nie mogąc doczekać się rzucenia mu patyka lub chociaż poklepania go po głowie.
Nie do tego przystosowywał go Obóz, nie do całkowicie normalnego życia, tylko do walk, ciągłego zagrożenia i znajomej rękojeści ciążącej w dłoniach.
Już z daleka dostrzega pędzącą w jego stronę Jenny, gubi krok w przydługich dziurawych spodniach. Macha do niego wesoło, on odmachuje znacznie mniej energicznie. Jenny na niego wpada i zamyka go w uścisku; niemal się przewracają i zgniatają Ryjka.
— Czemu mnie nie uprzedziłeś? — pyta dziewczyna, udając naburmuszenie. Idą dalej dziurawymi drogami, w swoje ulubione, opuszczone rejony Nowego Jorku. To znaczy, w ulubione rejony Jenny, choć Terry nie narzeka, gdy nagle lądują w lesie, zamiast w środku galerii handlowej.
W odpowiedzi Jenny dostaje tylko wzruszenie ramion, które bardziej czuje, niż widzi. Śmieje się cicho i chwyta Terry'ego za rękę, żeby pociągnąć go tam, gdzie ona chce iść.
— Chciałem pogadać — zaczyna niepewnie, z dziesięć razy przemyślał to zdanie, zanim wreszcie je wypowiedział.
— Ty? — Jenny nawet nie próbuje ukryć rozbawienia. — Jakoś przez ostatnie dwa lata w ogóle nie chciałeś gadać. — To chyba jednak nie rozbawienie. Chłopiec wbija wzrok w ziemię, zaciska dłoń na smyczy Ryjka. Chciałby, żeby wykrztuszenie, że tak właściwie już nie chce się z nią przyjaźnić, było łatwiejsze. To wina Jenny, że przez tyle czasu nie odkryła znaczenia tych… to nawet nie były subtelne znaki, bądźmy szczerzy.
— Nie, ja po prostu chciałem… — Próbuje przypomnieć sobie swoją rozmowę z Violet, odnaleźć w niej jakieś wsparcie, jakby to ona, nie Jenny, teraz ściskała jego dłoń. — Ci coś powiedzieć…? — kończy niezgrabnie. — To znaczy. Chyba. Może. To jest, tak jakby, czas, żebyś ty… znalazła sobie lepszych znajomych, niż ja…? — Jak dyplomatycznie! Niemal jak ze sceny z taniej telenoweli.
— Przecież ich mam. — Dłoń Jenny coraz mocniej zaciska się na palcach Terry'ego. — Myślałeś, że co? Że kiedy cię nie było, nie znalazłam nikogo na twoje zastępstwo?
No, tak. Jasne. Jego przecież nie tak trudno zastąpić.
Zapada niezręczna cisza, w której Terry z całych sił próbuje teleportować się w inne miejsce. Niektóre dzieci Demeter to potrafią, a on co? Mógłby zawołać tutaj jakiegoś satyra, który udzieliłby im rad, jak naprawić swój związek, źle interpretując ich złączone dłonie.
— To znaczy, że…
— Ta, jeśli dalej chcesz mnie ghostować, to proszę cię bardzo. Mam kogoś lepszego.
— …
— Nie wiem, czy ty myślałeś, że wszystko będzie tak, jak przed tym twoim Obozem — wymawia to słowo, jakby opisywała najohydniejszą plamę wymiocin na dywanie, jaką kiedykolwiek widział świat. — Ale, kurwa, no daj spokój.
Terry ostrzegawczo przykłada palec do ust. Jenny posyła mu niekoniecznie przyjemne spojrzenie, ale on na szybko miga jej, że coś słyszał. Wtedy dziewczyna mamrocze coś o niepotrzebnym panikowaniu i paranoi, ale posłusznie się zamyka.
Słyszał kopyta. Naprawdę, przysięga na Styks, słyszał kopyta w Nowym Jorku. Zaraz ucichły, to równie dobrze mogło mu się wydawać, ale… Obóz, oprócz tego, że nauczył go miliona nieprzydatnych rzeczy i dodatkowo "oduczył" go funkcjonowania w śmiertelniczym świecie, przynajmniej zaszczepił w nim ufanie swoim instynktom. Sfendonai pojawia się w jego dłoni, Jenny mimowolnie szepcze: "wow", chociaż nie ma w tym nic spektakularnego. Ot, koraliki zmieniają się w brzydki sznur z kieszonką na kamienie. Od razu, sprawnym ruchem, ładuje procę, czujnie rozgląda się dookoła. Ryjek skomle cicho, napinając mięśnie. Coś ewidentnie jest nie w porządku.
Terry wyłapuje wzrokiem szybki błysk czerwieni między garażami, jego mięśnie się spinają. Może po tych wszystkich treningach z Caroline naprawdę powinien był zabrać z Obozu miecz, nie procę? Rzeczywiście, to byłaby o wiele przydatniejsza broń, kiedy trzeba samotnie walczyć z ogromnym monstrum. Zwłaszcza broniąc swojej… powiedzmy, byłej przyjaciółki, bo Terry już nie wie, jak może traktować Jenny. Miga do niej, żeby stąd uciekała, jest gotowy nawet oddać jej smycz Ryjka, byleby nic im się nie stało. Potwór i tak skupi się na nim, więc nie ma co się oszukiwać – pies i dziewczyna są względnie bezpieczni.
Oczywiście, że Jenny go nie słucha, jakby inaczej. Odbiera mu smycz Ryjka, ale wciąż stoi obok niego, z oczami błyszczącymi z ekscytacji. Z kieszeni wygrzebuje najpierw swój gaz pieprzowy, potem scyzoryk, potem nóż do tapet. Próbuje decydować pomiędzy nimi, podczas gdy Terry w panice miga, żeby się nie bawiła i brała nogi za pas. Jenny ostatecznie wysuwa ostrze noża do tapet. Świetnie.
Kopyta znowu stukają o podziurawiony asfalt, żwir pod nimi zgrzyta. Terry zaciska zęby, próbując przypomnieć sobie wszystkie dni treningów i dla otuchy przypomina sobie o Dawidzie, który zabił Goliata właśnie taką procą, którą on dzierży w dłoni. Bardzo pocieszające, patrząc na to, ze mamą Terry'ego jest Demeter, a nie Maryja. Mamą Dawida też nie była Maryja. On w ogóle miał mamę?
Wreszcie monstrum postanawia się pokazać – kłusuje spomiędzy garaży, Terry reaguje trochę za wolno, zbyt późno wprawia procę w ruch. Wycelować do poruszającego się celu jest jeszcze ciężej, zwłaszcza gdy twoja głowa postanawia zająć cię próbami przypomnienia sobie, jak nazywa się ten gatunek potwora, a nie podpowiada ci szybką i bezbolesną ucieczkę. Czerwona sierść, kopyta, lwi tułów i głowa… obrzydlistwo nieprzypominające żadnego istniejącego zwierzęcia. Może trochę wilka? Albo bardzo owłosionego końskiego wilkołaka?
Leukrot. Tak, to na pewno to.
Kamyki z procy przelatują ze świstem obok uszu stwora, sfendonai prawie wysuwa się z zimnych, ale spoconych palców chłopca. Jeden czy dwa pociski trafiają w cielsko, ale niewiele to daje. Leukrot nie zatrzymuje się w swoim kłusie na ich zgrabną trójkę – małego półboga, śmiertelniczkę i przerażonego psa. Terry nie traci czasu na kolejne próby walki, bo jego proca zdziałałaby coś tylko w przypadku strzelania do kurczaka.
— No, uciekaj, no! — wrzeszczy do Jenny (dawno nie używał swojego głosu w ten sposób) i nawet popycha ją za siebie. Do nozdrzy Terry'ego już dociera smród potwora, wie, że to wszystko na nic, że już za późno na odwrót, ale i tak – chwyta oszołomioną Jenny za rękę i ciągnie ją za sobą, biegną zygzakiem między garażami, leukrot tuż za nimi. Uderza w blachę, jego kopyta z hukiem uderzają w asfalt i może gdyby byli dziećmi Hermesa czy Arcus, udałoby im się zwiać.
Lwioński pysk niesamowicie się ślini. Terry patrzy na niego z dołu, nie wie, czy bardziej ma ochotę krzyczeć z bólu, czy wymiotować. Gdy z impetem wylądował na ziemi, przynajmniej miał nadzieję, że potwór nie postanowi również zgnieść jego ramienia.
Całe jego pole widzenia wypełnia urodziwa twarz leukrota. Ryjek już dawno uciekł ze skowytem, jego smycz wyślizgnęła się ze zdrętwiałych rąk Jenny, dziewczyna stoi obok, niezdecydowana, co ma zrobić. Ciekawe, co widzi. Ogromnego konia, który niczym wściekły pies pochyla się nad jej przyjacielem? Jenny wykrzesuje z siebie resztki odwagi, wbija nożyk w czerwone cielsko stwora, ale on tylko parska gniewnie od tego ukłucia igłą. Jego oczy tylko na moment zezują na Jenny, zanim kłapią szczęki i dziewczyna upada na ziemię. Niepotrzebnie podchodziła tak blisko.
Terry odwraca wzrok, załzawionymi oczami wpatruje się w monstrualne kopyto. Ślina koniołaka spływa po jego policzkach, aż wreszcie jego zęby rozrywają bladą szyję. 

 *

Zagryziona przez wściekłe psy (?) dwójka nastolatków, chłopiec i dziewczyna, zostali znalezieni przez nowojorską policję.
Edgar odsuwa się od ekranu komputera, przeciera zmęczone i suche oczy, wsuwając palce za szkła okularów. Tym razem zwalili wszystko na psy, cholera by ich wzięła, psy! Na własne oczy widziało te dzieciaki (okej, widziało ich zdjęcia, to też się liczy) – to nie były ślady psich szczęk. Kto wie, czego to były szczęki, możliwości było…
Do jego uszu dociera dźwięk kroków na korytarzu. Zgrabnie wyłącza komputer Caleba, udaje, że przyszło tu tylko po zapomnianą kurtkę. Przechodzi obok ochroniarza na tyle pewnym krokiem, na jaki jest w stanie się zdobyć, na karku czuje jego podejrzliwy wzrok.
Co za idealny wieczór, żeby wstąpić do baru. Jego ciało samo odnajduje drogę do znajomych ciemnych loków i złoty-, nie, zwykłych, najzwyklejszych na świecie, brązowych oczu.

────
[2359 słów: Terry (i tak nie zyje) otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]

Od Vex — „Bardzo słaba historia nie do opowiadania przy ognisku"

WIOSNA

Vex stoi nad Caidem, trochę nie wie, co ze sobą zrobić. Wszystkie nerwy w jejgo ciele się napinają, grożąc nagłym wybuchem zbierającego się napięcia. Na szybko omiata wzrokiem Pole Marsowe, ale na całe szczęście nikt jeszcze nie zwrócił na nich uwagi (co jest trochę… dziwne, ale żadne z nich tego nie kwestionuje). W tym centurioni, którzy w teorii powinni być wyczuleni na wszystkie bolesne krzyki (chociaż Caid wcale nie krzyczał tak głośno, po prostu stęknął głucho, spojrzał na zakrwawiony rękaw i odszedł na bok) i bardzo zdenerwowane przekleństwa. Schowali się w kącie, bo Caid tak chciał, ale Vex przestaje już myśleć, że to na pewno był dobry pomysł, zwłaszcza że…
— Daj spokój. To tylko draśnięcie — stęka Caid, gdy Vex (doprowadzone do swoich granic) oferuje mu pomoc (niezwykle nieprzyjemnym prychnięciem, które tylko w snach może uchodzić za miłe pytanie). — Nic… nic mi nie jest.
— Totalnie. — Vex kiwa głową, mówi to tonem profesjonalnego znawcy drobnych draśnięć. — Tak to właśnie wygląda. Jakby, widzę to. Prawie, jakby cię kot podrapał. Co nie?
Caid posyła jejmu zirytowane spojrzenie. Jego poplamiona krwią bluza leży obok niego, a przed nimi zieje… no, nie jest to bardzo głęboka rana, ale blizna na pewno zostanie. Chociaż Vex powiedziałoby, że to najgorsze, co widziało w ciągu swojej obozowej kariery, ale Caid ma inne zdanie. Dopóki ręka nie jest odcięta, to jeszcze jest dobrze, prawda?
— Jesteś po prostu jakimś skończonym idiotą — prycha Vex. — Kto normalny sobie staje obok tarcz strzelniczych? Gdy inni strzelają? Czy ty w ogóle myślisz?
Ktoś mógłby powiedzieć, że o wiele lepiej sprawiłoby się, gdyby rzeczywiście próbowało jakoś opatrywać ranę Caida. Zresztą, samo mu ją zadało, więc powinno popracować nad… naprawą swoich błędów? Takie sprawy. Jednak gdy tylko zaproponowało, że z własnej, nieprzymuszonej woli (cud) pójdzie do centuriona na warcie (byle to nie była Cherry, ktokolwiek inny się nada) i przyzna się, że Caid ma drobną kontuzję (pewnie i tak nie dostałoby szczególnie ciężkiej kary za nieuważność na polu walki czy inną bzdurę, bo przecież udusiłoby się po zrobieniu trzech pompek). Pewnie by trochę pokręciło, może nie przeklinałoby tak bardzo i ogólnie… starałoby się sprawić wrażenie małego, skruszonego dziecka.
Oboje wiedzą, że to by nie wyszło, ale przynajmniej otrzymaliby bardziej profesjonalną pomoc. Oraz może nie musieliby znosić sytuacji, w której Vex pochyla się nad Caidem ze skrzyżowanymi ramionami na piersi i wymądrza się, podczas gdy chłopak próbuje sam się opatrzeć. Nie dlatego, że Vex nie chce mu pomóc – dlatego, że on nie chce, żeby Vex mu pomogło. Czysty idiotyzm.
— Chłopie, ty nawet nie potrafisz tego porządnie… Co ty w ogóle robisz? — Vex chyba zaczyna się załamywać, a żyłka na jejgo czole nieprzyjemnie pulsuje.. — Nawet nie mamy bandaży, jak ty chcesz to, kurwa… cokolwiek? Czy ty jesteś normalny?
Caid nie odpowiada, tylko bierze się za próby… obwiązania swojego ramienia bluzą?
— Ja pierdolę — wzdycha Vex. — Ty w ogóle widzisz, co robisz? Mogłobym ci wymienić milion powodów, czemu to jest idiotyczne.
Nieważne, co wyjdzie z jejgo ust, wciąż mówi do ściany. Bierze głęboki wdech (nie jest szczególnie głęboki i równie nieszczególnie pomaga jejmu w uspokojeniu się), po czym teatralnie wbija ręce w kieszenie z niewymaganą do tego ruchu gwałtownością i siłą oraz odwraca się na pięcie (wykonuje niestabilny piruet na piasku i to w martensach, więc to, że udaje się jejmu zachować równowagę można uznać za cud).
— To ja idę. Rób, co chcesz — rzuca na odchodne, jak rodzic do niegrzecznego dziecka, które nie chce wrócić do domu z placu zabaw. Caid, tak jak kilkanaście razy wcześniej, nie reaguje. Jakby ten człowiek wykazywał choćby najmniejszą chęć rozmowy, to Vex miałoby ułatwioną sprawę, ale że on chyba powziął sobie bycie niedostępnym mruczkiem, nie działa na niego nic. Odwrócone plecami bardzo głośno wzdycha. — Czego ty w ogóle ode mnie chcesz?
Ponownie wykonuje swój mały obrót, żeby zobaczyć, że Caid gapi się na niągo iście nienawistnym spojrzeniem.
— Mam ci, kurwa, poprawić? — pyta więc, bo wszystkie pomysły zaczynają się jejmu wyczerpywać.
Caid wraca do niemrawego owijania rany swoją podartą koszulką, bo stwierdził chyba, że bluza jednak się do tego nie nada. Fioletowy materiał szybko zamienia się w… to byłby burgundowy? Coś w tym stylu.
— Brawo. Wow. Chcesz za to naklejkę "dzielny pacjent"? — prycha Vex, stojąc nad nim ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Szczęka Caida się spina, a materiał prawie wysuwa spod palców; Vex nareszcie czuje lekkie ukłucie satysfakcji, że jakoś go ruszyło. — Zabije cię to kiedyś, palancie.
— Idź stąd. — Dostaje krótką odpowiedź wysyczaną przez zęby.
Vex z wielką chęcią zignorowałoby kropelki potu formujące się na jego czole i łzy napływające do oczu, odeszłoby i dodatkowo pokazałoby mu środkowy palec. Po czym poszłoby do Cherry (może jednak lepiej do Elianne albo w ogóle do centuriona z innej kohorty) i naskarżyłoby, że jakiś skończony idiota zaraz dostanie tężca, bo jest samodzielnym dużym chłopcem, który pomoc przyjmuje jako urazę jego męskiego honoru i dumy.
Tragedia z tymi ludźmi.
— Chujowo to robisz — rzeczowo stwierdza Vex, kuca przy Caidzie. Odpycha jego dłoń od rany, chwyta luźny materiał koszulki, ledwo trzymający się na ramieniu. Może związuje go trochę za mocno (nie może się powstrzymać), może trochę za mocno nim szarpie i totalnie przypadkowo nadeptuje mu na palce, ale w końcu kończy z całkiem przyzwoicie opatrzoną raną. Jeżeli można tak powiedzieć o rozszarpanym ramieniu związanym równie rozszarpaną koszulką.
— Nie potrzebuję litości.
— Jakiej, kurwa, litości? — prycha Vex i zanim dociera do niejgo, co robi, Caid gnie się w pół po ciosie w brzuch. — Litości?
— Zabij się — wykrztusza Caid. Przez moment Vex nawet chciało mu pomóc bo, bądź co bądź, to wszystko było jejgo winą. Teraz tylko dodatkowo go kopie, jakby nagle stało się ślepe na świeże ślady krwi i jego rękę kurczowo zaciśniętą na brzuchu.
— Już ci miałom dać lizaczka na pocieszenie — sarka i zostawia go takiego sponiewieranego na ziemi.

JESIEŃ

— Mówiłom mu, że to go zabije — mówi do Almy, ta chowa twarz w dłoniach.
— Ty jesteś normalne? — Dobre pytanie.
— Pewnie ujebało go jakieś szkaradztwo — elaboruje Vex, kręcąc się na krześle Almy. — Ale czy on przyjąłby jakąś pomoc? "O, brońcie bogowie, ktoś próbuje mi dać antidotum!" Sam się prosił o śmierć. O zdechnięcie w ciemnym labiryncie, albo gdziekolwiek on był.
Alma jejmu nie odpowiada. Patrzy na niągo zrezygnowanym wzrokiem, bo fakt, Caida nie znała, ale nie powinno się tak mówić o zmarłych.
— Co się z nim w ogóle wtedy stało?
— Zajęli się nim. — Vex wzrusza ramionami. — Trudno było mi ukryć krew na rękach, wiesz? To poszłom do tej Eli, ona zbladła i pokiwała głową, a potem widziałom, że chłop ma ładnie zabandażowaną łapę. — Alma patrzy na niągo sceptycznie. — Przecież się tam nie wykrwawił! Umarł dobre pół roku po tym, wielkie mi, kurwa, halo.
— Czasem jesteś okropne.
Vex już otwiera usta, żeby rzucić czymś niekoniecznie miłym (ale też pewnie nieszczególnie okrutnym), ale rezygnuje. Zamiast tego wstaje ze zdecydowanie zbyt wygodnego fotela Almy i zmierza do wyjścia, bez słowa pożegnania.
— Ej! To tak na żarty! — krzyczy za niąnim Alma, fałszywie rozbawionym tonem.
— Mogłom mu jednak dać tego lizaka — stwierdza Vex. — Wiesz, tego z walentynek.
Nawet się nie postarało, a Alma i tak wygląda, jakby ktoś wbił jej nóż w serce. Naprawdę tak łatwo jest zranić tiktokową laleczkę? Zagrozić, że odda komuś durnego lizaka?
Gdy zatrzaskują się za niąnim drzwi, kręci do siebie głową, rozbawione. Może przez chwilę poczuło się źle. Jak usłyszało, że Caid umarł, to nagle poczuło, że żołądek nieprzyjemnie się jejmu wykręca. Dziwna rzecz, czuć się winnym, bo ostatnie ich spotkanie przed jego śmiercią zakończyło się bolesnym kopniakiem. Również ich pierwsze spotkanie. Czy ktoś w ogóle z nim był, gdy zjadał go potwór? Czy Caid też krzyknął do niego, żeby sobie poszedł, uważając, że i tak sobie poradzi?
Wszystko jedno. Wtedy się tak poczuło. Teraz Caid i tak nie żyje, więc co za różnica?

────
[1269 słów: Vex otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

piątek, 29 sierpnia 2025

Od Izana do Vergila — „Pretor zawsze będzie moim wrogiem"

Od razu po skończeniu zajęć Izan udał się do Obozu Jupiter, by zawitać u Vergila, swojego ulubionego brata i pretora razem wziętych. Zapukał do drzwi tylko raz, bo na więcej nie było go stać i czekał pięć sekund, aż Vergil się odezwie. Kiedy jednak nie otrzymał żadnego odzewu słownego, rękę położył na klamce. Drzwi ustąpiły mężczyźnie równie szybko, co para głupich, całujących się po nocach nastolatków.
— Hej, Vergil! — zawołał, kiedy wszedł do środka. Buty miał mokre i ubłocone, bo poszedł skrótem, który okazał się drogą prowadzącą przez błota i kałuże, do których nie warto było wpadać. Skrzywił się na widok własnego obuwia, ale uznał, że z Vergila jest niezła sprzątaczka i łatwością poradzi sobie z syfem, który właśnie po sobie pozostawił.
— Kto? — odpowiedział znudzonym tonem pretor, chociaż doskonale wiedział kto i dlaczego do niego przychodzi o godzinie dwudziestej w piątek.
Izan uśmiechnął się i podszedł bliżej do swojego ulubionego towarzysza, siedzącego przy drewnianym, chyba bukowym, biurku. Przed sobą miał rozłożone opakowania fasolek o różnych smakach.
— Posłuchaj — Izan nigdy nie zachowywał się spokojnie ani co najmniej grzecznie w towarzystwie Vergila. — Musimy porozmawiać.
— No dobrze. W takim razie mów. — Nie podniósł nawet wzroku na Kinga, dalej bawiąc się fasolkami. Wybierał najlepsze smaki, zostawiając rzygi i skoszoną trawę na później. — Masz pięć minut.
— Nie będziesz stawiać mi warunków — zaprzeczył. — Nie zapominaj, kto jest ambasadorem Marsa.
— No okej. — Wzruszył ramionami. — To tyle, co chciałeś powiedzieć?
— Nie! — obruszył się. Dłonie zacisnął w pięści. Wyglądał teraz jak wściekły nastolatek na dywaniku u dyrektorki. — Nic ostatnio nie robisz. Tylko swoje fasolki wpierdalasz. Widziałeś jaki syf jest w Obozie? I jakieś dzieciaki się całują po nocach!
— A jest jakiś zakaz całowania się po nocach?
— A co? Praktykujesz?
— Może? — Zostawił fasolki i odsunął jedno opakowanie na bok. Pierwszy raz w ciągu tej rozmowy podniósł wzrok, by spojrzeć Izanowi w oczy. — Nie masz ważniejszych rzeczy do roboty? Podobno studiujesz.
— Jesteś głupi, jeśli uważasz, że to, co robią te dzieci, jest dobre — prychnął. — Mars niedługo zobaczy…. zobaczy, kto jest lepszym synem.
Vergila to nawet nie ruszyło. Słyszał to średnio raz w tygodniu, bo tak często Izan przychodził do mężczyzny po zajęciach.
— Coś jeszcze? — zapytał, udając pośrednio zainteresowanego, bo jeszcze trochę, a Izan odpali swoją rozgadaną osobowość i zmarnuje Vergilowi godzinę, którą mógł poświęcić na jedzenie swoich ulubionych fasolek.
Izan przewrócił oczami, ale nie powiedział ani słowa. Wyszedł, uprzednio machnąwszy ręką i mamrocząc coś do siebie o „głupim" pretorze.
 
Do Vergila wrócił już następnego dnia. Znalazł białowłosego w tym samym miejscu, co wczoraj, siedzącego przy dużym, bukowym biurku z pudełkiem fasolek. Izan czasem zastanawiał się, ile tych opakowań trzyma, bo za każdym razem, kiedy odwiedzał pretora (czyli często), ten jadł te cholerne słodycze.
— Nie bierzesz sobie moich słów do serca, co? — zapytał na samym wejściu, unikając miłego „dzień dobry", bo z Vergilem chyba nigdy nie zdarzyło mu się normalnie przywitać. Bynajmniej nie wczoraj ani przedwczoraj, ani…
— Izan, jak widzisz, to pracuje — burknął, chociaż wcale nie pracował. — Wróć jutro, okej?
Izan podszedł do biurka mężczyzny, uderzył dłonią o drewno z hukiem i zmarszczył groźnie brwi.
— Jakieś dziecko zgubiło się w Nowym Rzymie.
— To w Nowym Rzymie można się w ogóle zgubić? — Podniósł jedną fasolkę i włożył ją sobie do ust. Izan usłyszał ciche chrupnięcie poprzedzone mlaśnięciem, bo Vergil najwidoczniej zawsze musiał mieć coś w rękach i ustach, a te fasolki tylko napędzały jego ślinianki do działania. — Znajdzie się.
— Jesteś pretorem — warknął Izan — i powinieneś coś z tym zrobić.
— To może ty coś z tym zrobisz? Jesteś w końcu najlepszym synem Marsa, czy jak to ty mówisz… — Zjadł kolejną fasolkę. Przy tej niewyobrażalnie bardzo się skrzywił. Może trafił na smak porannych rzygów albo benzyny?
— Dobrze. — Odsunął się. — Nie powinieneś być pretorem, wiesz? Albo nie — Uśmiechnął się wrednie. — Powinieneś być pretorem krainy fasolek, wiesz? O, to by pasowało do ciebie. Zmienisz się w końcu w fasolę.
I wyszedł, zostawiając Vergila samego z opakowanie fasolek, które czekały na to, by zostać zjedzone.
Izan wrócił do Nowego Rzymu, cały czas mamrocząc do siebie o tym, jak bardzo nienawidzi Vergila, obozu i w sumie wszystkich, którzy tam siedzieli. U władz oczywiście, bo do dzieciaków nie miał żadnego problemu.
— Przepraszam. — Drogę zagrodził mu dzieciak na oko dwunastolatek. — Widział pan gdzieś mojego przyjaciela? — Wyciągnął z kieszeni pogięty kawałek papieru, który okazał się posterem o zaginionym nastolatku.
Izan wziął od chłopca ogłoszenie, przeczytał ze dwa razy i w końcu oddał.
— Nie, ale okazuje się, że pretor widział. — Uśmiechnął się przyjacielsko, chociaż za tym uśmieszkiem kryły się tylko złe zamiary, bo całą winę chciał zrzucić celowo na Vergila. Chciał go wygonić do roboty. — Pretorium jest niedaleko stąd, możesz się przejść i zapytać.
— Naprawdę?! — Chłopiec aż podskoczył ze szczęścia. Gdyby mógł, to wystrzeliłby w kosmos. — Dziękuję! Naprawdę dziękuję! — Uścisnął dłoń Izana i pobiegł w kierunku Obozu, który może nie znajdował się aż tak niedaleko, ale wciąż był na tyle blisko, by dwunastolatek mógł tam dotrzeć o własnych siłach.
 
— Nie udławiłeś się tym jeszcze? — zaśmiał się, wchodząc do pokoju Vergila. Tym razem pretora zastał z tylko jednym opakowaniem fasolek. Zazwyczaj trzymał na biurku z pięć i jeszcze dokładał, gdy robił się głodny. — Panie Sretorze?
— Robisz mi problemy — powiedział tylko, przegryzając nerwowo fasolkę o smaku smarków z nosa. Ta była zadziwiająco słodka. — Nie mogę załatwiać teraz spraw w Nowym Rzymie.
— To już nie mój problem. — Oparł się o biurko, ostentacyjnie patrząc na mężczyznę z góry. — Znajdź dzieciaka, to może inni zobaczą, że się do czegoś nadajesz. Może zaimponujesz tej swojej… jak ona ma na imię?
— Przyszedłeś na pogaduszki?
Vergil zebrał dłonią rozrzucone po biurku fasolki i wsypał je do jedynego otwartego pudełka. Następnie schował je do szafki i spojrzał na Izana wzrokiem zmęczonego ojca, który chciałby położyć się na kanapie z butelką zimnego piwka. Albo z soku z fasolek, bo przecież mowa jest o pretorze.
— Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że jesteś debilem jebanym — burknął. — Powodzenia blondasie.
I wyszedł, zostawiając znowu Vergila samego z fasolkami (który to już raz?).

Sretorze?
────
[973 słowa: Izan otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Od Doriana CD Kurta i Edel — „Serve The Servants"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Vergil chrząknął, czekając na odpowiedź. Unoszący się w powietrzu mglisty obraz falował jak spokojne morze w słoneczny dzień. Szkoda tylko, że o wodzie mogli pomarzyć, bo znajdowali się na środku pustyni, gdzie jedynym źródłem wody będzie czyjś pot.
Edel zawiesiła głowę, nie wiedząc, od czego powinna zacząć. I czy w ogóle powinna. Bracia stali poza kadrem, Dorian kątem oka spoglądał na Kurta, a ten mu się odwdzięczał tym samym, porozumiewawczym spojrzeniem. Chcieli powstrzymać centurionkę, zanim zdąży zdradzić Vergilowi zbyt wiele szczegółów.
— Czy ja widzę pustynie? — zapytał nagle Vergil, przybliżając swoją twarz ku chmurze, którą stworzyła Edel. Brakowało jeszcze na nosie pretora okularów, które mógłby poprawiać jak niedowidzący starzec. — Edel, o co chodzi? — powtórzył pytanie, na co centurionka przełknęła nerwowo ślinę. W końcu otworzyła usta, gotowa, by wyjaśnić s,kąd wzięła się na środku niczego, ale wtedy w kadr wpadli bracia, przepychając się tak, jakby walczyli właśnie o życie.
— Nie, spokojnie, wszystko jest pod kontrolą! — krzyknął Kurt, przeskakując nad Dorianem. — Nie potrzebujemy pomocy!
— Nie potrzebujemy! — wrzasnął za nim Dorian, machając rękoma. — Do widzenia! — Próbował rozmyć w powietrzu chmurę z tęczy, ale obraz się tylko niebezpiecznie zachwiał, twarz Vergila stała się nagle bardzo niewyraźna, by w końcu prysnęła, jak bańka mydlana.
Chłopcy poklepali się po plecach, zmęczeni krzykiem i skakaniem po piaszczystym podłożu.
— Hej — zaczęła ostrożnie Edel, godząc się na powolną śmierć w męczarniach, bo oczami wyobraźni widziała, jak cała ich trójka (i pies) umierają na pustkowiu, otoczeni jedynie gorącym piachem i kupkami wyschniętej trawy. — Co zamierzacie zrobić?
Kurt wzruszył ramionami, a Dorian podrapał się po głowie. Wyglądali na niewzruszonych, co Edel wpędzało w jeszcze większą paranoję; a zwyczajnie trafiła na dwójkę, z którymi lepiej nie było mieć żadnego kontaktu.
— Poczekamy, aż Terminator się obudzi — powiedział w końcu Dorian, kucając obok dużego psa. Czarne, grube futro nawet się nie nagrzało, jakby piekielny ogar stworzył wokół siebie specjalną barierę, nieprzepuszczającą promieni słonecznych. — Jak już się obudzi, to wrócimy do obozu. Proste? Proste.
— Ale…
Nikt już nawet nie zwracał na nią uwagi: Dorian leżał przytulony do psa, a Kurt siedział obok nich. Edel mogła tylko skulić się gdzieś niedaleko tej dwójki i udawać, że panuje nad sytuacją. Chociaż nie panowała nad niczym, bo przecież Vergil nawet im nie pomoże!
Przesiedzieli w ten sposób może godzinę, a może dwie. Nikt z nich nie miał zegarka, telefonu ani niczego, dzięki czemu można by było sprawdzić, czy nie zbliża się noc. Nocą bowiem na pustyniach temperatura drastycznie spadała, a wielkie cielsko Terminatora mogło nie zmieścić trójki półbogów pod sobą.
— Ile on może tak spać? — Spojrzała w stronę Doriana, który przypominał typowego ojca na wakacjach: rozłożony obok psa leżał na brzuchu i gdyby nie ubrania, to mógłby się nieźle opalić na plecach. Po powrocie wmawiałby wszystkim, że pojechał na Florydę.
— Tyle, ile potrzebuje — mruknął cicho, przetarłszy twarz z piaskowego pyłu. — Też możesz pójść spać.
Edel zamknęła usta tak szybko, jak je otworzyła. Nie miała nawet najmniejszej szansy przebić się przez mur, który postawiło to rodzeństwo. Dwójka zawistnych, zazdrosnych Legionistów i obydwoje na domiar złego byli dziećmi Invidii. Gorzej trafić już nie mogła.
Postanowiła rzeczywiście poczekać, tak, jak Dorian powiedział — Terminator potrzebował tyle czasu, ile potrzebował (nie wiadomo ile). Mogło trwać to chwilę, bo w końcu kręcili się po piachu już od dobrych kilku godzin, a mogło się to jeszcze przedłużyć. Wszystko zależało od dobroci serca piekielnego ogara. Jak bardzo ironicznie to zabrzmiało?
Pies zaczął się wybudzać po kolejnych godzinach leżenia w piachu. Dorian jako pierwszy wyczuł, że coś pod jego głową zaczyna się powoli unosić, a potem opada tak szybko, jakby zostało przyciągnięte przez obcą grawitację.
— Piesku? — Uniósł głowę, po czym obkręcił się na plecy, by lepiej widzieć Terminatora. Przez cały czas leżał na brzuchu. — Hej, Terminator, wszystko okej?
Piekielny ogar sapnął w odpowiedzi. Piach wpadł mu do oczu i pyska, ale zadawał się tym nie przejmować.
— Obudził się! — krzyknął do Kurta, bo istnienie Edel przez cały pobyt na tych piaskowych wakacjach ignorował. — Zobacz!
Kurt podszedł do brata, który zaczął psa drapać pod uszami.
— I co? Może nas wrócić?
Wzruszył ramionami. Był zbyt zajęty głaskaniem Terminatora, by myśleć teraz o powrocie. Nawet w momencie, kiedy nieuchronnie zbliżała się do nich wizja zimnej (wręcz mroźnej) nocy na pustkowiu. Otoczeni przez piach, kępki trawy i kojoty, które jeszcze nie wyszły ze swoich schronisk, gdzie chowają się przed upałami.
Kurt kucnął przy psie i rudowłosym towarzyszu. Wyciągnął rękę ku Terminatora, a ten w odpowiedzi polizał otwartą dłoń Legionisty. Dokładnie wylizał piach spomiędzy palców chłopaka, jakby te drobinki były pysznym kremem waniliowym.
— Chłopcy? — Edel wstała. — To jak z powrotem?
Dorian i Kurt nawet nie zwrócili uwagi na pytanie. Szeptali ze sobą, jakby właśnie planowali śmierć centurionki.
— Zaraz będzie noc… — mruknęła cicho, nie wiadomo czy bardziej do siebie, czy do nich.
Dorian odezwał się pierwszy. Przełamując chwilową barierę, którą stworzyli już z Kurtem wcześniej:
— Terminator może przenieść tylko dwie osoby — powiedział z pełną powagą. Tylko Kurt wiedział, że kłamał. — Dlatego uznałem, że wrócę z Kurtem, a ty zadzwonisz po Vergila tak, jak chciałaś.
Edel parsknęła słabym śmiechem. Cienie pod oczami stały się jeszcze wyraźniejsze, a usta miała tak spierzchnięte, że strach było myśleć, co stanie się z nimi za kolejną godzinę.
— Przecież przeniósł naszą trójkę.
— No, i na tym się skończyło. — Odwrócił się i zaczął z Kurtem o czymś szeptać, ignorując dziewczynę, która stała jakieś dwa metry od nich. — No co? — burknął, czując na swoich plecach zniecierpliwiony wzrok. — Przecież chciałaś zadzwonić do Vergila.
— Tak, ale… powiedzieliście, że jeśli pies się obudzi, to będziemy mogli wrócić do obozu.
Tak było. Właśnie tak było. Ale to tylko kolejna zagrywa nieznośnej pary półbogów, którzy w pierwszej kolejności myśleli o czubu własnego nosa, by potem dopiero przejąć się kimś innym; a Edel, która zadzwoniła do Vergila podpadła im tak bardzo, że spadła na sam koniec ich listy „ludzie, o których warto myśleć".
— Daj spokój, przecież znasz drogę powrotną — rzucił zgryźliwie Kurt. — Jesteś Centurionką.
— No właśnie. Centurioni powinni takie rzeczy umieć.
Terminator podniósł się ociężale, wytrzepał z nadmiaru piachu, na którym leżał i zamerdał ogonem na widok swojego właściciela. Widok Kurta też go ucieszył, ale chłopakowi dalej pozostał niesmak po tym, jak dokładnie oblizał mu dłoń.
— Chłopcy…
— My się będziemy zbierać. — Dorian poklepał psa po głowie i odszedł kilka metrów od Edel. Kurt zaraz go dogonił. — W sumie… co my chcemy z nią zrobić? — zapytał brata, kiedy stwierdził, że znajdują się w odpowiedniej odległości od dziewczyny i nie ma nawet najmniejszej szansy, by ich podsłuchała.

zabijamy edel
────
[1054 słowa: Dorian otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]