piątek, 8 sierpnia 2025

Od Sony CD Lairy — „A Fisher of Fish"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Żyłka wędki napręża się niemal tak samo mocno, jak mięśnie Sony, gdy próbuje stosować się do instrukcji Lairy, ale równocześnie musi walczyć z morskim potworem uczepionym haczyka. Co oni w ogóle mają zamiar zrobić, gdy ryba wreszcie wynurzy się z wody, żyłka rozluźni się i Sony prawdopodobnie upadnie na deski pomostu, straciwszy równowagę? I co potem z tą rybą? Powieszą ją na ścianie? Co się robi z rybami, gdy się je już złowi? Elliot mógłby zrobić zdjęcie, na którym przeszczęśliwe Sony trzyma ogromnego szczupaka (w tym wypadku na jej rękach może nie widniałyby ślady po bolesnych ugryzieniach, a przynajmniej ma taką nadzieję) za ogon, znaczy się za płetwę, i szczerzy się do kamery najszerszym ze swoich uśmiechów. Za nimi stałaby wtedy Laira, dumnie trzymając dłoń na ramieniu Sony, jak ojciec, którego dziecko wygrało bardzo ważny konkurs. W końcu to byłoby osiągnięcie dla jej szkoły wędkarstwa, prawda?
Dlatego na pewno musi się udać. Sony czuje to w kościach, gdy ściskana w spoconych dłoniach wędka trochę wysuwa się jej z rąk, na szybko poprawia nie do końca dopracowany i jeszcze mniej profesjonalny uchwyt, bo już dawno zapomniało, jak powinno się ułożyć palce. Laira coś tam pokrzykuje, biegając wzrokiem od ciemnej powierzchni jeziora do Sony walczącego z wędką, chyba próbuje ją dopingować, ale ono zbyt skupia się na tym, żeby wyjść z tej sytuacji zwycięsko… Przecież złowiłoby coś po raz pierwszy! To byłoby takie świetne uczucie… Niezastąpione!
Po czym nagle słyszy dziwnie głośne “ping”, które sprawia, że Laira niemal natychmiast wybucha śmiechem, a Sony z jeszcze głośniejszym hukiem wykłada się na deskach pomostu, zdezorientowane wpatruje się w niebo nad sobą.
— Że co? — jęczy żałośnie, gdy wreszcie unosi głowę. Wciąż ściska wędkę w dłoni, jednak po rybie nie ma ani śladu, po haczyku zresztą też. Pod nogami wije im się żyłka, jedyna pozostałość po desperackiej walce. — No bez jaj! — krzyczy Sony (to niekoniecznie odpowiedzialna rzecz do zrobienia tak wcześnie rano, gdy cały obóz wciąż śpi), gwałtownie siadając. Laira nawet im nie odpowiada, jedynie uśmiecha się pod nosem, przed jej oczami co chwilę przelatuje moment upadku Sony, który nie mógłby być śmieszniejszy. Zwłaszcza że przez moment naprawde oboje myśleli, że uda im się złowić tę rybę.
— No nic, założymy ci nową żyłkę i…
— Byle szybko! — Zanim Lairze udaje się porządnie zająć naprawą wędki, Sony już do niej doskakuje z kompletnie zmienionym nastrojem (żałoba po utraconej zdobyczy mija dziwnie szybko), pochyla się nad nią i zaaferowane obserwuje, co robi. — To było takie super! Tyle emocji, tyle napięcia, jedna wielka niewiadoma!
— Serio aż tak ci się podobało? — pyta Laira z niewielkim uśmiechem, bo nawet bardziej niż się cieszy, to po prostu trudno jej dopasować takie niewinne, pocieszne dzieciątko Apollina do łowienia ryb. To raczej nie hobby dla tak delikatnych, pochłoniętych szukaniem inspiracji poetów i malarzy.
— No! — Sony ochoczo potakuje, ekscytacja wręcz się z niej wylewa. — Najgorsze jest to czekanie po prostu. Jak już coś ci się złapie, to zaczyna się taka świetna zabawa! I musi mi się dzisiaj udać, wiesz? Dlatego się nie odczepię od tego jeziora, dopóki mi nie wyjdzie! — obiecuje jej z uporem małego dziecka.
Sony znów siada na pomoście, gdy już zdążyło trochę poskakać dookoła. Jest bardziej podekscytowane łowieniem ryb niż dzisiejszymi zajęciami muzycznymi, na których zasiadłoby do swoich ukochanych bębenków i mogłoby odpalić mały jam session, tylko że… zawsze znajduje się okropnie mało osób, które chcą z nią grać, bo te głupie dzieciaki boją się, że będą jakoś źle improwizowały. Jakby w ogóle dało się źle improwizować!
— Proszę bardzo! — Laira wpycha w dłonie Sony wędkę, znowu musi poprawić ich chwyt. Niby nic trudnego, ale dzieciak zaraz zapomina, jak powinien ułożyć dłonie. — Tym razem nie ciągnij tak gwałtownie, jak coś ci się złapie.
— Ale jak ja mam nie ciągnąć, jak muszę ciągnąć?
— Znaczy… po prostu mniej szarpania, więcej… skutecznej i równomiernie rozłożonej pracy mięśni. — Laira próbuje jak najlepiej wytłumaczyć to, o co jej chodzi. — Zresztą, pokażę ci, jak coś mi się chwyci.
Sony spogląda na swoje ramiona, które nie są szczególnie dobrym przykładem umięśnionych bicepsów doświadczonego rybaka. Nie traci jednak nadziei, układa się wygodnie i wbija wzrok w wodę, skupiając się na tym bardziej, niż zazwyczaj skupia się… tak naprawdę na wszystkim.
— Chyba odkryłem swoje powołanie — rzuca, jego oczy śledzą najmniejsze zmarszczki na wodzie.
— Mówisz? — Laira trochę podejrzliwie unosi brew, bo ona już wie, jak to jest z jednodniowymi hobby, którymi zainteresowanie mija tak szybko, jak się pojawiło. Chyba że Sony rzeczywiście jest słowne i od dzisiaj stanie się dla niej konkurencją w obozie.
— Tak! Będę tu z tobą siedzieć codziennie i będziemy razem sobie łowić, aż w końcu będę takim profesjonalistą, że nawet tobie szczęka opadnie! Rozsławię się na cały świat!
Śmieją się razem, bo taka wersja przyszłości nie dość, że jest bardzo nierealna (światowy mistrz wędkarstwa nie mógłby być dzieckiem Apolla, przyznajmy przed sobą, że tata byłby… zły), to dodatkowo z jakieś powodu po prostu jest im wesoło, a uśmiechy same cisną im się na usta. Mieć taki dobry humor, gdy świat wokół nich jeszcze na dobre nie wstał, to jest dopiero sztuka.
Tym razem czekają znacznie dłużej i gdy tak siedzą, obóz powoli zaczyna budzić się do życia, zaspani herosi wyczłapują ze swoich domków. Sony macha nogami nad taflą wody, próbuje pod nią dostrzec przepływające wśród wodorostów ryby, które nie poświęcają mu i Lairze żadnej uwagi. Tym bardziej ignorują ich haczyki, samotnie zawieszone pod wodą. Tematy do rozmów przychodzą i odchodzą, Sony wciąż łapie na język coś nowego, coś na tyle interesującego, żeby ich głosy nie ucichły ani na moment. Na całe szczęście Laira nie próbuje ich uciszyć, tym samym niszcząc misterny układ wszystkich ojców wędkarzy, którzy zawsze mówią swojemu dziecku, że w ten sposób będzie płoszyć ryby, a tak naprawdę chcą tylko choć przez moment posiedzieć w ciszy.
— Czy tam się coś ruszyło? — pyta Sony w pewnym momencie, przerywając wcześniej rozpoczętą rozmowę o tym, która firma robi najlepszą czekoladę do picia. — Widziałaś? Coś ci tam chyba… Laira!
Coś się złapało. Na pewno coś, spławik drga, gdy Laira skupia się i zaciska dłonie na wędce. Nie za mocno, tak po prostu, bo serce i tak zawsze bije trochę szybciej, gdy człowiek widzi, że ryba połyka przynętę. Jeszcze chwila, jeszcze moment…
Sony z lekko otwartymi ustami i podziwem wymalowanym na twarzy obserwuje Lairę, bo u niej akurat widać, że każdy ruch ma jakiś cel, każde pociągnięcie jest wymierzone, że w walce z rybą to ona jest tą groźniejszą i tą mającą przewagę. Nie mija wiele czasu, zdecydowanie mniej, niż wtedy, gdy Sony szarpało się ze swoją niedoszłą zdobyczą, a bezbronna ryba zostaje wyciągnięta przez Lairę i upada na pomost między nią a Sony.
Przez moment Sony myśli, że to trochę ohydne, ale już po chwili skacze ze szczęścia, kompletnie ignorując jakiekolwiek obrzydliwe aspekty wciąż żywej ryby, która właśnie dusi się pod ich nogami.
— To było takie… takie jak z anime o superbohaterach! — krzyczy do Lairy, klaszcząc w dłonie.
— Oj, no nie przesadzaj…
— I co z nią teraz? Jaka to w ogóle ryba? Nadajemy jej jakieś imię? Czy ona się w ogóle czymś wyróżnia? Mogę sobie zrobić z nią zdjęcie? Chociaż musiałobym pobiec po Elliota, bo ja nie mam aparatu, tak w ogóle, nie tylko przy sobie, a on pewnie i tak wciąż śpi i będzie tragedia z obudzeniem go, a w sumie to nie wiem co teraz i tak jakby…
— Wstrzymaj konie, już ci powiem!
Sony posłusznie udaje, że sznuruje usta i choć wciąż lekko podryguje (na tyle, że stare deski pomostu skrzypią pod jej stopami), to naprawdę zamienia się w słuch, bo to jeden z tych niewielu momentów, w których ciekawość przyćmiewa ich zwykłą podekscytowaną gadatliwość.

Laira?
────
[1255 słów: Sony otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Michelle i Daniel umierają

zdjecieDaniel „Dany” BarlowON/JEGO — 20 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 86 PD — 4 PU — 100 PZPostać NPC



zdjecieMichelle FosterONA/JEJ — 18 LAT — PÓŁBOGINI — AMERYKANKA — 13 PD — 0 PU — 100 PZPostać NPC



Dwójka poturbowanych herosów przyczołgała się do Obozu Jupiter i umarła. Taka smutna historia o tym, jakie życie półboga bywa nieprzewidywalne i krótkie. Rip.

Od Edel — „Kto umrze ten umrze i trudno"

LATO

Edel jest całkiem bliska stwierdzeniu, że w obozie panuje ponadprzeciętny spokój – w ciągu ostatniej godziny (godziny!!!) nikt w jej polu widzenia nie zrobił niczego sobie ani też nie zrobił czegoś komuś: do jej uszu nie dotarła żadna historia o pokaleczonych palcach, zdartych kolanach, czy podpalonych ubraniach. Z ulgą wita tę najprawdopodobniej krótką chwilę wytchnienia, o ile specyficznie w jej przypadku można mówić o jakimkolwiek wytchnieniu i, co ważniejsze, o jakiejkolwiek uldze (w takim razie nie ma też mowy o żadnym witaniu, bo nie da się widać czegoś, czego nie ma). To prawie cud, gdy nagle wokół niej przestają się kręcić legioniści zgłaszający kolejne i kolejne problemy, którymi powinna się zająć, gdy nagle robi się zbyt pusto i zbyt… bezczynnie, a ona odnajduje siebie bezsensownie przeglądającą swój notatnik, żeby upewnić się, że na pewno jest w dobrym miejscu i nie pominęła niczego, co sobie dzisiaj zaplanowała, stresując się, że powinna robić coś ważniejszego, a nie po prostu stać i co jakiś czas przelatywać wzrokiem przez brukowane ulice obozu, jakby nagle, tuż przed nią, miała pojawić się idealna sprawa, która by ją zajęła. Za każdym razem spotyka się z kolejnym rozczarowaniem i tylko upewnia się, że oprócz czynności administracyjnych, nad którymi spędziła ostatnią noc, ślęcząc nad zapisanymi drobnym drukiem kartkami, zostało jej wyłącznie przypilnowanie swojej kohorty, żeby wykonali to, co im zlecono… Może te wszystkie dokumenty jednak wymagają jakiejś korekty…
Na całe szczęście ta chwila bardzo nerwowego wytchnienia, wypełnionego irytującym uczuciem niezdecydowania, w co można włożyć ręce i co ze sobą zrobić, mija całkiem szybko, gdy nagle powietrze przeszywa spanikowany krzyk:
— Ej, hej! Pani centurionko!
Edel unosi głowę znad swojego notesiku, którego treść przeżuła w głowie już tyle razy, że tekst zaczął zlewać się w plamę rozlanego tuszu (w sensie dosłownym, bo przejechała po nim palcami tyle razy, że litery postanowiły się poddać). Z uniesionymi w zdziwieniu brwiami obserwuje dziewczynkę, która zatrzymuje się tuż przy niej, ledwo łapiąc oddech. Kojarzy ją z piątej kohorty, ale dopiero wtedy, gdy nagle w jej klatce piersiowej pojawia się przytłaczający niepokój graniczący ze strachem, przyporządkowuje imię (wciąż nie potrafi zapamiętać, jak się je zapisuje lub wymawia) do dzieciaka.
— Mam sprawę — wydusza z siebie Kuźma. — Bo tak jakby… do granicy obozu przyczołgała się jakaś parka. Nie wiem, kto kogo bardziej podtrzymywał, ale było z nimi słabo, mówili coś o ataku potworów i nawet nie wiem jakim cudem tu się znaleźli, ale…
Edel nawet nie słucha jej dalej – mamrocze coś o wezwaniu posiłków z ambulatorium, żeby wzięli jakieś apteczki i ambrozję, i niech o nic się nie martwią, ona zaraz wesprze drugą osobę na wachcie i wszystko skończy się dobrze. Jej własny głos dobiega do niej z daleka, jeszcze bardziej głuche wydaje jej się “Czekaj, nie skończyłam!” wykrzyknięte przez Kuźmę, która zirytowana odwraca się za odbiegającą Edel.
Potem gdy jeszcze kiedyś mózg podłoży jej to wspomnienie pod nos, Edel zawsze będzie myśleć, że to jej wina, że to ona przybiegła za późno. I tak będzie z milionem innych sytuacji, które po latach zostaną magicznie rozwiązane w jej głowie, gdy już nic nie będzie w stanie pomóc.
Przeskakuje przez płotek malutkich włóczni z patyków, które znudzeni legioniści strugają na wachtach, a potem wbijają w ziemię, otaczając nimi swój posterunek. Oprócz gapienia się w przestrzeń oraz prób prowadzenia nieklejących się rozmów, to struganie patykowatych włóczni jest jedynym sposobem na jakiekolwiek zajęcie sobie czasu, gdy przez pół dnia siedzi się na zbyt długiej trawie w pełnym słońcu. Edel nie zwraca uwagi na prażący gorąc, zapomina o pocie spływającym jej po skroniach. Na posterunku wciąż swoi legionista, też z piątej kohorty, ale Edel nawet nie skupia się na tym, żeby przypomnieć sobie, jak ma na imię. Jej wzrok zsuwa się z jego sylwetki na dwie osoby poległe na trawie, którym ledwo unoszą się klatki piersiowe. Legionista chyba poddał się, bo nie miał przy sobie zbyt wiele potrzebnych do opatrzenia ran rzeczy; na ramieniu kobiety i głowie mężczyzny wiszą niechlujnie związane bandaże, obok buteleczki z płynami dezynfekującymi i nożyczki, którym chłopak musiał przeciąć jeden bandaż, żeby opatrzeć najgłębsze widoczne rany. Gdy Edel skupia się trochę bardziej, widzi, że nawet poświęcił swoją koszulę, której materiał już nie przypomina swojego oryginalnego koloru.
Nieznajoma dziewczyna unosi słaby wzrok na Edel, jej oczy wyglądają, jakby widziały przez nią, jakby była tylko duchem stojącym na drodze czemuś większemu i ważniejszemu. Wciąż żyje, wciąż będzie się dało…
Edel prawie widzi, jak uchodzi z niej życie, wylewa się zbyt wartkim strumieniem, gdy jej głowa osuwa się na ramię jej partnera. Nie ma czasu na zastanawianie się, czy osoby z ambulatorium zdążą z ambrozją, Edel przetrzepuje swoje kieszenie, wciąż powinna coś mieć, zawsze powinna coś mieć! Na trawę wylatują zapasowe ołówki i długopisy, antystresowy cycek, paprochy i kulki zgniecionego papieru, ale ambrozji… nie ma. Jak ona mogła być taka głupia? Zawsze wsuwa odrobinę do kieszeni, czuje się wtedy bezpieczniej, bo przekonuje się, że gdy ktoś naprawdę będzie tego potrzebował, uda jej się mu pomóc, że nigdy nie zawiedzie tak bardzo, nikt nie umrze na jej oczach…
— No, to tyle — mruczy chłopiec, którego blade dłonie splatają się jak do modlitwy. — Jak przyszli, jeszcze coś bełkotali, ale gdy adrenalina im opadła, to…
— Co mówili? — pyta Edel, przyklękając przy parce. Jakimś cudem zmusza się do przybrania opanowanego tonu, mimo panicznego zachowania sprzed chwili. Trzeba zachować twarz, powiadomić innych o konieczności zorganizowania… może jakiegoś pogrzebu? Przydałoby się chyba, zwłaszcza że na przedramieniu dziewczyny widnieje pokryty skrzepłą krwią tatuaż. Tylko skąd ona wytrzasnęła tego Greka…? Tego Edel już się raczej nie dowie.
— Nic takiego. — Chłopiec tylko wzrusza ramionami, a Edel ledwo powstrzymuje się od nawrzeszczenia na niego, bo on przecież musi jej powiedzieć o wszystkich szczegółach, wytłumaczyć każdą drobnostkę, żeby ona mogła to zapisać i poczuć się choć trochę lepiej z tym, że ktoś właśnie… Chociaż nie ma co się oszukiwać, że ona rzeczywiście potrafiłaby na kogoś wrzeszczeć, po prostu jakoś tak… przeszło jej to przez myśl. — Imiona, coś o potworach — dodaje dzieciak pod naciskiem wzroku Edel.
— A — mruczy dziewczyna, w oddali widzi zbliżające się posiłki z ambulatorium. Przynajmniej pomogą im przenieść ciała. — To jak się nazywali? — Edel podnosi bluzę chłopca z brzucha dziewczyny, otrzepuje ją z trawy i… niewiele z niej będzie. Po co on w ogóle brał ją ze sobą w taką pogodę? Jest za gorąco nawet na koszulkę, a on przywlókł się tutaj z bluzą… Chyba że zaczęli wachtę o trzeciej w nocy. Zdarzało się czasem. Zwłaszcza gdy w grę wchodziły osoby z piątej kohorty.
— Michelle i… Daniel. Chyba — mruczy chłopiec, odbierając Edel swoją własność. Krzywi się, gdy zaciska palce na wilgotnym materiale i Edel już chyba wie, gdzie skończy ta bluza. Oby nie wpadł mu do głowy pomysł spalenia jej, bo mieli już takich delikwentów. Karanie ich było najgorsze, bo czasem nie wystarczyło im kazać szorować spalone płytki w łazienkach. Bardzo szybko okazywało się, że umycie ich jest już niemożliwe, a nakaz wykafelkowania łazienek od nowa… to raczej nie jest szczególnie dobry pomysł, jeśli mieliby się tym zająć poszkodowani przez system piromani.
— Dzięki. — Edel notuje imiona w notesie, składa swoje rzeczy do kieszeni. To chyba… koniec? Trzeba posprzątać, nie wnikać, jak dokładnie umarli, bo kogo to zresztą obchodzi? Jeden potwór czy drugi, tak naprawdę niewiele różnią się między sobą. Możliwe, że ich rany były zatrute, możliwe, że po prostu padli z wycieńczenia.
Wiedza o przyczynie śmierci nie zmieniłaby wiele.

────
[1207 słów: Edel otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Od Kai CD Oriany — „My kink is karma"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Kiedy Oriana nie odpowiedziała, Kaya przekrzywiła głowę i delikatnie się uśmiechnęła. Poczuła, jak atmosfera zaczyna gęstnieć, a skóra na twarzy współpracownicy napina się i rozluźnia raz za razem, jakby próbowała sama siebie uspokoić.
— Jadę do domu — odpowiedziała, co przecież było oczywistością, bo obydwie po zakończonej zmianie właśnie chciały tam wrócić. Do miejsca, w którym mogły odpocząć i zapomnieć o problemach minionego dnia; o niemiłych klientach, rozlanej kawie czy słodkim napoju albo o pomylonym zamówieniu.
Kaya zaśmiała się mimowolnie. Oriana wydawała jej się nieszkodliwa, niewinna i całkiem… ciekawa. Miała do czynienia z ludźmi, którzy nie lubili o sobie dużo mówić. Rozmawiała też i z takimi, którym morda się nie potrafiła zamknąć. I szczerze mówiąc, wolała tych, którzy nie bali się ciszy.
— Mieszkasz daleko? — zagadała, nie chcąc, by stały przez całe pięć minut w ciszy (bo tyle się czekało na metro w tak dużym mieście).
Oriana spojrzała na tablice, na której wyświetlały się godziny odjazdów.
— Nie bardzo. Jakieś piętnaście minut stąd.
— O, ja podobnie. — Uśmiechnęła się szerzej, na co Oriana zareagowała westchnięciem. Nie chciała być niemiła, ale zdecydowanie nie chciała marnować teraz czasu na puste pogaduszki.
— No, w każdym razie. — Skinęła głową do nadjeżdżającego pociągu. — To mój. Do jutra.
Kaya nie zdążyła się nawet pożegnać z koleżanką, bo ta pognała do środka transportu, znikając w tłumie ludzi. Mogła tylko podążyć wzrokiem za odjeżdżającą maszyną i życzyć Orianie miłego wieczoru.
 
Rano nie spotkała Oriany na stacji ani też pod drzwiami restauracji. Mówiła, że będzie tutaj z nią od samych godzin porannych, a tymczasem Kaya nawet nie wiedziała, w którą stronę powinna przekręcić klucz w drzwiach. Chwilę pomęczyła się z zamkiem, aż też po długiej walce nie ustąpił i nie pozwolił dziewczynie wejść do środka.
W niewielkiej sali dla gości panowała nieprzyjemna cisza, którą najchętniej przerwałaby muzyką. Albo czymkolwiek innym. Nawet dźwiękiem maszyn, które czekały na uruchomienie.
Przeszła przez ladę, gdzie wczoraj rozmawiała z Orianą i pomyślała raz jeszcze o ich wczorajszym pożegnaniu. O tym, jak Oriana zniknęła jej z pola widzenia tak szybko, jak tylko podjechał pociąg i nawet nie zatrzymała się na sekundę, by powiedzieć ostatnie słowo.
W szatni przebrała się w robocze ciuchy, spięła dokładnie włosy, by żaden kosmyk nawet nie próbował spadać jej na oczy i wróciła do miejsca, gdzie wszystko się zaczynało: włączyła maszyny, sprawdziła, czy wczoraj nikt czegoś nie zostawił i stanęła… po prostu stanęła. Bez Oriany mogła zrobić tylko tyle, ile jej zdążyła pokazać pierwszego dnia. Nie potrafiła nic więcej. Kliknięcie guziczka na frytkownicy nie było wielką zagadką, a przetarcie blatów też nie wymagało żadnej wiedzy.
Kiedy błądziła wzrokiem od maszyny do maszyny, dostrzegła jedną rzecz, która potrzebowała poprawy. Brakowało lodu do zimnych napojów. Oriana wczoraj sama donosiła brakujące kostki z mroźni, ale nie pozwoliła zrobić tego Kai. Teraz była sama. I wiedziała, gdzie znajduje się mroźnia.
Zabrała przewieszony obok pojemniczek na lód i poszła do mroźni, skąd chciała nabrać lodu. Przeszła przez ciężkie drzwi, których za sobą nie zamknęła, bo bardzo nie chciała być głównym tematem wieczornego wydania wiadomości.
W mroźni panował taki porządek, jakiego mogła się spodziewać: kartony poukładano datami, równo, tak, by każdy z nich miał swoje miejsce i stał w prostej linii. Kilka z nich stało na ziemi, trochę większych, do których nie miała ochoty zaglądać.
W rogu czekał na nią pojemnik na lód, a w nim masa pokruszonych kostek. Kiedy zagłębiała w nich pudełko, poczuła, że ktoś inny otwiera szerzej drzwi i staje za jej plecami. Wystraszona odskoczyła, odrzucając pojemnik na bok.
— Co ty tu robisz? — ostry ton Oriany zbił Kayę z tropu. Wyglądała na złą, jakby właśnie jej uczennica zrobiła coś niewyobrażalnie złego. — Nie pozwalam ci wchodzić do mroźni.
— Chciałam donieść lodu — rzuciła na swoje usprawiedliwienie. — Brakowało dużo i pomyślałam, że pomogę, skoro ciebie jeszcze nie było. — Podniosła pojemnik, który wylądował na ziemi i podeszła do Oriany. Chłód, który panował w mroźni, zaczynał jej doskwierać coraz bardziej. Miało zająć jej to tylko pięć minut.
— Nie obchodzi mnie to — syknęła, złapawszy Kayę za rękawek koszulki. — Nie wchodzisz tutaj, nawet kiedy mnie nie ma, okej?
— To moja wina, że zaspałaś? — Wyrwała się, czując dyskomfort podchodzący jej do gardła. To, w jaki sposób Oriana się do niej teraz odzywała i reagowała na, chociażby najmniejszy ruch sprawiało, że poczuła się jak ktoś kompletnie obcy. A przecież tutaj pracowała! I miała czuć się bezpieczna! Tak powiedział jej inny półbóg, który polecał właśnie tę restaurację.
— Słuchaj — ton Oriany złagodniał. Przestała tak napinać mięśnie twarzy, a jej wzrok przestał tak boleć. — Cieszę się, że chciałaś pomóc, ale naprawdę chciałabym, żebyś tutaj nie wchodziła, okej? Mroźnia jest dla kierownika i dla menedżera, rozumiemy się?
— Dlaczego?
— Takie zasady, też tego nie rozumiem. — Wzruszyła ramionami. — Mogę? — Wyciągnęła rękę i czekała, aż Kaya poda jej plastikowy pojemniczek na lód. — Nabiorą trochę i przyniosę, a ty wracaj za ladę. Zaraz ci wytłumaczę więcej rzeczy, żebyś miała co robić.
Nawet jeśli była nieprzekonana, to i tak wykonała prośbę Oriany i wróciła za ladę. Czekała na blondynkę dwie minuty. O dwie minuty za długo, bo uważała, że mogła wykonać tę robotę sama. A z jakiegoś powodu nie mogła wchodzić do cholernej mroźni.
— Co już zrobiłaś? — Oriana sypnęła lodem do specjalnego pojemnika, a plastikowe pudełko odwiesiła na swoje miejsce. — Włączyłaś frytkownicę?
— Chyba wszystko włączyłam — odpowiedziała zgodnie z prawdą, bo nawet nie wiedziała, czy coś pominęła, czy nie. — Tak mi się wydaje.
— To źle ci się wydaje. — Oriana machnęła ręką. — Chodź do mnie.
Pokazała córce Apolla kilka ważnych rzeczy, które przypadkowo pominęła w tym listę, na której miała wpisywać rzeczy, które przynosiła z chłodni albo z magazynu suchego. Oriana pokazała, jakie rzeczy może w ogóle wyciągać (zaznaczając kilkukrotnie, że do mroźni ma się nawet nie zbliżać) i pokierowała koleżankę dalej, do miejsca, w którym kroili warzywa.
— Ty tego nie będziesz robić, ale zawsze warto wiedzieć, co robi ktoś inny. — Pokazała stanowisko, składające się z małego blatu i paru desek do krojenia. — Gdyby ktoś czegoś nie zrobił na czas, to wiesz, gdzie przyjść i kogo opierdolić.
— Och.
— No co? — Wzruszyła ramionami. — Czasem pracujesz z idiotami i nie możesz udawać miłej.
Wróciły do lady, skąd Oriana wytrzasnęła środki do mycia zamknięte w jednej z szafek.
— Na otwarciu zawsze przecierasz stoliki — podała Kai jeden spray — i układasz krzesła tak, by każde stało równo i było maksymalnie dosunięte do stolika. Okej?
Pokiwała głową.
— A jak skończę?
— Jak skończysz, to zrobię ci kawy.
Uśmiechnęła się szeroko. Marzyła o tym. Tak bardzo marzyła o ciepłym napoju.

lesbijko?
────
[1053 słowa: Kaya otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 5 sierpnia 2025

Od Artema CD Edgara — „High to Death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Była godzina dziesiąta i Artema wcale nie obudził budzik (bo nic nie nastawiał) ani śpiew ptaków. Artema obudził wrzask, tak rozdzierający gardło, że nie mógł tego po prostu zignorować. Przewrócenie się na drugi bok i udawanie, że nic nie słyszał było tak samo bezsensowne, co zalewanie kawy zimną wodą.
Przyszedł do salonu, niewyspany z rozczochranymi włosami i zobaczył tam Edgara, skulonego na kanapie.
— Co jest? — zapytał zmęczonym głosem.
We wszystkich kończynach odczuwał ból, którego źródła nie potrafił znaleźć, bo najwidoczniej dopiero teraz odzywają się do mężczyzny skutki włamywania do biura policyjnego. Czy tam komisariatu. Nie był pewien, jak się takie miejsca nazywa.
Edgar uśmiechnął się słabo, poprawił okulary, bez których zapewne nie zobaczyłby tego, czego się przestraszył i wskazał palcem na terrarium z żabami. Artem zapomniał, że je tutaj przestawił. Wcześniej trzymał je w innym pokoju, do którego nie wpuszczał Edgara właśnie z tego powodu. Policjant bał się żab, a on wolał uniknąć ewentualnego krzyku spowodowanego smutnym, zielonym płazem.
Pokręcił głową.
— Myślisz, że cię to zabije? — zażartował, ale nie potrafił ukryć zirytowania i niektóre głoski przeciągał tak samo w momencie, kiedy nie panował nad złością. Został w końcu obudzony o dziesiątej po tym, jak do czwartej rano szukali głupiego pen drive’a. Nie wie nawet, czy spał równo sześć godzin, czy może tylko dwie.
— Możesz to zabrać? — Edgar nerwowo poprawił okulary już chyba czwarty raz w ciągu tej krótkiej wymiany zdań. — Proszę.
— To moje żaby. Mają prawo tutaj stać.
— Błagam — jęknął żałośnie, niczym wystraszona dziewczynka, która miała zaraz skoczyć z bungee. Artem tworzył w swojej głowie coraz to gorsze porównania, ale Edgar właśnie dla niego tak wyglądał; irracjonalnie, bez sensu i głupio.
Nie przesunął terrariów ze względu na Edgara. Nie zrobił tego, bo policjant prawie wycałował mu stopy z wdzięczności, ale po to, by nie słuchać dłużej krzyków, jęków i narzekania, że ukryty pod warstwą błota płaz próbuje kogoś zabić.
Kiedy uprzątnął pomieszczenie na tyle, by Edgar przestał kulić się na kanapie, poszedł nalać sobie wody, która wcale nie pomogła na ból głowy. Wszystkie porady z internetu to kłamstwo. Całe życie to kłamstwo.
— Namyśliłeś się już? — zapytał. — Jak chcesz coś robić, to fajnie, jakbyś miał plan.
— Znalazłem coś. — Obudził laptopa ze snu i poszukał jednego pliku. Artem podszedł i usiadł obok na kanapie, czekając, aż Edgar pokaże mu swoje najnowsze odkrycie.
— Podobno chłopak się z kimś spotykał. — Otworzył dwa dokumenty i jedno zdjęcie, przedstawiające zamordowanego nastolatka. Chłopak siedział przy restauracyjnym stoliku z jakąś starszą kobietą.
Artem przybliżył twarz do monitora.
— Z babcią?
— Nie wygląda, jakby była jego babcią. — Edgar otworzył inny dokument. — Z tego co wiadomo… jak został zidentyfikowany, to znaleziono tylko matkę. Nie miał babki. Ani dziadka. Ani nikogo innego. Tylko on i mama.
— Może babcia się znalazła? — Wzruszył ramionami. — Żartuję. Masz gdzieś informację, w jakiej restauracji się spotkali?
Edgar wpisał coś na klawiaturze i otworzył ostatni dokument, który go w tej sprawie interesował. Krótki opis sytuacji, którą widzieli na zdjęciu: zamordowany nastolatek, spotyka się w jednej z nowojorskich restauracji handcraft burgers & brew ze starszą kobietą, a następnie znika bez śladu. Ciało zostaje odnalezione w barze, niepowiązanym ze sprawą ani rzekomym nastolatkiem. Starsza kobieta pozostaje nienamierzona. Nie jest ani rodziną ofiary, ani jego znajomą.
— I co? Nikt nie pomyślał, żeby pojechać do tej restauracji?
— Podobno sprawdzali, ale nic nie znaleźli. Właściciele nawet nie pamiętali żadnej starszej kobiety, pasującej do opisu, który mieli ze zdjęcia kamery. Dziwne, co nie?
— Może nie pamiętali, bo wcale jej nie widzieli? Albo widzieli coś kompletnie innego? — Artem jeszcze raz włączył zdjęcie, które oglądali. — Pomyśl sam, bo wszystkiego nie będę za ciebie robić. Jeśli podejrzewamy, że ten gówniarz został zabity przez jakiegoś spidermana z ciemności, to ta kobieta wcale nie musi być człowiekiem. — Stuknął w ekran. — Albo strasznie naciągam historyjkę, bo jestem zmęczony. Nie wiem. To ty jesteś policjantem.
— Chcę to sprawdzić.
— Co? Przecież nie znajdziesz tej babuszki.
Wzruszył ramionami.
— I tak chcę to sprawdzić.
 
Usiedli przy niewielkim, trochę ubrudzonym stoliku, jakby właśnie mieli zamówić żarcie, chociaż była godzina ledwo dwunasta i żaden z nich nie odczuwał silnego głodu. Edgar obejrzał menu, po czym je odłożył, jak zniechęcony bogacz, zaciągnięty do obskurnej restauracji.
— Wiesz, zastanawiam się, co zrobimy, jeśli potwierdzimy, że mordercą rzeczywiście był potwór — zaczął ten temat pierwszy. — Zostałem odsunięty od tej sprawy, więc nie mam dużej mocy sprawczej. No i nikt mi nie wierzy. Tak jakby.
— Nie uwierzyliby ci też, gdybyśmy znaleźli fałszywe dowody potwierdzające, że to była jakaś bójka?
— Wiesz, jak działa policja?
— Tak, siedzę właśnie z takim debilem i próbuję wymyślić coś sensownego — burknął. — Co z moim pomysłem jest nie tak?
— Że się, kurwa, śpieszysz! — uniósł głos, zaciskając palce w pięść. — Ty myślisz, że mam jakieś magiczne moce i magicznie sprawię, żeby wszyscy mi uwierzyli w jakąś nietrzymającą się kupy historię?
— Tak się składa, że masz magiczne moce, więc nie pierdol. Zaczaruj ich wszystkich i będziesz mieć z głowy.
— Wkurwiasz mnie.
— Kto to mówi?
— Idę zamówić. Pierdol się. — Wstał gwałtownie i ze zdenerwowaniem odszedł w stronę lady.
— No idź. Spierdalaj. — Machnął ręką za odchodzącym Edgarem i sam ze złości złapał za leżące na stole menu i wybrał sobie jedzenie. Jak już tutaj z nim przyjechał, to nie zmarnuje okazji, żeby nie spróbować jakiegoś dobrego burgera.
Usiedli z powrotem do stolika, już ze swoimi zamówieniami, wielkimi, soczystymi burgerami. Przez pierwsze kilka minut się do siebie nie odzywali, próbując zjeść w ciszy jedzenie.
— Edgar, weź uwagę, że to Nowy Jork — mruknął. — I tutaj nastolatkowie często się ze sobą biją. Udajmy, że ten gówniarz też się z kimś pobił.
— Najpierw chcę dowody. — Pokręcił głową. — Wolę chyba mieć pewność, że…
— Z kimś się założyłeś?
— O co?
— Kto lepiej rozwiąże tę sprawę, a o co? — Przewrócił oczami. — Zazwyczaj jesteś egoistycznym dupkiem, a w to się angażujesz bardziej, niż zazwyczaj. O co chodzi, Edgar?
Przełknął kawałek bułki i odwrócił wzrok. Patrzył teraz na ludzi, przechodzących po jednym z większych chodników w Nowym Jorku, unikając męczącego spojrzenia Artem.
— Co do tej babci… — zaczął powoli — mam wrażenie, że wyczuwam czyjąś obecność.
— Aha, teraz nic nie ma sensu.
— Bo nie ma — przyznał. — Ale w przypadku potworów, które udają ludzi, to nic nie ma sensu. Uwierz mi. Nawet jakbyś bardzo próbował znaleźć logiczne wyjaśnienie, to go nie znajdziesz; a potwory wyczuwają obecność takich, jak ja.
— Myślisz, że to ta babcia?
— Cokolwiek to jest, fajnie, jak potwierdzimy, że tą babcią rzeczywiście był potwór. Dopiero wtedy zgodzę się na tworzenie głupiej wymówki, że smarkacz się z kimś pobił i umarł. Rozumiesz?
— Jaki porządny.
— Bardziej od ciebie.
— Nigdy nie mówiłem, że jestem porządny. — Uśmiechnął się. — Polujemy na potwora?

pan policjant?
────
[1073 słowa: Artem otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Elianne CD Kala — „Niebo było różowe"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Elianne wariowała.
Zbyt często łapała się na tym, że bezmyślnie wpatruje się w talerz, zamiast jeść obiad. Albo wyłącza się w trakcie czyjejś wypowiedzi i musi prosić rozmówcę, żeby powtórzył kilka ostatnich zdań. A jeszcze częściej bezsennie leżała na łóżku i wpatrywała się w spód górnej pryczy, nie śpiąc do późna przez chaos w jej głowie.
W każdej z tych sytuacji jej myśli pędziły w stronę Kala.
Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Regularnie się widywali, chłopak jej nie unikał i znowu rozmawiali. Jednak każda rozmowa była bardziej gadką-szmatką, kręcącą się wokół niezobowiązujących tematów. Wystarczyło posłuchać ich przez kilka minut, żeby zorientować się, że to pozory, które sami oni z całej siły chcieli utrzymać.
Tak długo tłumiła w sobie narastające emocje, że w końcu nie potrafiła ich rozróżnić. Jeśli miałaby porównać do czegoś to uczucie, pokazałaby kłąb splątanych światełek choinkowych; nawet nie wiesz, z której strony się za nie zabrać, ale jesteś pewien, że długo ci to zajmie. Co jeśli na końcu, kiedy po godzinach pracy podłączysz je do prądu okaże się, że są zepsute? Co jeśli jedna, pozornie nieważna żaróweczka się zepsuje, ciągnąc ze sobą na dno cały sznur lampek? Bała się, że jedna reakcja lub źle dobrane słowo doprowadzi do katastrofy, i dlatego wciąż milczała. Lęk przed niepowodzeniem stał wyżej niż nadzieja, że wszystko może się udać. Wmawiała sobie, że łatwiej się z kimś przyjaźnić, niż całkowicie go stracić.
Jednak ten durny sznur lampek sam powoli się rozplątywał, kawałek po kawałku segregując jej uczucia, aż stała się trochę spokojniejsza. Łatwiej było jej panować nad sobą, kiedy wiedziała, co czuje. Za to uciszenie huczących w jej głowie myśli i domysłów stało się niemal niemożliwe.
Naprawdę wariowała.
Kiedy wychodzili, było jeszcze jasno, więc w teorii się nie wymykali. O tym, że mają zamiar tu siedzieć również w nocy, przecież nikt nie musiał wiedzieć. A nawet jeśli, to takie niewinne łamanie zasad przecież jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Była niemal pewna, że ktoś teraz, w innej części obozu, robi coś znacznie gorszego.
Teraz sadowili się na rozłożonym na trawie kocu, mniej więcej osłonięci przez krzewy. Wcześniej, o dziwo, padał deszcz, więc powietrze na szczęście nie było parne, a i temperatura była całkiem przyjemna.
Przysunęła kolana do klatki piersiowej i machinalnie bawiła się końcówką jednego z dwóch warkoczy, jakie miała na głowie. Ostatnio często po prostu wiązała włosy, zamiast je układać. Nie miała do tego głowy.
— Wieki nie oglądałam zachodu słońca. A tym bardziej spadających gwiazd. Dobrze, że o tym pomyślałeś — powiedziała, posyłając siedzącemu obok Kalowi uśmiech.
Syn Wenus nieznacznie wzruszył ramionami, stawiając między nimi pudełko z ciastkami. Eli nie miała pojęcia, skąd je wytrzasnął, ale przecież nie będzie narzekać.
Niebo nieznacznie zasnuwały chmury, jednak słońce przebiło się przez nie, zalewając czerwonym blaskiem każde miejsce, gdzie sięgały jego promienie. Uniosła wzrok nieco wyżej, tam gdzie kolor nieba już przechodził w granat. Zaczęły pojawiać się pojedyncze, wciąż słabo migoczące gwiazdy.
Było tak ładnie, jak miała nadzieję, że będzie.
— Jest ślicznie — przyznała, odchylając się nieco do tyłu i podpierając się na dłoniach.
— No, jest — przytaknął jej Kal, przelotnie zerkając na nią, a potem wrócił wzrokiem do nieba.
Słońce zaszło, pozostawiając po sobie ciemną połać nieba. Eli niemal nie mrugała, bez przerwy wgapiając się w niebo. Kochała w gwiazdy, a kiedy wiatr przegonił chmury, były doskonale widoczne. Poza tym, naprawdę chciała zobaczyć, jak jedna z nich spada.
— O cholera, patrz, leci! — Jej ręka wystrzeliła w górę, mniej więcej wskazując kierunek, w którym leciała gwiazda. Roześmiała się. — Widzisz? Pomyśl życzenie!
Jak zaczarowana wpatrywała się w pędzący po niebie punkcik, który niestety dosyć szybko zniknął im z oczu, ginąc za horyzontem. Jej twarz wciąż rozjaśniał uśmiech, kiedy spuściła wzrok na Kala.
— Czego sobie życzyłeś? — zapytała, lekko przechylając głowę w bok.
— Jeśli powiem, to się nie spełni.
— No co ty, to tylko zabawa.
Kal zamilkł. Elianne wzięła głębszy oddech.
— Ja na przykład życzyłam sobie, żeby… żeby… O, leci kolejna — przerwała i odwróciła głowę tam, gdzie kątem oka dostrzegła pędzącą po niebie gwiazdę.
Jednak gwiazda szybko zniknęła, a ona musiała wrócić wzrokiem do Kala, który miał tak poważny wyraz twarzy, że niemal ją tym przestraszył. Uśmiechnęła się nieco nerwowo i usiadła trochę prościej. Zaczęła skubać nitkę, która sterczała z rękawa jej bluzy.
— Życzyłam sobie, żeby to… Wszystko, co się między nami dzieje, przestało sprawiać, że jest tak… sztywno. No bo coś się dzieje, tak? Już od jakiegoś czasu. Boże, przepraszam, głupio to brzmi. — Parsknęła nerwowym śmiechem. Bardzo chciała schować twarz w dłoniach, ale tego nie zrobiła. — Po prostu tęsknię za naszymi rozmowami. Takimi, które nie dotyczyły pogody i plotek z obozu, i… — przerwała, żeby dyskretnie zerknąć na Kala, ale wyczytała z jego twarzy mniej więcej tyle, że robi z siebie koszmarną idiotkę. — Słodki Hadesie, zapomnij, że cokolwiek powiedziałam.
Tym razem górę wziął wstyd i ukryła twarz w podkulonych przy klatce piersiowej kolanach. Czasami naprawdę żałowała, że nie umie zamknąć buzi na kłódkę.

Kal?
────
[804 słowa: Elianne otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Od Edgara CD Artema — ,,High to Death"

Poprzednie opowiadanie

LATO

W szafie śmierdziało potem, starym materiałem i pachnącą saszetką z lawendą, której funkcja została z pewnością zaniechana, a może już dawno straciła swoje życie, bo sam wiedziałem, że nigdy ich nie wymieniali. Uśmiechnęłom się do Artema, próbując zdusić w sobie ten gorąc, który pojawiał się, gdy mnie nazywał w ten sposób. Dobrze wiedziałom, że mnie prowokuje
— To jakiś twój fetysz? — prychnąłem. — Tak bardzo mnie lubisz nazywać w ten sposób?
— Mam fetysz, aby zaraz ci wpierdolić — syknął cicho, piorunując mnie wzrokiem.
Było tak ciasno, że nie pozostało mi nic innego, jak opierać się o niego i nasłuchując, czy ochroniarz dalej przeszukuje pomieszczenie. Najwyraźniej musiał nas wcześniej usłyszeć, bo nie zapowiadało się na to, aby miał zamiar szybko sobie pójść. Milczeliśmy długi czas, podczas gdy on wpatrywał się w drzwi od szafy, a ja w jego okrytą powagą, przyciemnioną twarz, która była jedyną rzeczą, jaką mogłom wyraźnie dojrzeć w tej ciemnocie.
Dotykające mnie ramię mężczyzny sprawiało, że czułem w ciele dyskomfort, a fantomowe kłucie i swędzenie dawało mi znaki, że mam się oddalić — tylko że nie miałem żadnego sposobu, aby to zrobić (poza wypadnięciem z tej cholernej szafy). Próbuję się odruchowo odsunąć, a moje wiercenie się wywołuje szuranie, przez które Artem marszczy na mnie brwi. Zauważyłem, jak zadrżały mu wargi.
— Możesz się nie ruszać? — szepnął, łapiąc mnie za łokieć.
— Odpierdol się.
— Bądź, kurwa, ciszej.
— Bo co mi zrobisz?
Wyszarpnąłem rękę, ale zamiast się uwolnić, zostaje zapędzone w jeszcze gorszą klatkę. Mężczyzna złapał mnie, przysuwając gwałtownie do siebie i przycisnął drugą rękę do moich ust. Jego zabliźniona twarz oblała się czerwienią, a nos prawie stykał się z moim. Rozszerzone źrenice sprawiały, że brązowe oczy wyglądały jak głęboka, pusta przestrzeń, w której możnaby utonąć, gdyby wpatrywało się w nie wystarczająco długo. Moje nerwy dawały o sobie znać, uderzył we mnie pulsujący gorąc, rosnący z każdą sekundą, wprawiając mnie w zesztywnienie.
— Zamknij się, rozumiesz?
Zacisnął palce na mojej talii. Gdy skinąłem głową, ostrożnie zabrał dłoń, spotykając się z moim uśmiechem.
— Chyba już dawno sobie poszedł. Znaczy, wiesz… jeśli chcesz spędzić ze mną tu więcej czasu, to nie mam nic przeciwko.
Wykorzystałem fakt, że na moje słowa znieruchomiał, co zapewne było reakcją poprzedzającą wybuch. Niespodziewanie pchnąłem go na przeciwległą ścianę. Zdezorientowany nie zorientował się od razu, że w tamtej chwili przylgnąłem do niego i zadzierając głowę do góry, opętałem dłońmi jego ciało. Nie wydał z siebie żadnej reakcji też wtedy, gdy zaczęły one sunąć po nagiej skórze brzucha i klatki piersiowej. Patrzył nawet nie na mnie, a wprost przed siebie, w odległy, nieosiągalny punkt, a ja pod palcami czułem napinające się, drżące mięśnie.
— Nie myślałeś kiedyś… — zacisnął zęby — że jest coś z tobą wyjątkowo nie tak?
— Nie widać, żebyś miał z tym problem.
— Nie pozwoliłem ci.
— Nie widzę odmowy.
— Nie było też pozwolenia.
Parsknąłem na te słowa.
— Więc czemu mnie nie odpychasz? Nie pozwoliłeś mi, ale jednocześnie nie dajesz mi odmowy?
A jednak, w końcu mnie odepchnął, a raczej wypchnął z szafy. Okulary przekrzywiły się i prawie spadły mi z nosa, a same zderzyłom się z podłogą, przez co moje ramię oblało się tak ogromnym bólem, że pociemniało mi przed oczami i przeszedł mnie cień irracjonalnej myśli, że wyłapał mi coś w barku (a miał wystarczająco siły i byłby w stanie to zrobić, gdyby chciał).
— Przestanę być dla ciebie miły. — Stanął nade mną. — Wstawaj, idziemy stąd.
— Daj mi dziesięć minut.
— Co ci da to dziesięć minut?
— W dziesięć sekund bym ci ojebał gałę, a ty pytasz, co da mi dziesięć minut?
Nachylił się do mnie i pstryknął mnie w czoło.
— Nie wkurwiaj mnie. Masz dziesięć sek… minut.
Potraktowałem to jak wyzwanie, żeby uwinąć się i w dziesięć sekund. Artem zobaczył, jak nagle wstaję, po czym idę do znanego sobie biurka. Po chwili, otworzyłem zakluczoną wcześniej szafkę iwyciągnąłem z niej pendrive’a. Mężczyzna stanął za mną i rzucił mi sztuczny uśmiech, napełniony irytacją.
— Nie mogłeś tak wcześniej?

 
Artem siedział na kanapie za mną, siorbiąc colę zero (od której smaku szybciej bym zwymiotował), a ja mogłem aż wyczuć na sobie jego spojrzenie. Tak bardzo uwłaczające, jakbym był niezjedzonym robakiem w pajęczej sieci, oczekującym niecierpliwie na swój koniec. Próbowałem ignorować ten ciężar, skupiając się na tym, co robiłem, ale moje oczy zaczęły już łzawić od wpatrywania się w ekran i akta znalezione na urządzeniu. To, co na nim było, mogło rozwiązać moje problemy, ale nie zmieniało to faktu, że byłem zawieszony i zapewne nikt mi nie uwierzy, dopóki sam nie dotrę do jakichś dowodów.
Zdjąłem okulary, rzuciłem je na biurko, odchyliłem głowę do tyłu i przetarłem dłonią powieki.
— Co my w sumie robimy? A raczej… czemu robisz to w moim domu?
— Właśnie nad tym myślę.
Głośno westchnął.
— Jest czwarta w nocy. Wątpię, że twój mózg funkcjonuje jeszcze o tej godzinie.
— Przenocujesz mnie w takim razie?
— Nie.
— Niekomfortowo ci ze mną?
Nie odpowiedział na to. Wstał i pochylił się nade mną, przez co dotarł do mnie gorzkawy zapach. Nie ruszyłem się, zerkając na niego rozmazanym spojrzeniem spomiędzy przyciśniętych do powiek palców, czując, jak w moim środku unosi się ciężki gorąc, rozsadzający moją klatkę piersiową, jakby ta woń wpełzła do moich płuc.
— Okej, może inaczej. Co ty próbujesz zrobić?
— Myśleć.
— No, nie wychodzi ci to.
— Wiem! — burknąłem.
— Idę spać, Edgar.
To jedyne, co powiedział, po czym zamknął się w drugim pokoju. Zostałem sam z monitorem, będącym jedynym źródłem światła w salonie. Jego akcent nie zaczął rozprowadzać się echem w mojej głowie jak kiedyś. Nie padał na tą samą sylabę co zawsze, nie przeciągał tak tego cholernego ,,e”, w głosie Artema było coś nowego, coś okrutnego i litościwego jednocześnie. Przestałem się skupiać na sprawie, tylko myślałem o tym, jak na mnie teraz patrzy, z obrzydzeniem, z głęboką zawiścią i dopiero wtedy to do mnie jakby rzeczywiście dotarło, w jakiej jesteśmy sytuacji i jak w ogóle do tego doszło.

Artem?
────
[956 słów: Edgar otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

Ruben, Yves i Avery umierają

zdjecieYves FosterONA/JEJ — 19 LAT — PÓŁBOGINI — FRANCUZKA — 0 PD — 2 PU — 100 PZPostać NPC



zdjecieRuben SusenON/JEGO — 19 LAT — PÓŁBÓG — DUŃCZYK — 0 PD — 4 PU — 100 PZPostać NPC



zdjecieAvery EvansONO/JENO — 18 LAT — PÓŁBÓG — AMERYKANIN — 106 PD — 16 PU — 100 PZPostać NPC



W Nowym Jorku zaczęła się prawdziwa rzeź herosów. Nie wiadomo dokładnie co i kiedy atakuje półbogów, ale zdecydowanie jest to głodna boskiej krwi bestia. Pierwszą ofiarą okazał się Ruben Susen, którego ciało znalazł Arnar z Lucienem, a pozostała dwójka, cóż, musiała zostać zjedzona przez coś podobnie wielkiego, o czym przeczytał dzieciak Dionizosa w najnowszym wydaniu nekrologów. Rest in pepperoni.

Od Arnara CD Luciena — „Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

— Lucien, ja…
Nie wie, co “on”. Jego myśli uciekają mu z głowy, zanim udaje im się poprawnie ukształtować.
Czuje piekący kwas zbierający się w gardle, ale nie może odwrócić wzroku od zmasakrowanego ciała. Jego oczy przyklejają się do rozszarpanych…
Boleśnie przełyka ślinę.
Trudno mu przyznać przed sobą, że to się dzieje naprawdę. Znowu. W przeciągu zaledwie kilku tygodni.
Ledwo muska skórę dłoni Luciena, upuszczając na nią zawinięty w sreberko batonik. To nic nie da, Lucien pewnie też to już wie, ale… Arnar nie potrafi mu odmówić. Nie wtedy, gdy odwraca się do niego z desperacją wymalowaną na twarzy, krzyczy obłąkanym tonem, gdy Arnar chciałby go jakoś pocieszyć, ale rozdziela ich martwy chłopak. Albo prawie martwy…? Czy w tym momencie to w ogóle robi jakąś różnicę?
Arnar bez słowa podtrzymuje ciężką głowę, gdy Lucien próbuje otworzyć chłopakowi usta, w milczeniu patrzy, jak szarpie się z jego żuchwą i wpycha ambrozję prawie do jego gardła. Choć chce, nie potrafi odwrócić wzroku, tylko obserwuje powolną utratę nadziei, światło znikające z oczu Luciena, jego bezsensowne próby.
Chciałby zażartować, prychnąć: “A nie mówiłem?”, ale ramiona drżą mu pod bezwładnym ciężarem, dręczą go nieznośne nudności, oczy nie nadążają za tym, co dzieje się wokół niego i… nie jest w stanie się teraz uśmiechnąć.
— Zadzwonimy po służby, okej? — mamrocze Arnar nie swoim głosem. — Oni go zidentyfikują. Może znajdą rodzinę. Pogrzebią. Nie musisz nawet przy tym być.
— Ale…
Przeszkadza im warknięcie piekielnego ogara, który chyba zaczyna się powoli irytować, że go tak bezczelnie ignorują. Spętane winoroślą zwierzę wbija w herosów ślepia pałające żądzą mordu, jakby nie wystarczała mu jedna ofiara. Arnar ostrożnie kładzie ciało z powrotem na ziemi, przeklinając w duchu utratę większości ambrozji, nagle wściekły na Luciena, że postawił go bez wyboru. Znów staje z mieczem dzierżonym w dłoniach na szeroko rozstawionych nogach, w idealnie wyćwiczonej pozycji, choć ogar nie sprawia już większego zagrożenia. Sam do końca nie wie, czemu aż tak się stara zachować pozory rodem z pola treningowego, jakby na karku czuł wzrok instruktorów. Pierwszy raz, od kiedy zaczął pracować, tęskni za szorstkim materiałem swojej neonowożółtej koszulki.
— Co z nim robimy? — pustym głosem pyta Lucien, nie podnosząc się z klęczek.
— Ty to się skup, żeby winorośl ci się nie zwinęła — rzuca Arnar. — Ja go po prostu dobiję.
— Dobijesz…?
— I tak potem wróci z Hadesu. Nigdy nie zabijamy ich na dobre.
Zbliżenie się do ogara wymaga więcej odwagi niż zwinności i szybkości. Arnar pociesza się tym, że w razie potrzeby, będzie polegać na darach od taty. Nic wielkiego, podciąć piekielnemu ogarowi gardło. Jedno szybkie cięcie. Tuż przy wypełnionej tymi obrzydliwymi, pożółkłymi zębiskami szczęce. Tak blisko źródła ohydnego warkotu, że uszy wypełniają się szumem, a kolana miękną. Herosi powinni być odważni. Arnar zbyt rzadko doświadczył takich sytuacji, przez całe życie będąc otoczony pachnącą truskawkami przytulną opieką obozu, gdzie płonące ciała innych herosów powoli zaczynano traktować jako nic wielkiego. Zdarza się. Ludzie umierają. Płaczą po nich tylko przyjaciele. Ale też nie zawsze.
Tylko przez moment obserwuje ranę prędko zadaną przez xiphos, błyskawicznie odskakuje przed kłapiącymi szczękami monstrum. Skok, cios, skok, po sprawie. Po ogarze zostaje pył i luźno wijąca się po chodniku winorośl.
Idziemy — sucho zarządza Arnar, odwrócony plecami do Luciena. Wsuwa do kieszeni czerwony żeton, otrzepuje brudne od ulicznego pyłu dłonie. Przez ramię rzuca okiem na Luciena, który ze spuszczoną głową siedzi na popękanym chodniku.
Nie powinien myśleć, że widzi w nim siebie sprzed… dosłownie paru tygodni. Tak samo siedział przy ciele Kat, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, a potem zaczął czasem odwiedzać jej grób. Sam nie wie, czemu. Nic ich nie łączyło. Był tylko świadkiem jej śmierci. Tylko czasem, gdy odgarniał opadłe liście z płaskiej tablicy z jej imieniem, wyrzucał zwiędłe kwiaty i zostawiał nowe (szybko nauczył się, że sztuczne są znacznie lepszą inwestycją, ale rodzina Kat chyba tego nie zaakceptowała i aktualnie toczą ze sobą wojnę, nigdy się nie spotkawszy), czuł, że coś dla niej robi. Odpracowuje za brak ambrozji, za swoją głupotę. Może już nie ma mu tego za złe. Tylko… co on w ogóle myśli, błąkając się po Erebie, Kat pewnie już dawno zapomniała, że Arnar istnieje.
— No, chodź — pogania Luciena, wyciąga do niego dłoń, żeby pomóc mu wstać. Stoją tak przez chwilę, Arnar nie ma pojęcia, co ma zrobić. Jak się pociesza ludzi? — Słuchaj, hm, pójdziemy na pogrzeb, on spocznie w spokoju, w Erebie wcale nie musi być tak źle, prawda?
— Co, jeśli będziemy następni?
— Co?
Patrzą na siebie, Arnar nie potrafi odgonić zdezorientowania, które zwalnia jego myśli. W głowie nie ma nic poza irytującym szumem w uszach, które błagają o odpoczynek.
— Czemu o to pytasz? Nie ma szans. Nie ma szans, że kiedykolwiek pozwolę… żeby coś takiego się stało. Nie, w ogóle… o czym ty mówisz. Przecież to niemożliwe. To nie tak, że wybija się herosa po herosie, nie wiem, do czego ty w ogóle pijesz. Po prostu chodźmy do domu, okej?
— Ostatnio to powiedziałbym, że właśnie wybijają herosa po herosie.
— Naprawdę, nie wiem, o czym ty mówisz — warczy Arnar, napięcie między nimi wydaje się nieprzyjemnie skwierczeć.
— Czasem patrzę na nekrologi. Z nudów. Ludzie piszą tam śmieszne rzeczy — przyznaje się Lucien, a Arnar w końcu rozumie, po co im kosz z gazetami obok toalety. — Coraz częściej widzę nazwiska, które kojarzę z obozu. W najnowszym numerze byli Avery i Yves. Przecież my się normalnie… Piliśmy razem w sylwestra, chociaż z kim ja nie piłem w sylwestra, ale pamiętam dobrze, że… piliśmy. Była też taka akcja z balonem z wodą i… oni wszyscy teraz…
— Lucien, uspokój się.
Brzmi to niespodziewanie obojętnie i chłodno, ale Arnar nie wie, co innego może powiedzieć. Jak wyrwać chłopaka z tego dziwnego stanu, w którym on chyba przestaje rozumieć, gdzie się znajduje? Dlaczego reaguje aż tak…
Nie powinien go za to obwiniać. On też reaguje zbyt mocno.
— Idziemy na pączki.
— Co ty…
— Po prostu idziemy na pączki.
Łapie Luciena za rękę, nareszcie odciągając go od ciała. I tak nie ma przy sobie telefonu, nie mają jak po kogoś zadzwonić.
Zostawienie tutaj trupa też nie brzmi dobrze. Będą na nim ich odciski palców, a wytłumaczenie “przyszedł potwór i go zjadł” brzmi równie przekonująco, jak przedszkolak ściskający w pulchnych paluszkach kosmyki włosów koleżanki, dukając, że on tylko robił fryzury lalce.
— Pójdziemy na pączki… gdy to ogarniemy. — Entuzjazm Arnara momentalnie się ulatnia. Lucien patrzy na niego wzrokiem smutnego szczeniaczka. — Nie no, okej, ogarniemy to. Trzeba po prostu zadzwonić, wytłumaczyć… Nie wiem, jak wytłumaczyć, bo… to nie wygląda dobrze.
— Przecież jesteś mistrzem w kłamaniu — mruczy Lucien na tyle bezbarwnym tonem, że Arnar musi naprawdę się postarać, żeby się zaśmiać. Zbyt wymuszonym śmiechem.
— No ba — mówi z udawaną pewnością siebie, bo całą odwagę z jego ciała wyzuły ściskane w jego dłoni zimne, wiotkie palce Luciena. Nieprzyjemne dreszcze ciągle dręczą jego plecy, spływając aż do łydek. Czy kiedykolwiek trzęsły się wam kolana? Okropne uczucie. — Czyli ja dzwonię, spoko. Ogarnie się to, na luzie — powtarza po raz kolejny, przekonując samego siebie, że naprawdę da radę.
Wreszcie wychodzą z tamtej zapyziałej uliczki (może jednak któryś z nich powinien zostać przy tamtym ciele? Czy to na pewno odpowiedzialne? Nie wie, co robi, nie wie, dlaczego to robi, nie wie, jak to zrobić, na bogów, dawno nie czuł się podobnie zagubiony, ciągnąc za sobą Luciena jak nieposłusznego przedszkolaka), Arnar rozgląda się wokół. Nagle wszędzie jest pełno ludzi, podczas gdy jeszcze chwilę temu nikogo tutaj nie było, gdy samotnie musieli stanąć przed obrzydliwym stworem z Hadesu. Wtedy nie było sensu nawet myśleć, że mogą zawołać o pomoc. Teraz? Wszędzie biegali ludzie wracający z pracy, zagadani w telefonach, otępieni zbyt głośną muzyką puszczoną na słuchawkach. Arnar wciąż nie odnajduje się w tym świecie, gdy w jego kieszeni brakuje tego głupiego małego prostokąta, w który wlepiają swoje oczy wszyscy wokół niego.
— Przepraszam! — woła do pierwszej lepszej osoby, jakiejś pani w garsonce. Jej wzrok przez chwilę szuka źródła głosu, aż skupia się na Arnarze i… marszczy brwi w konsternacji i lekkim niepokoju, widząc go machającego do niej zakrwawionymi palcami. — Mieliśmy malutki wypadek. Mogę skorzystać z pani telefonu? Szybko się to załatwi, obiecuję, ale po prostu musimy… zadzwonić pod numer alarmowy. Pani będzie trzymać, ja tylko mówić, okej? W sensie, serio musimy zadzwonić.
— Chłopcze, o czym ty mówisz? — Kobieta ściska swoją torebkę zdecydowanie zbyt mocno, żeby można było uznać ją za chętną do współpracy. — Co się stało?
— Um, wyszliśmy z kolegą na szluga, do tamtej uliczki. Pogadać sobie. Wchodzimy, a tam bum, ktoś… leży. No, to próbujemy go reanimować, ale nie daje rady, więc trzeba zadzwonić po służby. Bałem się go tam zostawić i… wie pani, nie mamy wyboru. Nie mamy telefonów.
To jest podejrzane. To jest bardzo podejrzane. Trzęsące się palce Arnara, jego nerwowy ton, otępiały Lucien, który ledwo potrafi wyłuskać z siebie resztki swoich zdolności aktorskich i wlepia w twarz kobiety zapłakane ślepia. Arnar nie wie, czy to szczere łzy, czy po prostu popłakał się, bo potrafi, ale nie ma zamiaru w tym dłubać i go gnębić. To nic wielkiego. Dobry aktor popłacze się w każdej sytuacji.
— No… dobrze…? — duka kobieta, spiętymi dłońmi grzebie w torebce. Arnar spodziewa się zobaczyć wycelowany w jego twarz gaz pieprzowy, ale z jakiegoś powodu miła pani w garsonce naprawdę wyciąga w jego stronę telefon. — Skoro potrzebujecie pomocy…
— Może pani wklepać numer — proponuje Arnar, bo nie wie, czy na pewno uda mu się odgadnąć wszystkie funkcje tej głupiej małej klawiaturki. — Ubrudzę pani ekran — dodaje, uśmiechając się niepewnie, nawet nie patrząc na swoje dłonie, które za nic nie przeszłyby testu białej rękawiczki.
— A, tak. — Zajmuje jej to zaledwie sekundę i telefon znów znajduje się centymetry przed twarzą Arnara. Podziwia ją za szybkość.
— Halo? — burczy czyjś głos, ledwo słyszalny wśród ulicznego szumu.

Lucien?
────
[1589 słów: Arnar otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]

Od Dantego CD Ivy — „For The Hell Of It"

Poprzednie opowiadanie

LATO

Wziąłem od mężczyzny szklankę z wodą i długą, podłużną tabletkę. Patrzyłem się na nią, tak, jakbym dostał truciznę, ale zaufałem lekarzowi, bo w końcu był doktorem. Prędzej zabić nas może ten potwór, który śledził Ivy’ego od samego gabinetu aż pod drzwi do mieszkania.
Położyłem tabletkę na języku i szybko zapiłem wodą, krzywiąc się, kiedy twarde krawędzie leku przepychały się przez mój przełyk. Różnicy nie poczułem od razu i trochę zwątpiłem w to całe „może ci się zakręcić w głowie”, ale kiedy spróbowałem wstać, to poczułem się strasznie słabo. Moje ciało nagle zaczęło ważyć dwie tony, a nogi wydawały się tak ciężkie, jakby zostały zrobione z kamieni.
Opadłem na kanapę z trudem, walcząc z tym uczuciem. Uniosłem dłoń do twarzy i zacząłem się jej przyglądać; palce przestały wyglądać jak palce, a zaczynały przypominać parówki. Takie prawdziwe parówki, które znajdziecie w sklepie. Przestraszony schowałem rękę do kieszeni spodni i zacząłem szukać wzrokiem lekarza. Jak na złość musiał gdzieś pójść i mnie tutaj zostawić. W tym tragizmie na pomagał fakt, że wciąż obawiałem się o tego potwora i to, że jak zaraz nie znajdę mężczyzny żywego, to zapewne odnajdę już tylko rozszarpane ciało.
Spróbowałem zsunąć się z kanapy. Naprawdę próbowałem, ale mój obraz widzenia zaczął się rozmazywać i kręcić. Nic nie wyglądało realnie. Wszystko było… parówkami, kanapkami i czymś jeszcze, czego nie rozpoznałem, bo w nagle zobaczyłem ciemność, a czyjaś ręka zmusiła mnie, bym się położył.
Uśmiechnięty leżałem na kanapie i pozwoliłem, by niewiadoma siła zaciągnęła mnie na podróż w nieznane dotąd miejsce.
Obudziłem się w trzecim wymiarze. Albo czwartym. A może piątym? Wszystko się kręciło i było kolorowe, na dodatek dookoła latały parówki, które wciąż były przytwierdzone do mojej dłoni zamiast palców. Próbowałem nawet je strzepać, jakoś oderwać, ale nic nie działało. Teraz miałem parówki.
Zrobiłem krok do przodu, ale się przewróciłem i po jednym mrugnięciu znalazłem się w kolejce górskiej. Jechałem teraz z zawrotną prędkością i mogłem tylko niemo krzyczeć, bo w snach ciężko jest wydusić z siebie jakikolwiek odgłos.
Zamknąłem oczy, wystraszony tym, że zaraz się rozbiję i kiedy je otworzyłem, znowu znajdowałem się w tym trzecim wymiarze. Patrzyłem, jak kolorowe kształty przesuwają się, dryfują wokół mnie i przyłączają same do siebie, tworząc grę tetris na żywo.
Czułem się naprawdę słabo. Z każdą chwilą przebywania w tym świecie, śnie, czy fantazji, miałem wrażenie, że umieram. Każda minuta była bolesna i każde mrugnięcie wysyłało mnie albo do tych okropnych kształtów i parówek, albo na kolejkę górską, która prawie rozbijała się o barierki odgradzające tor od miejsca, gdzie chodzili ludzie.
 
Straciłem poczucie czasu tak bardzo, że kiedy w końcu udało mi się otworzyć oczy i wrócić do rzeczywistości, to nie potrafiłem powiedzieć, gdzie się właśnie znajdę. Otoczony obcymi ścianami i leżąc na nie swojej kanapie, poczułem się jak uprowadzony z ulicy kociak.
— Cieszę się, że wstałeś.
Przywitał mnie obcy głos, który… skądś kojarzyłem. Podniosłem się z ciężkością i wyraźnym bólem tak, żeby teraz siedzieć.
— Kim jesteś? — zapytałem, bo naprawdę nie potrafiłem stwierdzić, czy rozmawiam ze znajomym, czy zostałem przez kogoś uprowadzony.
Mężczyzna podszedł do mnie z kubkiem parującej herbaty. Postawił naczynie na stoliku, który przysunął bliżej kanapy i z niezrozumianym przeze mnie spięciem patrzył wyczekująco w moje oczy.
— Jak się czujesz? — pytał, jakbym całą noc chlał na umór i musiał mnie przywozić do swojego mieszkania, żebym wytrzeźwiał. Czy ja w ogóle byłem tamtejszej nocy na klubach?
— Okropnie — przyznałem. — Ja coś piłem?
Pokręcił głową.
— Przyszedłeś za mną i powiedziałeś, że coś chce cię zabić. Przypominasz sobie?
— Co?
— Podałem ci silne leki na uspokojenie. Możesz się czuć po nich źle, bo, cóż, wydaje mi się, że spałeś około szesnastu godzin.
Poderwałem się, jak oparzony i wygrzebałem z kieszeni zmęczony życiem telefon. Spojrzałem na godzinę i znów zrobiło mi się słabo; bo jakim cudem była tak późna godzina? I dlaczego siedzę u obcego faceta w domu i jeszcze słucham, że coś chciało mnie zabić?
— Hej, powiedz… — zacząłem, wyraźnie zestresowany. — Nie zrobisz mi krzywdy, prawda?
Uniósł brwi i ze zdziwieniem obserwował mnie z niewielkiej kuchni, która została połączona z salonem.
— Nikt nie zrobi ci krzywdy, spokojnie — mówił uspokajająco, ale jego głos zaczął brzmieć dla mnie drażniąco. Jakby ktoś zaczął wbijać w moje uszy szpilki.
— To co tutaj robię? Chcesz mnie zabić? — zaśmiałem się nerwowo. — Zabijesz mnie.
Mężczyzna zrobił krok do przodu, a ja wystraszony podskoczyłem na kanapie. Ból głowy rozsadzał mi czaszkę tak bardzo, że obraz widzenia na chwilę zniknął sprzed moich oczu, zastąpiony czarną plamą.
— Dante…
— Skąd znasz moje imię?! — krzyknąłem, wystraszony do granic możliwości. — Nie podchodź! Zadzwonię na policję.
— No dobrze, skoro tak wolisz. — Wzruszył ramionami i poszedł zaparzyć sobie kawy. Aromat dobrej jakości kawy uniósł się w powietrzu z momentem, kiedy mężczyzna otworzył opakowanie i zaczął ze spokojem nasypywać sobie proszku do kubka.
— Wypij herbatę i wróć do siebie, dobrze? Możemy się tak umówić?
Nawet na mnie nie spojrzał, dalej zajmując się swoim kubkiem i swoją kawą. Zerknąłem tylko na stolik, który przysunął do kanapy i na herbatę, która jeszcze nie wystygła i dalej wściekle parowała.
— Dosypałeś coś tam, prawda?
— Obiecuję, że nie chcę ci nic zrobić. — Odwrócił się, a mój wzrok spotkał się z jego zielonymi, szmaragdowymi oczami. — To dla twojego dobra.
Trzęsąca się ręką złapałem za ucho kubka i skosztowałem gorącego napoju. Ciepło rozlazło się po moim ciele przyjemnym strumieniem, przynosząc rzeczywiście ulgę, ale nie niwelując rozrywającego bólu głowy.
— Masz ładne włosy — skomplementowałem mężczyznę, czując, że chciałbym jakoś podziękować za tę smaczną herbatę. Ciekawe, jakich liści użył… musiały być dobrej jakości.
— Jak wypijesz, to pokażę ci, jak stąd wyjść, okej?
— A muszę?
Uśmiechnął się do mnie słabo.
— Wolałbym, żebyś tutaj dłużej nie zostawał. Wiesz, to trochę wbrew mojemu… kodeksowi moralnemu. — Zalał uszykowaną kawę i zastukał metalową łyżeczką o boki kubka. Nieprzyjemny głos tłuczenia odbijał się echem o moją obolałą czaszkę. — I chciałbym, żebyś odpoczął u siebie w domu. Nie lubisz chyba siedzieć u obcych ludzi, prawda?
— W sumie to lubię — przyznałem. — A masz całkiem wygodną kanapę. No i boli mnie głowa — jęknąłem.
— Proszę, Dante, jak wypijesz, to wyjdź.
Nie spojrzał na mnie już kolejny raz, zamiast tego usiadł przy większym stole i zaczął w spokoju pić kawę, czekając, aż ja skończę ze swoją herbatą.
Nadąsany patrzyłem na mężczyznę, na jego długie włosy, układające się kaskadami na chudych plecach. Wyglądał jak żywcem wyciągnięty z mitów greckich. Jak jakiś Apollo.
— A mogę dostać jeszcze jedną? — zapytałem z nadzieją w głosie. — Naprawdę źle się czuję.
Tak naprawdę chciałem na niego popatrzeć. I miałem szczerą nadzieję, że mi na to pozwoli, bo byłem mistrzem odgrywania ofiary przed ludźmi, których nie znałem.
— Wystarczy ci jedna. — Wstał od stołu i zabrał pusty kubek po herbacie. — Chodź.
I poprowadził mnie do wyjścia, mówiąc, żebym na siebie uważał, co uznałem za niesłychanie uroczy gest. Pewnie jakbym nie czuł się tak źle, to posłałbym mu buziaka na do widzenia. Kochałem, kiedy ludzie byli dla mnie tacy mili.

Ivy?
────
[1127 słów: Dante otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 3 sierpnia 2025

Od Doriana CD Elianne — „Sherlock Holmes ale inaczej"

Poprzednie opowiadanie

Dorian nie wierzył w żadne puszyste szczury ani inne zwierzęta, które mogły nieproszone zamieszkać w baraku kohorty II. Postanowił jednak nie być tak sceptyczny (bo nie chciał wychodzić na zadufanego w sobie dupka) i jednej nocy nasłuchiwał. Leżąc w łóżku i „patrząc” się w sufit, wyczekiwał niepokojących dźwięków: pisków, warknięć albo chrumknięć. Nie wiedział, czym dokładnie jest ten „puszysty” szczur, więc też nie wiedział, jakich dokładnie dźwięków może się spodziewać.
Przewróciwszy się na drugi bok, pomyślał, że może powinien odpuścić. Może wychodzi teraz na wariata, leżąc nieruchomo w łóżku i czekając, aż dziwne zwierzę zdradzi swoje położenie. Reszta kohorty głęboko spała w akompaniamencie chrapnięć jednego z chłopców.
Dorian już powoli zamykał oczy. Już powoli pozwalał sobie na sen, kiedy usłyszał coś nienaturalnego. Burknięcie i prychnięcie. Terminator poruszył wielkim ogonem, a Dorian zesztywniał.
— Cicho — rozkazał, na co duży pies przestał merdać ogonem.
Kolejne burknięcie. Potem prychnięcie. Chrumknięcie? I piśnięcie?
Dorian podniósł się do siadu, ignorując, że łóżko pod nim skrzypnęło tak głośno, jakby właśnie łamał drewniane panele.
— Znajdź mi to. — Pogłaskał Terminatora za uchem, na co pies polizał dłoń właściciela i zaczął buszować między łóżkami.
Dorian poszedł za swoim psim przewodnikiem, który przy okazji poszukiwał, uważał, żeby niewidomemu nic się nie stało; bo koledzy z kohorty uwielbiali robić bałagan, szczególnie wtedy, kiedy kładli się do łóżka i istniała duża szansa, że zaraz poślizgnie się na czyichś gaciach.
Terminator zatrzymał się przy czyimś łóżku. Po samym zapachu błota i roślin Dorian wiedział, że znajduje się przy posłaniu należącym do Lotus. Nazywał ją dziwnym dzieckiem, ale względnie grzecznym. Nigdy nie miał z nią problemu, ale też nie dziwił się, że to ona mogła przynieść do obozu dziwne zwierzątko.
Kucnął i zaczął grzebać pod łóżkiem dziewczynki, ale nic tam nie znalazł. Ani śladu zwierzątka. Może to jednak nie była Lotus?
Terminator chwycił zębami za kawałek koszulki właściciela i pociągnął go dalej. Dorian odwiedził tej nocy tyle łóżek, że przestał podejrzewać kogokolwiek. Właściwie każdy mieszkaniec baraku wyglądał na kogoś, kto mógłby przynieść do obozu dziwne zwierzątko.
 
Rankiem poczekał, aż większość osób wyjdzie na dwór, usprawiedliwiając się, że zgubił coś bardzo ważnego i dołączy do reszty później. Musiał sprawdzić te cholerne łóżka, bo przez całą nos śnił o ogromnym puchatym szczurze, który próbował go zamordować.
Złapał Terminatora za kark i pociągnął, cały czas głaszcząc wielkiego psa za uchem. Wierzył, że wszystko, co wczoraj słyszał, było prawdą, a nie głupim snem.
— Czujesz coś? — zapytał psa. — Nie?
Terminator usiadł skołowany tuż przy właścicielu i zaskomlał jak smutny szczeniak, z którym nikt nie chciał się bawić.
Dorian się poddał. Po prostu wyszedł i poszukał Elianne, żeby wytłumaczyć, co słyszał w nocy i że nie ma zielonego pojęcia, kogo powinni podejrzewać o sprowadzenie podejrzanego zwierzęcia do obozu.
— Jest problem — zaczął, zanim koleżanka zdążyła się przywitać. — W nocy słyszałem dziwne odgłosy. Jakby coś chrumkało.
— Świnia?
— Przysięgam, to coś chrumkało i piszczało jednocześnie.
Elianne uśmiechnęła się i przeszła w miejsce, gdzie nikt nie będzie ich podsłuchiwać. Dorian nigdy nie wiedział, czy mówi takie rzeczy, stojąc daleko od tłumu, bo… nie widział ludzi.
— Próbowałem z Terminatorem znaleźć tego zwierzaka, ale wydaje mi się, że to przed nami uciekało. — Pogłaskał psa, siedzącego obok. — Jakby uciekało co chwile pod inne łóżka. Może powinniśmy na to zastawić klatkę?
— A co jak przypadkiem to skrzywdzimy? — jęknęła Eli z przejęciem. — Chyba nie chcę temu robić krzywdy.
Dorian był innego zdania, ale postanowił być miły i nie doprowadzać Elianne do histerii. Albo załamania. Albo nie chciał, żeby się wkurwiła, bo nie znał dziewczyny jeszcze tak dobrze, by przewidzieć, jak się zachowa.
— W jaki inny sposób mamy sprawdzić, kto to przyniósł?
— Rano niczego nie znalazłeś? W sensie, no, teraz?
Pokręcił głową.
— Próbowałem, ale nawet nie słyszałem tych dziwnych odgłosów. Myślisz, że ktoś to ze sobą nosi?
Elianne klasnęła w dłonie.
— Tak! Właśnie o to chodzi! — I złapała Doriana odruchowo za rękawek od koszulki, by szepnąć mu na ucho: — Chodźmy na stołówkę i obserwujemy, czy ktoś czegoś ze sobą nie zabrał, dobrze?
Uśmiechnął się w odpowiedzi. Nie było to głupie, a może pomóc znaleźć poszlaki.
 
— Lubisz słodycze? — zapytała, kiedy usiedli obok siebie, ona trzymając proste kanapki, a on truskawkową babeczkę, którą wybrał mu Terminator. — Nie widać po tobie.
— A co? Mam się ubierać w różowe ciuchy, żeby było widać? — prychnął. — Wolę słodkie śniadania niż słone. Dodają energii.
— Słyszałam, że jest na odwrót.
— No, może tak, może nie. — Wzruszył ramionami. — Uważam, że cukier z rana wchodzi lepiej niż po południu. Zaobserwowałem to na sobie. Terminator też tak uważa.
— A nie można dostać, wiesz… cukrzycy?
— Od jednej babeczki?
— Tak kiedyś słyszałam. A może czytałam? — mruknęła sama do siebie. — Wygląda pysznie.
Dorian kiwnął głową w odpowiedzi, wgryzając się w słodką babeczkę, ozdobioną grubą warstwą równie słodkiego kremu. Przez ich krótką rozmowę prawie przegapili kogoś, kto z czymś pod koszulką poszedł odebrać talerzyk z jedzeniem.
Eli wbiła łokieć w żebro Doriana, a ten, niespodziewawszy się tego ciosu, wypuścił niedojedzoną babeczkę na ziemię.
— Hej! Moja babeczka!
— Cicho! — syknęła wrogo, a nadąsany chłopak przestał opłakiwać ukochane jedzenie. — Ktoś właśnie wygląda podejrzanie.
— Och, tak? Może mi go opiszesz?
— Dziewczyna. Niesie coś pod koszulką.
Dorian zmarszczył brwi. Niesie coś pod koszulką?
Zwrócił się do Terminatora, ale zanim zdążył poprosić psa, by podszedł i obwąchał podejrzaną, to ta znikła z pola widzenia Elianne. I z pola widzenia psa, bo Terminator nawet nie wiedział, czego właściciel od niego oczekuje, kiedy zaczął wściekle machać ręką. Pozbawiony kontroli nad psem Dorian czuł się, jakby własne dziecko wbiło mu nóż w plecy.
— Nie załamuj mnie! — krzyknął do psa. — Masz nos! Możesz wywęszyć!
Ale pies tylko zaskamlał w odpowiedzi, a Elianne położyła uspokajająco dłoń na ramieniu chłopaka.
— Chodź za mną. Tak też zrobił. Ufał w tej kwestii bardziej dziewczynie, bo sam nie mógł zobaczyć, czy kłamie, czy mówi prawdę. Wolał już robić wszystko to, co powiedziała, byleby znaleźć odpowiedzialną
za dziwne zwierzę osobę.
— Wydaje mi się, że poszła tam… — Zakręciła się w kółko i nagle gwałtownie zatrzymała. — A może tam?
— Pójdźmy tędy. — Wybrał kierunek, kończąc niezdecydowanie Elianne. Gdyby na nią czekał, to pewnie by się nigdy nie doczekał, a naprawdę zależało mu na czasie. — Pamiętasz, jak wygląda?
— Zwróciłam najbardziej uwagę na koszulkę, ale chyba kojarzę kolor włosów. Powinnam rozpoznać.
Dorian kiwnął głową porozumiewawczo.
— To do dzieła.

Elianne?
────
[1021 słów: Dorian otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Cherry CD Vex — „Słuchawki i herbatka”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Nie sądzisz, że jeśli mnie zabijesz, to nie będzie kto miał zdjąć z ciebie klątwy?
Właściwie to Cherry sama nie do końca wiedziała, jak to działa. Większość mocy półbogów była tylko okresowa: oznaczało to, że same schodziły z nieszczęśnika po pewnym czasie. Cherry jeszcze nigdy nie podtrzymywała rymowanej klątwy na kimś tak długo. Moc była raczej bezużyteczna na potwory, a wśród ludzi… cóż, Cherry nie uważała się do tej pory za osobę specjalnie złośliwą, toteż nigdy wcześniej nie korzystała z tej mocy dłużej niż na pięć minut. Vex było po prostu wrednym gówniarzem, które musiało zrozumieć, że nic nie dzieje się bez konsekwencji. W sensie, naprawdę, czy kiedykolwiek jakieś dziecko Apolla użyło rymowanej klątwy całkowicie poważnie, wykorzystując ją jako broń przeciwko komuś, a nie głupi żart i śmieszna umiejętność, podobna raczej do zwijania języka w rurkę niż do strzelania ogniem z palców?
Nie miała bladego pojęcia, czy jest jedyną osobą, która mogłaby odczarować Vex, bo równie dobrze mogłoby to być pewnie i inne dziecko Apollina, ale jeśli to pomogłoby jej w przekonaniu legioniszcza do magicznej zmiany w sercu na krainę dobroci i jednorożców, to równie dobrze mogłaby ciągnąć tę bujdę.
A Vex wydawało się przerażone.
To był moment, kiedy na zaplecze weszła zmartwiona krzykami Elianne. Uchyliła drzwi, wyściubiła blond czuprynę przez framugę i przez krótki moment wodziła wzrokiem, od Cherry po Vex, od Vex po Cherry, dopóki nie zrozumiała, że Cherry w sumie nie zagraża żaden opętany pacjent, a Vex wygląda, jakby zaraz miało położyć się na podłodze i zacząć krzyczeć.
— Wszystko w porządku? — zapytała ich dwójkę.
— Cherry to sadystka, sadyzm wręcz z niej tryska!
Cherry złapała się pod biodro i omiotła legioniszcze wzrokiem.
— Oj, Vex chyba nie czuje się za dobrze — rzuciła arogancko. — Elianne, poszukasz leku nasennego? Może być jako zastrzyk.
Elianne opuściła pokój szybciej, niż Cherry się spodziewała, uznając, że są to tylko i wyłącznie sprawy między wyrodną matką a zbuntowanym dzieckiem i nie chce znowu znaleźć się pomiędzy nimi.
Vex prawie rzuciło się na kolana. Prawie.
— Mów, co za uleczenie mnie chcesz, a zjem nawet jedną wesz — jęknęło.
Cherry nonszalancko, udając kompletnie nie zainteresowaną, sięgnęła do najbardziej wciśniętych w kąt zaplecza pudeł i wyjęła z nich schowaną wcześniej dokładnie parę słuchawek. Pomachała je Vex przed oczami.
— To twoje?
Na chwilę przez twarz Vex przebiegł wyraźny wyraz złości. Już, już, otworzyło usta, żeby odpowiedzieć ripostą albo krzykiem pterodaktyla, ale zaraz ugryzło się w język i poddało.
— Jest to moja własność, żeby była jasność.
Cherry wcisnęła jenu słuchawki do ręki.
— To teraz grzecznie wrócisz do baraku Czwórki, znajdziesz całą swoją elektronikę i oddasz ją panu pretorowi osobiście, dobrze?
Vergil uznałby, że była trochę zbyt okrutna, pomyślała.
Vex zacisnęło palce na słuchawkach ze złością i spiorunowało Cherry wzrokiem.
— Nie, żebym cię obrażało, ale chyba jednak cię trochę posrało — warknęło.
Cherry założyła ramiona na piersiach.
— To może sama mu powiem, hm? Ciekawe, czy będzie bardziej łaskawy, jeśli to ktoś na ciebie naskarży, a nie samo winowajcze przyjdzie okazać skruchę?
Nie, żeby Cherry faktycznie miała zamiar naskarżyć. Tak jak już wcześniej coś sobie uświadomiliśmy: Cherry Amoret nie była konfidentką. Może i sama nie była pewna, co mogłaby jeszcze zrobić, gdyby Vex ostatecznie nie odpuściło, ale kolejna herbatka na sraczkę byłaby sto razy bardziej honorowa, niż skarga do Vergila.
— A żebyś tak sraczki dostała i mrówką się stała.
Cherry prychnęła.
— Podsuwasz mi pomysły. Ciekawe, jak wyglądałaby rymowana klątwa i sraczka równocześnie? Przekonamy się?
Trzy sekundy dzieliły Vex i Cherry od tego, żeby jedno zaczęło dusić drugie kabelkiem od słuchawek (to, które z nich by dusiło, a które było duszone, zostawiam dla własnej interpretacji). Vex przez chwilę myślało nad czymś bardzo intensywnie ze zmarszczonymi brwiami (nad zabójstwem, prawdopodobnie), po czym prychnęło i pokazało jej środkowy palec.
— OKEJ. KUP SE KLEJ — warknęło ze złością. — Jesteś okropną manipulatorką, nie mogłabyś być moją współlokatorką. Nienawidzę cię tak, że zaraz zacznę mówić wspak. To jest bez sensu, schowałom dumę do kredensu. Wiesz, że to jest bez sensu, dopuściłaś do tego precedensu. Ale okej, zagram w hokej.
Dopiero teraz Cherry naprawdę zrobiło się Vex żal.
— To… to zabrzmiało okrutnie poważnie. Nawet z tymi rymami.

***

Tak jak matka przyłapująca dziecko na nielegalnym spożyciu e-papierosów, Cherry stała z założonymi rękami nad łóżkiem Vex i śledziła je wzrokiem, kiedy wyciągało cały swój dobytek spod łóżka. Nie obyło się bez totalnie zbędnego trzaskania każdym wyciąganym przedmiotem, maksymalnie zmarszczonych brwi, grymasu i unikania wzroku Cherry za wszelką cenę, jakby jeden ich kontakt wzrokowy miałby być elementem zapalnym dla tego, żeby Vex rzuciło w centurionkę starą skarpetką. Zamiast tego musiało wyciągać spod łóżka wszystkie rzeczy po kolei, bo Cherry nie zaufała zdaniu: „nie mam już nic pod łóżkiem poza małym okruszkiem”.
„Mały okruszek”, jak się okazało, nie był oczywiście jedyną rzeczą pod łóżkiem Vex. Fioletowowłose wyrzucało po kolei brudne pranie, sznurówki do glanów (z jakiegoś niezrozumiałego dla Cherry powodu miało ich cholernie dużo), zagubiony plakat Rihanny (Vex spanikowało i podarło go na oczach Cherry, mamrocząc coś o podrzuceniu i odrzuceniu, a sama Cherry nie wiedziała, co z tych słów było rymem a co intencjami Vex), zapasowe strzały (Cherry miała nadzieję, że to zapasy do Gastrafetes, a nie do niecnych planów), znalazł się też laptop ze zniszczoną matrycą (dołączający do słuchawek) i nóż kuchenny (przecinek), który skonfiskowała już sama centurionka (Vex nawet się nie tłumaczyło, już nie miało siły na zrymowanie słowa nóż ze zbóż).
Potem Cherry kulturalnie odprowadziła Vex po samo pretorium, świergocząco witając się ze strażnikami, którzy na widok rozjebanego doszczętnie laptopa, zaplątanych słuchawek i piorunująceno wszystkich wzrokiem dziecka Marsa, kulturalnie usunęli im się z przejścia.
Kiedy tak stali przed drzwiami, Vex spojrzało na Cherry, jakby czegoś oczekując.
— Zdejmę klątwę dopiero, jak stamtąd wrócisz — podpowiedziała Cherry.
Vex zbladło, potem poczerwieniało, potem znowu zbladło.
— Chyba cię pogrzało, chcesz, żebym… żebym wiórkiem się stało?! — syknęło. — Potrzebuję więc chociaż tłumacza, inaczej mnie to uwłacza!
— To nie moje słuchawki — powiedziała stanowczo. — Ale też trochę żałuję, w końcu nie będę mogła usłyszeć, jak próbujesz mu to wytłumaczyć w rymach — prychnęła. — Dasz radę, Vex. Nie zabije cię. Gdyby cię zabił, musiałby potem tłumaczyć się przede mną, dlaczego zabił mojego legionistę. — Pchnęła drzwi przed rozjuszonym legioniszczem. — Wiem, o czym myślisz i nie, ty też nie możesz zabić jego, bo cię wtedy w ogóle nie odczaruję. Baw się dobrze.


Vex?
────
[1028 słów: Cherry otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]